NBP chciałby słabszego złotego. Czy słusznie?

Na osłabienie waluty można w kraju takim jak Polska patrzeć na dwa sposoby. Albo może być to sygnał rosnących ryzyk gospodarczych i słabnącej stabilności finansowej. Albo jest to sygnał uruchamiania amortyzatora koniunktury, który pozwala łatwiej przetrwać wstrząs makroekonomiczny – tak jak w 2008/2009 roku, gdy osłabienie złotego o 50 proc. wobec euro pomogło uniknąć Polsce recesji oraz szkód z nią związanych i tym samym otworzyło drogę do wysokiego wzrostu gospodarczego w całej kolejnej dekadzie.

Rada Polityki Pieniężnej, czyli organ Narodowego Banku Polskiego decydujący o parametrach polityki monetarnej w Polsce, chciałaby zobaczyć w czasie obecnego kryzysu ten drugi efekt. W swoim środowym komunikacie napisała, że stabilność złotego w reakcji na wstrząs gospodarczy może ograniczać tempo ożywienia w Polsce. To już kolejny raz w ostatnich miesiącach, gdy RPP sygnalizuje, że złoty mógłby być spokojnie słabszy i byśmy na tym skorzystali.

Ja nie jestem tak bardzo przekonany, czy teraz potrzebujemy słabszego złotego. Zgadzam się, że dopóki osłabienie waluty byłoby ograniczone – kurs euro wzrósłby do 4,6-4,8 zł – mogłoby to być dla gospodarki w krótkim okresie korzystne. Jednak warto pamiętać o kilku faktach, które rzucają inne światło na temat ewentualnego osłabienia złotego.

Po pierwsze, złoty już jest słabszy o ok. 5 proc. niż przed kryzysem epidemicznym. Te 5 proc. to nie jest bardzo mało, a startowaliśmy już z poziomu, który był korzystny dla konkurencyjności gospodarki.

Po drugie, polski eksport towarów rośnie zaskakująco szybko – w lipcu zanotował jedną z najwyższych dynamik w Unii Europejskiej. W warunkach recesji globalnego handlu polscy producenci radzą sobie całkiem nieźle. Obecny kurs już jest dla eksporterów bardzo korzystny. Jest to sytuacja diametralnie odmienna od tej z 2008 roku, kiedy w kryzys wchodziliśmy z drastycznie przewartościowaną walutą.

Po trzecie, nie mamy w Polsce problemu ze zbyt niską inflacją. We wrześniu dynamika cen konsumpcyjnych wyniosła 3,2 proc., czyli była nieznacznie wyższa niż środek celu inflacyjnego NBP (2,5 proc.). Co więcej, dość wysoka jest inflacja bazowa, nie uwzględniająca cen żywności i energii, co wskazuje, że skala wsparcia fiskalnego i monetarnego gospodarki przez rząd i NBP już jest dość duża.

Po czwarte, wciąż istnieje podwyższone ryzyko istotnych wstrząsów gospodarczych wywołanych epidemią i lepiej mieć szersze niż węższe pole do dalszego wspierania gospodarki. Im słabszy byłby złoty dziś, tym mniejsze pole dla NBP do wspierania rządu w razie kolejnych turbulencji. Bliżej bylibyśmy bowiem poziomów kursu złotego, przy których osłabienie stawałoby się niebezpieczne dla stabilności makroekonomicznej kraju.

Sądzę zatem, że stabilność złotego w ostatnich miesiącach jest zjawiskiem jak najbardziej korzystnym dla gospodarki. Złoty jest na poziomie zapewniającym wysoką konkurencyjność eksportu, a jednocześnie wiarygodność Polski na rynkach finansowych.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Liczba restrykcji będzie rosła, ale rząd obiecuje brak lockdownu

Wygląda na to, że Europa Środkowa została trochę uśpiona łagodnym przebiegiem pierwszej fali epidemii SARS-CoV-2 i teraz płaci za to rozluźnienie cenę w postaci szybkiego przyrostu zasięgu choroby. Ostatnie dane z Polski czy Czech są niepokojące i wskazują na narastające obciążenie systemów szpitalnych pacjentami ze stwierdzonym koronawirusem. Dziennych zgonów w tych dwóch krajach – w przeliczeniu na milion mieszkańców – jest już więcej niż we Francji. Z dużym prawdopodobieństwem czekają nas większe restrykcje aktywności społecznej, choć rząd – ustami ministra Jarosława Gowina – zapowiada, że nie będzie twardego lockdownu.

We wtorek liczba osób hospitalizowanych w Polsce gwałtownie podskoczyła – do 3719 (18 proc. w ciągu jednego dnia), co daje 98 osób na milion mieszkańców. Dla porównania w Czechach hospitalizowanych jest niemal 130 osób na milion, a we Francji 112 na milion. Jednocześnie liczba zgonów, jak wspomniałem, jest już w krajach regionu wyższa niż we Francji.

Niepokojące jest szczególnie tempo przyrostu liczby hospitalizowanych w Polsce. Przyrost jest coraz wyższy u ujęciu liczbowym, a trend ma charakter wykładniczy. To jest bardzo zwodnicza sytuacja, bo zjawisko podążające trendem wykładniczym jest często długo niedoceniane zanim wybucha z przytłaczającą mocą w ciągu paru-parunastu dni. Zobaczymy, co przyniosą dane za kolejne dni. Musimy wypatrywać sygnałów wypłaszczenia trendu wykładniczego – dopóki to nie nastąpi, sytuacja będzie niebezpieczna.

Na razie rząd zdecydował się na ostrzejsze niż dotychczas egzekwowanie obowiązku noszenia masek. I dobrze, bo wiele badań pokazuje, że jest to skuteczny instrument ograniczający zasięg epidemii (tutaj dobre podsumowanie badań).  Ale w strategii rządu niezrozumiałe są dla mnie dwa punkty. Po pierwsze, dlaczego czerwone strefy są wyznaczane na podstawie liczby nowych zakażeń a nie liczby hospitalizacji? Przecież przy niskiej liczbie testów liczba zakażeń nie pokazuje stanu epidemii. Po drugie, dlaczego wciąż bardzo luźne jest podejście do dużych zgromadzeń publicznych, takich jak wesela i inne imprezy? W wielu krajach o mniejszym zasięgu epidemii podejmuje się bardziej radykalne kroki w celu ograniczenia dużych zgromadzeń.

Sądzę, że priorytetem dla rządu i społeczeństwa powinno być utrzymanie przez okres epidemii normalnej działalności szkół i jak największej liczby firm. Bazując na doświadczeniach innych krajów można dojść do wniosku, że nie da się tego osiągnąć bez wyłączenia jakieś części aktywności społecznej. Lepiej wcześniej przerwać linie transmisji wirusa na przykład na imprezach (weselach) niż później w szkołach, sklepach i firmach. Ślub może poczekać, choć to na pewno boli, a straconego miejsca pracy nie da się ławo przywrócić. A nadrobienie straconego przez dziecko roku w szkole może być niemal niemożliwe dla dzieci z uboższych rodzin.

Ograniczenie pewnej części aktywności społecznej będzie nas kosztowało troszkę – przy rozsądnej polityce gospodarczej niewiele osób na tym ucierpi; a ewentualny lockdown będzie kosztował dużo, więc rozkład ryzyk jest niesymetryczny. Lepiej się pomylić w stronę za wczesnej ograniczonej reakcji niż za późnej gwałtownej reakcji.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Wchodzimy z optymizmem w niepewną jesień

Jak co miesiąc spoglądam na dane o sprzedaży samochodów, które traktuję jak papierek lakmusowy nastrojów w gospodarce. Konsumenci (a wśród nich przedsiębiorcy) i firmy kupują auta wtedy, gdy są przekonani/przekonane o niezłych perspektywach. Dane za wrzesień są znów niezłe i pokazują, że popyt w Polsce wrócił do poziomów sprzed kryzysu. Wchodzimy jednak w bardzo niepewną jesień, która na pewno będzie trudna pod względem epidemicznym. Reakcja nastrojów konsumentów i firm jest nieznana, choć moje założenie jest takie, że efekty strachu i szoku nie będą nawet w przybliżeniu tak duże jak na wiosnę.

We wrześniu w Polsce sprzedano 38,1 tys. samochodów osobowych (według liczby rejestracji). Po uwzględnieniu efektów sezonowych jest to poziom o 3,4 proc. wyższy niż średnia za 6 miesięcy poprzedzających kryzys epidemiczny. Na plus zdecydowanie można ocenić fakt, że sprzedaż tak szybko odbiła. Choć naturalnie z perspektywy dealerów i producentów bolesny jest fakt, że straty z okresu wiosennego nie zostały nie zostaną odrobione.

Warto zauważyć, że sprzedaż samochodów wzrosła znacznie mocniej niż wynikałoby to ze wskaźnika nastrojów konsumentów w gospodarce (wprawdzie za większość zakupów odpowiedzialne są firmy, ale historycznie dane były bardzo dobrze skorelowane z nastrojami konsumentów – warto pamiętać, że nastroje konsumentów odzwierciedlają też sytuację firm). Który więc wskaźnik „ma rację”? Sprzedaż samochodów, mówiąca, że nastroje są dobre, czy badania konsumentów, wskazujące, że wśród Polaków wciąż jest bardzo dużo obaw i niepewności? Z jednej strony, zawsze lepiej patrzeć na twarde dane niż miękkie wyniki ankiet. Z drugiej strony, każdy chyba widzi wokół siebie, że świat odbiega od normalności i nastroje nie są aż tak dobre jak na początku roku.

Nie będę rozstrzygał, który wskaźnik jest w tym momencie istotniejszy, bo też nie ma takiej potrzeby – po prostu mamy różne sygnały. To, co jest najistotniejsze w tym obrazku, to że generalnie powrót w pobliże normalności po lockdownie był szybszy od oczekiwań. I to zjawisko może mieć wpływ na nastroje na jesieni. Możliwe, że fala epidemiczna przetoczy się przez Polskę jak walec, ale w tyle głowy każdy będzie miał tym razem świadomość, że to nie jest koniec świata jaki znamy – że po tej fali przyjdzie znów normalność, a po kolejnej może nawet epidemia się skończy. Sądzę, choć nie mam na to żadnych dowodów, że ta świadomość może stabilizować oczekiwania.

A co do samej epidemii, to sygnały w Polsce na razie są niepokojące. Jak pisałem tydzień temu, powinniśmy patrzeć na liczbę osób hospitalizowanych. A ta rośnie w wykładniczym tempie. Bez jakichś istotnych zmian w zachowaniu ludności, lub efektów czynników, których nie znamy (odporność z innych wirusów, czynniki genetyczne itd.), system szpitalny w Polsce może podlegać coraz większemu przeciążeniu. Dlatego musimy szykować się na nowe restrykcje. Sądzę, że liczba czerwonych stref będzie dość szybko rosnąć lub będą one obejmować obszary o coraz większej liczbie mieszkańców.

Plus jest taki, że dane z innych krajów zdają się sugerować, że jak na razie dynamika epidemii nie jest tak niszcząca jak na wiosnę, m.in. ze względu na zmianę zachowań społecznych. Istotny dla tempa rozprzestrzeniania się choroby wskaźnik reprodukcji R wynosi w krajach rozwiniętych ok. 1-1,5, w porównaniu do 2-3 na wiosnę. Liczba hospitalizacji i zgonów rośnie wolniej niż na wiosnę. Dane z Francji zdają się sugerować, że lokalne restrykcje wyhamowały dynamikę hospitalizacji.

Jako punkt odniesienia do oceny sytuacji przyjąłbym słowa profesora Krzysztofa Pyrcia z wywiadu dla Rzeczpospolitej: „Tego wirusa i tę pandemię można stosunkowo łatwo przejść, jeśli zachowamy zdrowy rozsądek. Jeśli tak nie będzie, możemy zapłacić wysoką cenę”.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Rząd się zadłużył, Polska się oddłużyła

Bieżący rok stoi pod znakiem rosnącego zadłużenia. Masywnie rosnące zadłużenie publiczne przyciąga bowiem dużą uwagę analityków i obywateli, wywołując obawy o finansową stabilność kraju w przyszłości. Ale przecież dług publiczny to tylko część długów powstających w gospodarce. Te „inne” długi są często równie ważne, a może nawet ważniejsze. Na przykład, środowe dane NBP pokazały, że spadł dług zagraniczny Polski – czyli dług wszystkich podmiotów w Polsce (ludzi, firm, instytucji prywatnych i publicznych) wobec rezydentów innych krajów. A to jest bardzo ważny dla stabilności kraju dług.

Nasz cały dług zagraniczny wyniósł na koniec czerwca 1335 mld zł, wobec 1337 mld przed rokiem. Spadek mały, ale ponieważ odbywał się w warunkach ogólnego rozentuzjazmowania rosnącym długiem publicznym, postanowiłem zwrócić na niego uwagę. Co więcej, ten mały spadek odbył się w warunkach osłabienia złotego, które podbijało tę część długu zagranicznego, która jest denominowana w walutach obcych. Warto też zwrócić uwagę, że dług zagraniczny samego rządu spadł w ciągu roku z 469 mld zł do 433 mld zł.

Dlaczego to jest ważne? Wysoki, sięgający ok. 60 proc. PKB, dług zagraniczny to pięta achillesowa Polski. Wprawdzie część tego długu pochodzi od inwestorów zagranicznych, którzy po prostu udzielają kredytów swoim spółkom w Polsce, ale mimo to wskaźniki naszego długu zagranicznego (czy to brutto, czy netto – po uwzględnieniu kredytów, które podmioty z Polski udzieliły nierezydentom) są elementem obniżającym naszą wiarygodność na rynkach finansowych. Agencje ratingowe często podkreślają to w swoich analizach na temat Polski. Kraje, które mają nieznacznie wyższy rating niż Polska, mają dużo lepsze wskaźniki długu zagranicznego. Jak widać na drugim wykresie poniżej, jeszcze na początku dekady Polska miała jeden z najniższych długów zagranicznych netto w naszym regionie, teraz ma jeden z najwyższych – inne kraje mocno redukowały ten wskaźnik po kryzysie finansowym (m.in. dlatego, że były mocniej niż Polska dotknięte kryzysem i musiały mocniej ograniczać zależność od finansowania zagranicznego).

W ekonomii często uznaje się, że dług zagraniczny bardziej wpływa na wiarygodność finansową niż dług krajowy, ponieważ łatwiej jest z politycznego punktu widzenia ogłosić niewypłacalność wobec inwestorów zagranicznych niż krajowych. Inwestorzy krajowi to przecież w dużej mierze banki (których upadek dewastuje natychmiast gospodarkę) i obywatele (którzy głosują w wyborach). Co więcej, dług zagraniczny jest potencjalnie trudniej rolować, czyli spłacać poprzez zaciąganie nowego, ponieważ apetyt inwestorów zagranicznych na kupowanie takiego długu może być zmienny. Zaś inwestorzy krajowi nie specjalnie mają wybór, bo rzadko inwestują dużą część aktywów poza krajem. A gdy część długu jest denominowana w innych walutach niż krajowa, dochodzi ryzyko walutowe.

Więc obniżanie długu zagranicznego przez Polskę można uznać za zjawisko pozytywne. A z czego ono wynika? Przede wszystkim, rząd więcej relatywnie coraz więcej zadłuża się w kraju, a coraz mniej za granicą. Korzysta ze wsparcia banku centralnego. Ponadto, redukuje się systematycznie portfel kredytów walutowych gospodarstw domowych w bankach, które stanowią de facto zadłużenie zagraniczne kraju.  Jest też szereg drobniejszych i przejściowych przyczyn – na przykład mniej zagranicznych kredytów handlowych w warunkach słabszej aktywności w handlu zagranicznym.

Generalnie z punktu widzenia inwestora na rynku finansowym, wiarygodność Polski zmieniła się mniej niż wynikałoby to masywnego pogorszenia wskaźników zadłużenia brutto polskiego rządu.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Rosną szanse na szybkie wprowadzenie szczepionki na COVID-19

Od początku epidemii koronawirusa SARS-CoV-2 eksperci wskazywali, że powrót do normalności (pytanie, co to jest normalność w tak chaotycznym świecie?; ale pomińmy to) będzie możliwy dopiero po wprowadzeniu do użytku szczepionki. W międzyczasie zaczęło się pojawiać wiele terapii lekowych i nielekowych, które osłabiły uciążliwość choroby COVID-19, ale mimo to szczepionka wciąż jest uznawana za potencjalnie jedno z najważniejszych narzędzi w walce z epidemią.

Dlatego za optymistyczny sygnał można uznać artykuł naukowy, który pojawił się kilka dni temu w internetowym wydaniu czasopisma Nature i w którym dokonano ewaluacji dotychczasowych prac nad szczepionkami. Wniosek jest następujący: Pomimo wszystkich omawianych wyzwań, szczepionki jako środek zaradczy przeciwko COVID-19 są opracowywane w rekordowym tempie i z pewnością jest możliwe, że szczepionki o udowodnionym bezpieczeństwie i skuteczności w badaniach III fazy mogą wejść na rynek już w 2020 roku. Artykuł przeszedł proces peer-review, był bardzo pozytywnie oceniony przez naukowców, których śledzę w mediach społecznościowych, dlatego zdecydowałem się go przytoczyć w newsletterze. Mam przekonanie, że nie cytuję czegoś, z czego wnioski zaraz okażą się błędne.

Autor, Florian Krammer, dokonuje zestawienia wyników dotychczasowych badań klinicznych. Nie będę wchodził w te szczegóły, bo nie mam do tego kompetencji. Istotne jest, że obecnie w III fazie badań klinicznych znajduje się dziewięć kandydatów na szczepionek, a jeszcze więcej obiecujących projektów znajduje się na wcześniejszych etapach badań.

W przeszłości opracowanie szczepionek na różne choroby zajmowało przeciętnie 15 lat. Są trzy najważniejsze przyczyny, dla których proces opracowania szczepionki jest wielokrotnie szybszy w przypadki COVID-19 niż wcześniejszych chorób. Po pierwsze istniały już wyniki prac badawczych nad szczepionkami na koronawirusy SARS-CoV-1 i MERS CoV. Po drugie, istotne fazy prac nad szczepionkami są istotnie przyspieszane i nakładane na siebie. Na przykład, producenci już zaczęli wytwarzanie szczepionek, by w sytuacji akceptacji przez regulatorów móc je natychmiast wprowadzić na rynek. Po trzecie, bodźce ekonomiczne są nieporównanie silniejsze niż w przeszłości. Ten ostatni punkt jest wart uwagi. Krammer tłumaczy, że ze względu na ogromne koszty badań klinicznych w tradycyjnym procesie producent musi się absolutnie upewnić, czy wyniki dotychczasowych badań zapewniają mu wysokie prawdopodobieństwo sukcesu w kolejnych fazach. Ponadto, producenci często czekają na informacje pozwalające ocenić wielkość rynku na szczepionkę. Teraz te ryzyka i rozważania ekonomiczne odpadają – rynek będzie, a skala finansowania publicznego zapewnia dużo większe bezpieczeństwo.

Dopóki jednak nie ma dokładnych wyników badań z III fazy badań klinicznych poszczególnych szczepionek, istnieje wiele ryzyk związanych z rozwojem szczepionki. Na przykład, nie wiadomo, jak długo trwa reakcja immunologiczna organizmu (choć Krammer twierdzi, że pierwsze badania wskazują, że reakcja nie różni się istotnie od obserwowanej w innych wirusach). Nie wiadomo też, czy nie ma specyficznych reakcji u osób starszych i dzieci. Na pewno pod względem rozwoju szczepionki świat nie jest jeszcze na mecie. Można dodać jeszcze do tego element, o którym Krammer nie pisze – nie wiadomo, jaka będzie społeczna reakcja na szczepionkę.

Biorąc pod uwagę niepewność związaną z całym procesem oraz czas potrzebny na dotarcie ze szczepionką do dużej liczby ludzi, ja w moich prognozach nie zakładam, żeby udało się wyeliminować problem epidemii w najbliższych sześciu miesiącach. Ale artykuły takie jak powyższy upewniają mnie, że bazowe założenie, iż w ciągu 12 miesięcy epidemia nie będzie stanowiła już obciążenia dla gospodarki, ma mocne podstawy.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Jak polskie firmy mogą powalczyć o wyższe marże

Udane wejście w globalną wymianę handlową to pewnie najważniejsze osiągnięcie gospodarcze Polski ostatnich 30 lat. Rozwijamy się jako kraj, bo sprzedajemy innym coraz więcej naszej produkcji, a dzięki temu możemy też kupić coraz więcej produktów z innych krajów.  Nie ma rozwoju bez efektów skali, a efekty skali kraj wielkości Polski może osiągnąć tylko poprzez eksport.

Ale szybka ekspansja zagraniczna niesie też dla firm w Polsce wyzwania. Jednym z nich jest spadek marż. Sprzedajemy więcej, ale zagraniczni odbiorcy żądają lepszych cen, mniejszego narzutu na koszty. A przy niższych marżach trudniej zbudować coś, na czym w Polsce nam bardzo zależy – innowacyjne krajowe biznesy, oparte na naszych zasobach wiedzy i kapitału, stabilne finansowo, rosnące, perspektywiczne.

To jest wyzwanie, które zidentyfikowaliśmy w raporcie „Czas na marże. Jak Polscy producenci żywności mogą przejść od ekspansji wolumenowej do większej zyskowności” (link do naszej strony z raportami), który przygotowaliśmy w SpotData razem z Santander Bank Polska. Raport dotyczy sektora producentów żywności, ale wnioski z niego dotyczą też innych branż – bo wiele zjawisk jest podobnych.

Pokazujemy w raporcie, że wartość dodana generowana na każde 100 euro produkcji w największych firmach jest w Polsce nie tylko wyraźnie niższa niż na zachodzie, ale też obniżała się w ostatniej dekadzie. Jeszcze około roku 2010 wartość ta wynosiła 17 euro, teraz jest to bliżej 13 euro. Inne miary zyskowności też się obniżały. Wynika to ze specyfiki globalizacji, w której zajmujemy coraz mocniejsze miejsce, ale miejsce dostawcy towarów pośrednich dla dużych odbiorców o mocnej sile przetargowej. Są też inne przyczyny obniżających się marż: koncentracja w handlu detalicznym, rozwój marek własnych sieci handlowych, coraz szybsze zmiany preferencji konsumentów, czy znaczący wzrost kosztów pracy.

Czy tę presję na marżę da się jakoś amortyzować i odwrócić niekorzystny trend? W raporcie pokazujemy, że są dwie ogólne ścieżki budowania marż. Nazwaliśmy je ścieżką francuską i ścieżką niderlandzką, ponieważ specyfika Francji i Holandii/Belgii dobrze oddaje cechy wyróżniające odmienne ścieżki rozwoju biznesu.

Pierwsza ścieżka – francuska – polega na rozwoju towarów coraz bardziej zaawansowanych, których cena coraz bardziej przekracza koszty wytworzenia. Kluczem jest praca umysłowa – wysokie nakłady na innowacje, czy usługi biznesowe (głównie marketing). Produkcja jest tu efektem pracy niebieskich i białych kołnierzyków, czyli pracy fizycznej i umysłowej.

Druga ścieżka – niderlandzka – polega na maksymalnej automatyzacji, budowaniu efektów skali, redukowaniu kosztów zmiennych. W tej ścieżce cena nie przekracza bardzo istotnie kosztów wytworzenia, ale masa sprzedawanych towarów pozwala na osiąganie wysokiej zyskowności całego biznesu – może nie w relacji do przychodów, ale już na przykład w relacji do zainwestowanego kapitału.

Można zauważyć, że w tych dwóch ścieżkach zaszyte są tak naprawdę kluczowe procesy makroekonomiczne decydujące o rozwoju. Przecież rozwój gospodarczy polega na zwiększaniu zasobów wiedzy, czyli zdolności do budowania złożonych produktów, oraz zwiększaniu zasobów kapitału fizycznego, czyli zdolności do produkcji masowej o coraz niższych kosztach jednostkowych.

Nie ma jednej drogi, którą mogą obierać firmy – to zależy od specyfiki branży. Ale generalnie w Polsce łatwiejsza może być ścieżka niderlandzka, czyli oparcie rozwoju na intensywnych inwestycjach w efektywność produkcji. Nasze miejsce w światowej wymianie handlowej nie daje nam dużego pola do projektowania własnych produktów – tworzymy to, na co jest popyt na największych rynkach, gdzie powstają najważniejsze innowacje i gdzie preferencje konsumentów decydują o globalnych trendach. Dużo więcej możemy osiągnąć podobnym modelem rozwoju, na którym opieraliśmy się do tej pory: przez budowanie efektywności. Tylko dziś, w przeciwieństwie do okresu sprzed 10-20 lat, nie można już budować efektywności na maksymalnym zwiększaniu wydajności taniej siły roboczej. Konieczne jest mocniejsze przechodzenie na automatyzację, cyfryzację, bardziej wyrafinowane usprawnienia w zarządzaniu i budowanie modeli biznesowych opartych na większych efektach skali (m.in. przez łączenie firm).

Czyli na przykład, producent mięsa w Polsce raczej nie zaoferuje konsumentom na zachodzie nowego produktu regionalnego pod swoją marką na wysokiej marży, ale prędzej znajdzie dużego odbiorcę na duże partie dań gotowych które sprzeda po bardziej stabilnej marży niż dotychczasowe kawałki mrożonego mięsa. Lub krajowa firma informatyczna raczej nie sprzeda własnego oprogramowania na świat, a prędzej będzie wykonywała coraz bardziej zaawansowane zlecenia projektowe po wciąż relatywnie korzystnej cenie. Na tym będzie polegał nasz rozwój i poszukiwanie marż.

Kiedyś ten model się oczywiście wyczerpie. Jeżeli uda nam zbliżyć do krajów wysoko rozwiniętych, wtedy rozwój będzie musiał w większej mierze opierać się o przełomowe innowacje. Na razie mamy jeszcze do wdrożenia sporo zmian efektywnościowych/organizacyjnych, które mogą zapewnić nam szybki rozwój.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Trzy ważne obserwacje na nową falę epidemi

Wchodzimy w jesienną falę epidemii koronawirusa, która nie jest zjawiskiem specjalnie zaskakującym biorąc pod uwagę wcześniejsze projekcje epidemiologiczne. Wszyscy są na nią lepiej przygotowani – na pewno lekarze (to najważniejsze), ale analitycy również (to nie takie bardzo ważne). Są trzy zjawiska, które moim zdaniem powinniśmy uważnie obserwować, by na bieżąco weryfikować hipotezę, że obecna fala będzie dla gospodarki mniej bolesna niż pierwsza. Na te trzy rzeczy można patrzeć nieco inaczej niż na wiosnę.

Po pierwsze, należy skupiać się w dużej mierze na danych o hospitalizacjach i zgonach, a nie wyłącznie nowych przypadkach. Dzienne raportowane zakażenia przykuwają najwięcej uwagi w mediach, ale to nie one są najważniejszą informacją. Uciążliwość epidemii nie wynika z tego, ile osób zachoruje, ale z tego, czy system szpitalny wytrzyma i ile osób straci życie. Hipoteza o lepszym przygotowaniu na jesienną falę opiera się na przekonaniu, że nawet w warunkach wysokiej liczby zakażeń uciążliwość epidemii w jej epicentrach będzie niższa. Co więcej, dane o dziennych zakażeniach są nieporównywalne w czasie – zmienia się liczba testów, a jednocześnie, dzięki postępowi w metodach leczenia, zachorowanie na COVID-19 dziś ma inne konsekwencje niż na wiosnę. Patrzmy więc na hospitalizacje i zgony. Mamy już znacznie więcej baz danych niż na wiosnę i trendy w tych zmiennych można spokojnie śledzić. A jeżeli patrzeć na nowe zakażenia, to głównie przez pryzmat ich relacji do liczby wykonywanych testów.

Co wynika z ostatnich danych? W Polsce liczba hospitalizacji i zgonów rośnie – to jest niepokojące zjawisko. Choć pod względem hospitalizacji wciąż znajdujemy się ok. 30 proc. poniżej wiosennego szczytu, a wówczas rząd informował, że obłożenie szpitali nie jest wysokie. Można założyć, że mamy jeszcze margines bezpieczeństwa w kraju. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że w krajach o dużym zasięgu epidemii – jak Francja – przyrost hospitalizacji jest słabszy niż na wiosnę: ok. 15 proc. tygodniowo, wobec 200 proc. tygodniowo w drugiej połowie marca.

Po drugie, warto zrezygnować ze słowa „lockdown” w dyskusjach o reakcji rządów na nową falę zakażeń. To utrudnia zrozumienie sytuacji i jest już w tym momencie niewiele znaczącym hasłem. Między normalnym życiem a pełnym zamknięciem w domach jest kontinuum możliwości. Wiele wskazuje, że jakieś restrykcje jesienią będą potrzebne, ale wciąż wydaje się mało prawdopodobne, by ich zasięg był tak duży jak na wiosnę. Wiedza na temat wirusa jest dziś dużo większa niż pół roku temu i wiadomo, że przebywanie w otwartych przestrzeniach, komunikacji miejskiej czy sklepach niesie niższe ryzyko niż obawiano się na samym początku epidemii (tu artykuł ekspercki na ten temat). Nie trzeba zamykać 30 proc. aktywności gospodarczej by ograniczyć zasięg epidemii. A jeżeli restrykcje obejmą mniejszą ilość aktywności, wówczas łatwiej będzie pomagać punktowo dotkniętym nimi branżom.

Jedna niewiadoma, która może pokrzyżować te optymistyczne założenia dotyczące restrykcji, to sezonowość. Zupełnie nie wiadomo jak wirus będzie się zachowywał w czasie zimy na półkuli północnej, która wygląda trochę inaczej niż zima na półkuli południowej. Nie można  zupełnie wykluczyć, że efekty sezonowe będą mocniejsze od oczekiwań.

Po trzecie, wiele wskazuje, że wśród przedsiębiorstw następuje adaptacja do nowych warunków i nowa fala epidemii nie wywoła już takiego wstrząsu organizacyjnego jak pierwsza. To jest hipoteza, której potwierdzenia lub odrzucenia będę szukał w danych o nastrojach firm. Te dane na wiosnę były prawie bezużyteczne, bo skala wstrząsu uniemożliwiała jakiekolwiek historyczne porównania – odczyty wychodziły poza dotychczasową skalę wahań. Teraz powinno być dużo łatwiej wyczytać coś z badań o nastrojach.

Sądzę, że wiedza o tym, iż po pierwszej fali wróciło niemal normalne życie, powinna ułatwić przetrwanie drugiej fali. Zarówno z biznesowego jak i psychologicznego punktu widzenia.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Płace odrobiły straty z okresu epidemii

Przeciętne wynagrodzenie w przedsiębiorstwach* wróciło już do poziomu z początku roku. To pokazuje, że okres cięcia płac powoli mija. Jednocześnie jest to sygnał, że rynek pracy wcale nie przechylił się tak znacząco w stronę siły pracodawców jak wydawało się parę miesięcy temu. Firmy wciąż raportują problem z dostępem do wykwalifikowanej siły roboczej.

W sierpniu przeciętne wynagrodzenie wyniosło 5338 zł. Kiedy odejmie się z danych efekty sezonowe, to widać, że wynagrodzenie jest mniej więcej na poziomie z marca. Jednocześnie jest o ponad 4 proc. wyższe niż przed rokiem.

Odbicie płac to nie tylko efekt wygasania nadzwyczajnych programów pomocowych rządu, które umożliwiały firmom obniżki wynagrodzeń, ale również odzwierciedlenie niskiego wzrostu stopy bezrobocia. Sytuacja przetargowa pracowników pogorszyła się, ale raczej nie przeszliśmy z rynku pracownika do rynku pracodawcy. Nastąpiło po prostu wyrównanie sił. Widać to na przykład po odsetku firm, dla których dostęp do pracowników stanowi barierę rozwojową. W sektorze handlowym, który można uznać za reprezentatywny dla szerszych tendencji w gospodarce, przed epidemią ok. 30 proc. firm zgłaszało problem dostępu do siły roboczej. Po epidemii ten odsetek spadł do 13 proc. Ale to wciąż jest dużo więcej niż do 2016 roku, kiedy w Polsce trwał rynek pracodawcy i odsetek firm mających problemy z rekrutacją nie przekraczał 5 proc.

Zobaczymy, co stanie się z rynkiem pracy jesienią. Ale biorąc pod uwagę trendy demograficzne, warto wziąć pod uwagę możliwość, że rynek pracodawcy w Polsce już nigdy nie wróci.

*Dane dotyczą firm niefinansowych zatrudniających co najmniej 10 osób

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Fed podnosi prognozy dla amerykańkiej gospodarki

Amerykańska gospodarka może już jesienią przyszłego roku wrócić do poziomu wytwarzanego PKB sprzed epidemii. Tak wynika z najnowszej projekcji rady Fed – amerykańskiego banku centralnego. Projekcja poprawiła się wyraźnie od czerwca, mimo że ścieżka epidemii jest dużo gorsza od ówczesnych prognoz. Czy podobnie będzie w Europie?

Członkowie rady Fed prognozują*, że w ostatnim kwartale 2020 roku PKB USA będzie o 3,7 proc. niższe rok do roku. Ale już na koniec 2021 roku wzrost gospodarczy wyniesie 4 proc. rdr, co oznacza, że poziom PKB będzie o 0,2 proc. wyższy niż w ostatnim kwartale 2019 roku. Są to prognozy znacznie bardziej optymistyczne niż w poprzedniej rundzie prognostycznej, czyli w czerwcu. Wtedy członkowie rady Fed uważali, że na koniec przyszłego roku amerykański PKB będzie wciąż 1,8 proc. poniżej poziomu sprzed epidemii.

Poprawiły się też prognozy stopy bezrobocia, choć ta do poziomu sprzed epidemii wróci dopiero po 2023 roku.

Prognozy FOMC są ciekawe w kontekście ewolucji epidemii w USA. Od czerwca znacząco wzrosła liczba zachorowań i zgonów z tytułu COVID – jeszcze w czerwcu Uniwersytet Waszyngtoński prognozował, że do października liczba zgonów z tytuły COVID sięgnie 170 tys. do października, tymczasem faktycznie przekroczyła ona 200 tys. już w pierwszej połowie września. Wiele miast i stanów przywróciło obostrzenia w ruchu ludności. A mimo to sytuacja gospodarcza poprawiła się. Gospodarka wciąż jest daleko od normy, ale nikt nie oczekiwał, że szybko da się przywrócić stan sprzed kryzysu.

Sytuacja w USA może być jakąś wskazówką dla Europy, która teraz wchodzi w drugą falę epidemii. Bazując na doświadczeniu USA z ostatnich miesięcy, można przyjąć, że Europa nie doświadczy kolejnego znaczącego spadku aktywności gospodarczej. Firmy i gospodarstwa domowe nauczyły się funkcjonować w warunkach podwyższonej niepewności i nie reagują już panicznie. Ale oczywiście wszelkie założenia wiszą dziś na cienkim włosku.

*Prognozy Fed nie są tworzone przez jeden zespół ekonomistów, ale są wynikiem agregacji indywidualnych prognoz poszczególnych członków komitetu decyzyjnego.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Inflacja zaczyna się wyraźnie obniżać

W pierwszych miesiącach po wybuchu epidemii inflacja spadła głównie dzięki taniejącej ropie. Dyskutowano wtedy, czy kryzys wpłynie na ceny negatywnie przez spadający popyt, czy pozytywnie przez rosnącą podaż pieniądza. Teraz widać, że coraz mocniej jest widoczny negatywny wpływ niższego popytu. Pisałem o tym kilka dni temu w kontekście inflacji w strefie euro, teraz pokazuję to na polskich danych.

Jednocześnie wątpię, by zrealizował się prognozowany przez wielu analityków scenariusz głębokiego spadku inflacji w ciągu roku. Sądzę, że bank centralny będzie się starał tego uniknąć i będzie miał do tego narzędzia.

Inflacja w Polsce w sierpniu wyniosła 2,9 proc., wobec 3 proc. w lipcu. Istotne jest, że po raz pierwszy od wielu miesięcy spadek inflacji jest bardziej zasługą cen wyhamowania usług niż energii. To właśnie wskazuje na powolne oddziaływanie efektów niższego popytu. Oddziałuje on na ceny z opóźnieniem ok. 6 miesięcy i to idealnie widać w zachowaniu polskiej inflacji.

Niektórzy przewidują, że inflacja będzie dalej mocno hamowała. Ba, sami analitycy Narodowego Banku Polskiego wskazali w niedawnym Raporcie o inflacji, że na początku 2021 roku inflacja wyniesie niewiele ponad 1 proc. Możliwe, że tak będzie, bo efekty bazowe (wysoki punkt odniesienia w cenach z początku 2020 roku) będą temu sprzyjały.

Ale nie wydaje mi się, by niska inflacja mogła zagościć na długo w Polsce. Bank centralny pokazał w minionych miesiącach, że jest w stanie zrobić dla pobudzania gospodarki więcej od oczekiwań i podejrzewam, że nie zmieni kursu. Podejrzewam, że wśród decydentów większa będzie skłonność do popełnienia ewentualnego błędu nadmiernej stymulacji gospodarki niż zbyt ostrożnej polityki. A to chociażby poprzez kanał kursu walutowego będzie wpływało pobudzająco na ceny.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.