Rząd się zadłużył, Polska się oddłużyła

Bieżący rok stoi pod znakiem rosnącego zadłużenia. Masywnie rosnące zadłużenie publiczne przyciąga bowiem dużą uwagę analityków i obywateli, wywołując obawy o finansową stabilność kraju w przyszłości. Ale przecież dług publiczny to tylko część długów powstających w gospodarce. Te „inne” długi są często równie ważne, a może nawet ważniejsze. Na przykład, środowe dane NBP pokazały, że spadł dług zagraniczny Polski – czyli dług wszystkich podmiotów w Polsce (ludzi, firm, instytucji prywatnych i publicznych) wobec rezydentów innych krajów. A to jest bardzo ważny dla stabilności kraju dług.

Nasz cały dług zagraniczny wyniósł na koniec czerwca 1335 mld zł, wobec 1337 mld przed rokiem. Spadek mały, ale ponieważ odbywał się w warunkach ogólnego rozentuzjazmowania rosnącym długiem publicznym, postanowiłem zwrócić na niego uwagę. Co więcej, ten mały spadek odbył się w warunkach osłabienia złotego, które podbijało tę część długu zagranicznego, która jest denominowana w walutach obcych. Warto też zwrócić uwagę, że dług zagraniczny samego rządu spadł w ciągu roku z 469 mld zł do 433 mld zł.

Dlaczego to jest ważne? Wysoki, sięgający ok. 60 proc. PKB, dług zagraniczny to pięta achillesowa Polski. Wprawdzie część tego długu pochodzi od inwestorów zagranicznych, którzy po prostu udzielają kredytów swoim spółkom w Polsce, ale mimo to wskaźniki naszego długu zagranicznego (czy to brutto, czy netto – po uwzględnieniu kredytów, które podmioty z Polski udzieliły nierezydentom) są elementem obniżającym naszą wiarygodność na rynkach finansowych. Agencje ratingowe często podkreślają to w swoich analizach na temat Polski. Kraje, które mają nieznacznie wyższy rating niż Polska, mają dużo lepsze wskaźniki długu zagranicznego. Jak widać na drugim wykresie poniżej, jeszcze na początku dekady Polska miała jeden z najniższych długów zagranicznych netto w naszym regionie, teraz ma jeden z najwyższych – inne kraje mocno redukowały ten wskaźnik po kryzysie finansowym (m.in. dlatego, że były mocniej niż Polska dotknięte kryzysem i musiały mocniej ograniczać zależność od finansowania zagranicznego).

W ekonomii często uznaje się, że dług zagraniczny bardziej wpływa na wiarygodność finansową niż dług krajowy, ponieważ łatwiej jest z politycznego punktu widzenia ogłosić niewypłacalność wobec inwestorów zagranicznych niż krajowych. Inwestorzy krajowi to przecież w dużej mierze banki (których upadek dewastuje natychmiast gospodarkę) i obywatele (którzy głosują w wyborach). Co więcej, dług zagraniczny jest potencjalnie trudniej rolować, czyli spłacać poprzez zaciąganie nowego, ponieważ apetyt inwestorów zagranicznych na kupowanie takiego długu może być zmienny. Zaś inwestorzy krajowi nie specjalnie mają wybór, bo rzadko inwestują dużą część aktywów poza krajem. A gdy część długu jest denominowana w innych walutach niż krajowa, dochodzi ryzyko walutowe.

Więc obniżanie długu zagranicznego przez Polskę można uznać za zjawisko pozytywne. A z czego ono wynika? Przede wszystkim, rząd więcej relatywnie coraz więcej zadłuża się w kraju, a coraz mniej za granicą. Korzysta ze wsparcia banku centralnego. Ponadto, redukuje się systematycznie portfel kredytów walutowych gospodarstw domowych w bankach, które stanowią de facto zadłużenie zagraniczne kraju.  Jest też szereg drobniejszych i przejściowych przyczyn – na przykład mniej zagranicznych kredytów handlowych w warunkach słabszej aktywności w handlu zagranicznym.

Generalnie z punktu widzenia inwestora na rynku finansowym, wiarygodność Polski zmieniła się mniej niż wynikałoby to masywnego pogorszenia wskaźników zadłużenia brutto polskiego rządu.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Budżet państwa w lepszej kondycji od oczekiwań

Dochody podatkowe budżetu są całkiem niezłym wskaźnikiem koniunktury. Szczególnie dotyczy to podatków pośrednich, czyli głównie VAT i akcyzy. Dlatego przyspieszenie dochodów budżetu państwa w czerwcu można traktować jako sygnał wyraźnego ożywienia gospodarki. Możliwe też jest, że sytuacja budżetu państwa będzie lepsza od prognoz.

W czerwcu dochody z podatków pośrednich spadły o 7,1 proc. rok do roku. To sporo. Ale jak widać na wykresie (drugim z trzech), nastąpiła wyraźna zmiana między majem i czerwcem. Jeszcze w maju roczny spadek dochodów budżetu z tytułu podatków pośrednich wynosił 31 proc. Czerwiec przyniósł zatem zmianę na plus.

Czerwiec to był pierwszy pełen miesiąc bez lockdownu. Dane pokazują, że w czerwcu wyraźnie przyspieszyła produkcja przemysłowa, sprzedaż detaliczna, poprawiły się nastroje konsumentów.

Jeżeli sytuacja budżetu do końca roku byłaby taka jak w czerwcu – po odjęciu efektów sezonowych (do których należy m.in. wypłata zysku NBP) – to deficyt budżetu państwa wyniósłby w całym roku ok. 50-60 mld zł. To znacznie mniej niż zapowiadane przez ministra finansów 100 mld zł. Trudno powiedzieć, czy minister wie o jakichś niespodziankach, czy też liczy się z możliwością powrotu recesji, lub też może pozycjonuje odpowiednio debatę publiczną, by uzyskać efekty pozytywnego zaskoczenia.

Oczywiście trzeba pamiętać, że budżet państwa to tylko część tzw. sektora instytucji rządowych i samorządowych, który ujmuje wszystkie instytucje publiczne i ich finanse. Deficyt w całym sektorze zapewne przekroczy 200 mld zł. Ale może będzie bliżej 200 niż 300 mld zł.

Jeżeli ktoś się martwi tymi wielkimi kwotami deficytów, to powinien pamiętać o dwóch faktach.

Po pierwsze, dla stabilności finansów publicznych ważne będzie co zrobimy z deficytem i długiem po kryzysie gospodarczym, a nie dziś – dziś możemy „hulać”, bo inwestorzy na to pozwalają. Później przyjdzie czas na redukcję długu i na ten okres musimy mieć dobry plan. Ale to zacznie się od 2022 r.

Po drugie, dla stabilności finansów publicznych znacznie ważniejszy od deficytu i długu nominalnego jest wzrost gospodarczy. Dynamiczna gospodarka poradzi sobie z wysokim długiem, a anemiczna nie poradzi sobie nawet z niskim.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Co oznacza znaczący wzrost podaży pieniądza?

Ilość pieniądza w polskiej gospodarce znacząco wzrosła w minionym miesiącu. Ale Polska to jeszcze nic – w USA to dopiero zalewają wirusa pieniądzem! Oczywiście trochę wyolbrzymiam, by podkręcić temat i wzbudzić zainteresowanie mechanizmami walki z kryzysem gospodarczym. Rosnąca podaż pieniądza pokazuje po prostu, jak znacząco wzrosło zadłużenie publiczne. Pieniądz to dług, a dług tworzy się dzięki kredytom. Jeżeli jakieś pytanie mnie nurtuje, to o stabilność tego zadłużenia w przyszłości. Wiążę z tymi niekonwencjonalnymi działaniami zarówno nadzieje jak i obawy.

W Polsce podaż pieniądza (M2) wzrosła w kwietniu o 14,7 proc. rok do roku, czyli w tempie niemal połowę wyższym niż na początku roku (kiedy wzrost wynosił niecałe 10 proc.). Był to najwyższy wzrost od czerwca 2009 r. Co to oznacza w praktyce? Pieniądz to gotówka i rachunki/depozyty bankowe (te drugie stanowią zdecydowaną większość), więc wzrost podaży pieniądza oznacza po prostu wzrost wartości tych kategorii. Ważniejsze jest pytanie, skąd się to bierze? Musi za tym stać rosnące zadłużenie w jakimś miejscu gospodarki. Nie są to ani firmy, ani gospodarstwa domowe, bo te mają raczej ograniczony dostęp do nowego kredytu. Jest to po prostu rząd i jego agencje. Pomoc finansowa dla firm oraz spadek dochodów podatkowych zmusiły rząd oraz Polski Fundusz Rozwoju do gigantycznych emisji obligacji.

Ale to co dzieje się z podażą pieniądza w Polsce to jeszcze pikuś. W USA podaż pieniądza (M2) wzrosła w kwietniu o 17,5 proc. rok do roku, co było najwyższym wzrostem od początku lat 80. (od kiedy dostępne są porównywalne dane). Dane większej częstotliwości pokazują, ze w połowie maja roczna dynamika przekraczała już 20 proc. W USA na wzrost podaży pieniądza wpływa zarówno mocny wzrost zadłużenia publicznego (rządowego), jak też rosnąca pomocowa akcja kredytowa dla firm stymulowana przez Fed.

Rosnąca podaż pieniądza często budzi obawy o inflację. Ale raczej wyłączyłbym myślenie o tym, że rosnąca ilość pieniądza sama w sobie prowadzi do inflacji. Tak uważano w XIX wieku, a jesteśmy jednak trochę dalej w czasie. Dziś wiemy, że ilość pieniądza może przyspieszać (czy to bezwzględnie, czy to w relacji do PKB) przy spadającej inflacji, lub zwalniać przy rosnącej inflacji. Nie ma mocnego i bezpośredniego związku między ilością pieniądza i inflacją. Dla inflacji najważniejsze jest to, co z tym pieniądzem się dzieje – czy wpływa na takie zmienne jak wynagrodzenia, inwestycje, konsumpcja oraz oczekiwania ludności dotyczące przyszłych cen. A wpływ na te zmienne ma tak naprawdę nie sama ilość pieniądza, ale jego cena (stopy procentowe) oraz polityka fiskalna.

To, o czym powinniśmy intensywnie myśleć, to rosnące zadłużenie. To jest kluczowa kategoria, która powinna nas obchodzić. Z-A-D-Ł-U-Ż-E-N-I-E. Nie P-I-E-N-I-Ą-D-Z.

Zakładam, że potężne programy pomocowe rządów pomogą gospodarkom podnieść się z kolan i odbudować po kryzysie. To jest makroekonomiczny standard – korzystamy z przyszłych strumieni dochodów, by zapewnić sobie wygładzenie konsumpcji dziś i zapobiec katastrofie zdrowotnej i społecznej. Jeżeli jakaś forma korzystania z długu jest uzasadniona, to właśnie taka (plus taka, kiedy dług finansuje nakłady na środki trwałe; gorzej z sytuacjami, gdy dług finansuje konsumpcję na górce cyklu).

Widzę nawet szansę, że odbudowa popytu po kryzysie mogłaby być procesem bardzo dynamicznym. Gdyby epidemię udało się kontrolować w taki sposób, że nie wpływałaby ona już istotnie na nastroje ludności i swobodę globalnego przepływu osób, to stymulacja fiskalna mogłaby nawet podnieść trwale ścieżkę PKB ponad trend sprzed epidemii. Bo w wielu miejscach na świecie ewidentnie brakowało takiej mocnej stymulacji fiskalnej – dotyczy to szczególnie krajów strefy euro. Choć aż tak pozytywny bieg wydarzeń dziś może wydawać się nadmiernie optymistycznym scenariuszem.

Ale oczywiście nie jest tak, że z rosnącym zadłużeniem nie wiążą się żadne ryzyka. Jeżeli recesja będzie się przedłużać, wyjście z niej będzie powolne, a wskaźniki zadłużenia będą narastać, to w przyszłości obsługa zadłużenia może stanowić ciężar dla gospodarek. I tu rzeczywiście otworzy się pole do wyższej inflacji, jeżeli nie będzie innego sposobu, by obniżyć wskaźniki długu.

Innymi słowy, to korzystanie z przyszłych dochodów w formie podnoszenia długu ma swoje limity. Dyskusja na temat tego, gdzie takie limity się znajdują, to pewnie jedna z ciekawszych debat ekonomicznych dziś. Część ekonomistów twierdzi, że limity są tak wysoko, że prawie nie obowiązują (to słynna już MMT – modern monetary theory), choć oni na razie są w mniejszości. Inni uważają, że limit to ok. 30-40 pkt proc. PKB dodatkowego długu publicznego (np. Olivier Blanchard, znany francuski ekonomista wykładający w USA). Jeszcze inni twierdzą, że limity są dużo niżej i już wchodzimy w niebezpieczny obszar. Najbliższy rok to będzie dobry okres do przetestowania tych teorii.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Nie ma zrównoważonego budżetu

Rozpoczęcie procedowania w Sejmie ustawy budżetowej na 2020 r. jest dobrą okazją, by wrócić do tematu, który parę razy już poruszałem – kwestii tzw. „zrównoważonego budżetu”. W tym momencie wiemy już, że to jest fikcja, budżet państwa nie jest zrównoważony. Czy to problem? Pewnie niewielki. Ale warto odnotować fakt, że pomijając jednorazowe wpływy powiększamy istotnie deficyt finansów publicznych.

Żeby dobrze zobrazować sytuację, Polska w Europie Środkowej plasuje się gdzieś między Czechami a Rumunią. Czechy słyną z wysokiej wiarygodności i ostrożności fiskalnej. Rumunia znana jest z jechania po bandzie i stymulowania fiskalnego gospodarki w momentach jej największej ekspansji. My jesteśmy krajem unikającym obu tych „skrajności”, na dobre i na złe.

Wprawdzie oficjalny deficyt budżetowy zaplanowany w ustawie wynosi zero. Ale jak pisałem przed dwoma miesiącami, rezygnacja z podwyżek podatków (i wprowadzenia wyższych wydatków) sprawiła, że osiągnięcie zerowego deficytu będzie możliwe tylko dzięki kreatywnej księgowości. I tak się stało. Część wydatków rząd po prostu wypchnął poza budżet, realizując je przez tzw. Fundusz Solidarnościowy, który miał służyć głównie wsparciu osób niepełnosprawnych. Dodatkowo zmienione zostały zasady księgowania zysku Narodowego Banku Polskiego, w taki sposób, by powiększyć kwotę wypłaty zysku z banku do budżetu (zysk NBP zawsze w większości trafia do budżetu).

Więc choć w budżecie deficyt wynosi zero, to w sektorze finansów publicznych, uwzględniającym wszystkie instytucje publiczne (wraz z samorządami), deficyt ma sięgnąć ponad 26 mld zł (1,2 proc. PKB). Jest to wynik liczony według metodologii UE. A kiedy odejmie się jednorazowe działania związane z opodatkowaniem transferu OFE na indywidualne konta emerytalne czy z dochodami ze sprzedaży praw do emisji CO2, to deficyt w finansach publicznych sięgnąć ma ok. 48 mld zł (2,2 proc. PKB). 

W takiej sytuacji mówienie o zrównoważonym budżecie nie ma już większego sensu. Rząd musiał zrealizować formalnie zerowy deficyt, ponieważ do tego zmuszała go reguła fiskalna zaszyta w ustawie o finansach publicznych. Ale przeniesienie części wydatków do funduszu nie objętego dotychczas regułą fiskalną jest pierwszym krokiem do likwidacji tej reguły lub jej okrojenia. Ponieważ agencje ratingowe przywiązują do reguły fiskalnej dużą wagę, więc rząd będzie miał zagwozdkę jak sobie z nią poradzić. Na razie wybrał jej obejście.

Powiększenie deficytu w czasie spowolnienia gospodarki nie jest oczywiście czymś, co powinno budzić jakiś niepokój. Jednak każdy, kto przywiązuje wagę do znaczenia stabilnych reguł gry w gospodarce i polityce gospodarczej, musi czuć się zawiedziony takim potraktowaniem reguły wydatkowej. W długim okresie to nie będzie służyło stabilności finansów publicznych. Lubimy w Polsce Czechów, ale wciąż nie chcemy być jak Czesi.

Źródło danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.


O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.
 
Rząd ma problem z budżetem na 2020 r. i składkami na ZUS

Plan podniesienia składek na ubezpieczenia społeczne dla najlepiej zarabiających osób stał się tematem mocno dzielącym rząd. Jest to też problem, w którym ogniskują się dwa sprzeczne cele polityki gospodarczej. Część ministrów chce zatrzymać podwyżkę składek, obawiając się uderzenia w sektor nowoczesnych usług biznesowych. Inni chcą przeprowadzić podwyżkę w celu utrzymania stabilności finansów publicznych.

Oba cele są szczytne, ale przy bardzo hojnej polityce społecznej nie da się zapewne pogodzić ich obu.

W poniedziałek minister finansów Jerzy Kwieciński dał do zrozumienia, że chciałby podwyżki składek dla najlepiej zarabiających, mimo oporu kilku ważnych polityków koalicji. Przypomnę, że chodzi o likwidację tzw. limitu 30-krotności: obecnie od dochodów powyżej 30-krotności średniej płacy nie odprowadza się składek na ubezpieczenia społeczne, ale rząd w ustawie budżetowej na przyszły rok zawarł plan zniesienia tego limitu. – Jeżeli tego nie wprowadzimy, to w finansach państwa zrobi się dziura w wysokości przynajmniej 5 miliardów złotych, a to oznacza większy deficyt – mówił Jerzy Kwieciński, cytowany przez portal TVN.

Temat jest bardzo wrażliwy, bo chodzi o poważną podwyżkę klina podatkowego, m.in. dla wysoko opłacanych specjalistów. Ok. 300 tys. osób zapłaciłoby łącznie ok. 5,5 mld zł rocznie, co daje średnio ok. 20 tys. zł rocznie dodatkowych kosztów pracy – rozłożonych między pracownika i pracodawcę. Organizacje pracodawców bardzo mocno lobbowały przeciwko temu rozwiązaniu, swoją niechęć do niego wyrażała też część ministrów (m.in. Jarosław Gowin czy Jadwiga Emiliewicz) oraz prezydent Andrzej Duda. Istnieje jakieś ryzyko, że podwyżka składki, wraz z kosztami opłat na pracownicze plany kapitałowe, uderzyłaby w rentowność firm i osłabiła inwestycje – szczególnie inwestycje zagraniczne, generujące popyt na wysoko wykwalifikowaną siłę roboczą.

Problem w tym, że bez podwyżki składek dla najlepiej zarabiających bardzo trudno będzie ułożyć przyszłoroczny budżet, nie mówiąc już o budżetach na kolejne lata.

Zaszyta w ustawie o finansach publicznych bardzo restrykcyjna reguła wydatkowa zakłada, że wydatki publiczne rządu i instytucji znajdujących się pod jego kontrolą nie mogą rosnąć szybciej niż historyczne tempo wzrostu PKB powiększone o cel inflacyjny. Żeby było trudniej, od tego limitu odejmuje się jeszcze 1,5 pkt proc. dopóki dług publiczny nie spadnie poniżej 43 proc. Taka konstrukcja reguły sprawia, że rząd jest zmuszany do obniżania relacji wydatków publicznych do PKB dopóki nie sprowadzi długu poniżej wspomnianego poziomu. Jednocześnie rząd może powiększyć sobie ten limit wydatkowy jeżeli znajdzie dodatkowe źródła dochodów w nowych podatkach, składkach lub innych daninach, trwałych lub jednorazowych. Ten dodatkowy element to tzw. działania dyskrecjonalne. I do nich należy podwyżka składek na ZUS – to m.in. ona ma umożliwić wzrost wydatków w przyszłym roku ponad tempo wzrostu PKB i inflacji.

Generalnie, w 2020 r. uzasadnione makroekonomicznie tempo wzrostu wydatków, czyli nieuwzględniające ewentualnych nowych źródeł dochodów, nie może przekroczyć ok. 4,8 proc. Tymczasem rząd założył wzrost limitu wydatków znajdujących się pod jego kontrolą aż o … 8,1 proc. Czyli różnicę między 4,8 a 8,1 proc. musi uzupełnić dodatkowymi dochodami. Nigdy wcześniej różnica nie była tak duża. To pokazuje, jak napięty jest przyszłoroczny budżet.

W tych dodatkowych dochodach podniesienie składek na ZUS odgrywa ogromną rolę. Bez tego rząd będzie miał do wyboru tylko trzy rozwiązania: a) cięcie wydatków i wprowadzenie nowych podatków, b) kreatywną księgowość, c) modyfikację reguły wydatkowej. Pierwsza opcja jest praktycznie wykluczona ze względów politycznych. Trzecia opcja będzie bardzo ryzykowna, bo agencje ratingowe sygnalizowały, że do istnienia i trwałości reguły wydatkowej przywiązują dużą rolę. Zostaje więc druga opcja, czyli takie księgowanie niektórych dochodów, by utrzymać budżet w ryzach. Ale to jest rozwiązanie, które może zadziałać tylko w krótkim okresie.

Budżet jest zrównoważony, ale szwy w nim trzeszczą.

Źródło danych w platformie SpotData: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.


O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.
 
Dlaczego rentowność obligacji skarbowych spadła tak nisko

W piątek po południu rentowność 10-letnich obligacji skarbowych w złotych spadła do rekordowo niskiego poziomu 1,94 proc. Wcześniejszy rekord odnotowano w styczniu 2015 r., ale przypomnijmy, że wtedy inflacja w Polsce wynosiła -1,4 proc. (czyli mieliśmy deflację), a dziś wynosi niemal 3 proc. (czyli jest powyżej celu NBP). Skąd wziął się taki spadek rentowności? Albo może należałoby zapytać inaczej: co tak niskie rentowności mówią nam o współczesnej gospodarce?

Przede wszystkim, trzeba zauważyć, że spadek rentowności polskich obligacji to prosta funkcja analogicznych spadków na całym świecie – głównie w Niemczech. Jak widać na wykresie poniżej, w ostatnich latach korelacja między zachowaniem polskich a niemieckich obligacji znacznie wzrosła. Dzieje się tak m.in. dlatego, że Polska i cały region Europy Środkowej zaczęły być traktowane jako bezpieczny region, trochę w zamian Włoch, które straciły na wiarygodności po kryzysie zadłużeniowym. Jak widać na wykresie poniżej, wrażliwość polskich obligacji na zmiany rentowności w Niemczech wzrosła wtedy, gdy Włochy traciły wiarygodność. I jest wyższa do dziś.

A dlaczego rentowności spadają na świecie, w krajach rozwiniętych? Najprostsza odpowiedź brzmiała by tak: rozkręca się wojna handlowa, banki centralne zaczynają luzować politykę pieniężną, więc rentowności automatycznie spadają. I moglibyśmy się z tym wygodnym wyjaśnieniem rozejść.

Ale warto zauważyć, że obecny spadek rentowności właściwie idealnie wpisuje się w trend trwający od 40 lat. Gdybyśmy narysowali trend liniowy od 1980 do 2010 r., to dzisiejsze rentowności, z 2019 r., byłyby bardzo blisko tego trendu. Nie możemy zatem wyjaśniać POZIOMU rentowności czynnikami ekonomicznymi, które obserwujemy od roku – jak wojna handlowa. Tym możemy wyjaśnić skalę spadku rentowności w ciągu paru miesięcy, ale nie to, dlaczego są one aż tak nisko. Dlaczego więc są tak nisko? Ekonomiści udzielają zwykle dwóch odpowiedzi, koncentrując się przy tym na realnych a nie nominalnych stopach procentowych.

Pierwsza interpretacja jest taka, że głównymi odpowiedzialnymi są banki centralne – te największe. Każdy kolejny cykl luzowania polityki pieniężnej sprowadza stopy procentowe niżej niż dołek poprzedniego cyklu. A pozytywnych efektów w postaci wyraźnie wyższego wzrostu gospodarczego nie widać. Władze monetarne uczyniły zatem koniunkturę zupełnie zależną od siebie. Utrzymanie jako takiego wzrostu gospodarczego wymaga coraz większych dawek luzowania polityki pieniężnej. Ta interpretacja dominuje m.in. wśród ekonomistów związanych z Bankiem Rozliczeń Międzynarodowych (tutaj ciekawe badanie w tym duchu). Ale patrząc szerzej, są oni w mniejszości, bo większość ekonomistów uważa, że banki centralne mają bardzo mały wpływ na realne stopy w długim okresie.

Druga, dominująca, interpretacja źródeł spadających realnych stóp procentowych wskazuje na strukturalne zmiany w gospodarkach rozwiniętych. Banki centralne są tu tylko aktorem drugoplanowym, który koszt pieniądza dostosowuje do poziomu odpowiadającego strukturze gospodarki. Przede wszystkim, wzrost gospodarczy jest coraz niższy w skutek wolniejszego postępu technologicznego i niższego przyrostu siły roboczej. Na to nakłada się trwały wzrost popytu na bezpieczne aktywa, takie jak obligacje rządowe, wynikający m.in. z rosnącego majątku wśród najbogatszych ludzi świata lub z pokryzysowego wzrostu awersji do ryzyka (link do ciekawego badania w tym duchu). Banki centralne mogłyby oczywiście znacząco podnieść stopy procentowe, ale wtedy świat wpadłby w recesję i … musiałyby je znów obniżać.

Z praktycznego punktu widzenia mało istotne jest, kto ma rację. Ważne jest, jak myślą decydenci w bankach centralnych. A decydenci myślą wedle drugiej z przedstawionych linii interpretacyjnych. Dlatego gdy tylko widzą ślady osłabienia koniunktury, mocno luzują politykę pieniężną. Ponieważ na świecie nie ma śladów nadmiernej inflacji, takiego dociskania gazu zobaczymy jeszcze bardzo dużo.

Autor: Ignacy Morawski

Dane o rentownościach polskich obligacji skarbowych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Strajk nauczycieli był oczywisty

Dziś zaczyna się strajk nauczycieli. Problem jest istotny dla całej gospodarki, bo dotyczy nie tylko jednej grupy zawodowej, ale też stabilności finansów publicznych i jakości systemu edukacji – a te dwie zmienne mają wpływ na wzrost gospodarczy w długim okresie.

Już wiele miesięcy temu pokazywałem w Danych Dnia, że dywergencja między dynamiką wynagrodzeń w sektorze prywatnym i sektorze publicznym jest bardzo duża (na korzyść tego pierwszego) i że grozi to strajkami (więcej tutaj), a w dłuższym okresie znaczącym pogorszeniem jakości usług publicznych. To co dziś się dzieje to odzwierciedlenie napięć, o których wtedy pisałem.

Żeby zrozumieć przyczyny strajku, wystarczy spojrzeć na wykres poniżej. Relacja między przeciętnym wynagrodzeniem w edukacji a przeciętnym wynagrodzeniem w całej gospodarce spadła z ok. 105 proc. w 2013 r. do 97 proc. w 2018 r. A ten spadek nie docenia relatywnego spadku pensji nauczycieli w sektorze publicznym, bo grupa „edukacja” zawiera w sobie też wielu pracowników sektora prywatnego. Innymi słowy, nauczyciele w szkołach publicznych nie załapali się na wielką falę podwyżek płac ostatnich dwóch lat. Dość naturalne jest, że w takiej sytuacji dochodzi do strajku, tym bardziej, że nawet w 2013 r. nauczyciele w Polsce zarabiali mniej (w relacji do średniej krajowej dla osób z wyższym wykształceniem) niż w innych krajach OECD i dużo mniej niż w Niemczech.

Żeby spełnić żądania nauczycieli, rząd musiałby znaleźć w budżecie ok. 5-8 mld zł, co będzie trudne, biorąc pod uwagę fakt, że złożone już obietnice zwiększą deficyt całego sektora finansów publicznych do ok. 2,5-3 proc. PKB.

Ujawniają się już zatem pierwsze koszty programu nazywanego Piątką Kaczyńskiego. A podobnych napięć w nadchodzącej dekadzie będzie coraz więcej, ponieważ załadowany pod korek budżet państwa nie uniesie koniecznego wzrostu nakładów w wielu ważnych obszarach polityk publicznych – głównie w służbie zdrowia.

Autor: Ignacy Morawski


Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Tanie państwo = słabe państwo

Niemal 15 lat temu rząd Kazimierza Marcinkiewicza ogłosił program tanie państwo. Od tego czasu było już tylko gorzej. Każda ekipa rządząca w Polsce za punkt honoru stawia sobie obniżenie kosztów „biurokracji”, co kończy się obniżeniem kosztów świadczenia usług publicznych – zdrowotnych, edukacyjnych, administracyjnych, bezpieczeństwa itd. W niektórych wypadkach, jak usługi ochrony zdrowia, może się to skończyć dramatycznie.

Najnowsze dane Eurostatu pokazują, że relacja wydatków na wynagrodzenia w sektorze instytucji rządowych i samorządowych do PKB spadła do najniższego poziomu od kiedy dostępne są porównywalne dane (1999 r.). W ciągu roku do trzeciego kwartału 2018 r. wydatki te wyniosły 10 proc. PKB. Choć nie sam poziom się tu liczy, ale trend. A trend jest spadkowy, co widać na wykresie poniżej. Jednocześnie fundusz płac w sektorze przedsiębiorstw wyraźnie rośnie. Ten rozjazd jest uderzający.

Rząd stara się trzymać wynagrodzenia, nad którymi ma kontrolę w ryzach, a jednocześnie firmy muszą płacić coraz więcej. Efekt jest taki, że musi następować odpływ ludzi z sektora finansów publicznych do sektora przedsiębiorstw. Oznacza to utratę specjalistów i obniżenie jakości usług. Innym efektem są strajki, które już widać – w ostatnim roku strajkowali nauczyciele, lekarze, policjanci.

Nie oznacza to, że optymalna polityka powinna polegać na jednoczesnym podniesieniu wszystkich płac w sektorze finansów publicznych. Ale reakcja powinna być dwojaka. Po pierwsze, specjaliści pracujący w administracji powinni zarabiać więcej. Po drugie, rząd powinien mieć strategię poprawy (lub utrzymania) jakości usług publicznych przy tak silnych ograniczeniach budżetowych. 

  Autor: Ignacy Morawski

Źródło danych o dochodach i wydatkach sektora instytucji rządowych i samorządowych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Nie ma nadwyżki w budżecie, jest deficyt – choć niski

Wszędzie można przeczytać, że budżet państwa ma nadwyżkę. Rzeczywiście tak jest, gdy weźmie się pod uwagę pierwsze dziesięć miesięcy 2018 r. Ale ze względu na różne przesunięcia dochodów lub wydatków na przełomie roku, patrzenie na rok kalendarzowy dawno straciło sens. Najlepsza miara pokazująca kondycję budżetu to 12 miesięczna krocząca suma sald. Wedle tej miary mamy wciąż deficyt.

W okresie styczeń-październik budżet państwa miał nadwyżkę w wysokości 6,5 mld zł. Ale patrząc na kroczące 12 miesięcy, czyli tym razem na okres listopad 2017-październik 2018 widzimy deficyt w wysokości 21,5 mld zł. Żeby jeszcze uczynić ten obraz bardziej wyraźnym, odnieśmy te dane do PKB. W tym samym okresie deficyt wyniósł 1,1 proc. PKB, czyli był na poziomie, na którym utrzymuje się mniej więcej od roku. Innymi słowy, nihil novi w budżecie. Przy obecnej koniunkturze można oczekiwać, że taki deficyt utrzyma się jeszcze przez dłuższy czas.

Jak ocenić ten wynik? Dobrze. Deficyt jest blisko rekordowo niskich poziomów (czyli saldo jest bliskie rekordowo wysokich poziomów). Jako kraj notujący ponadprzeciętną stopę inwestycji publicznych i wysoką dynamikę nominalną PKB w długim okresie, możemy pozwolić sobie na utrzymanie niewielkiego deficytu i zachowanie równowagi makroekonomicznej. W takich warunkach dług publiczny znajduje się na spadkowej ścieżce. Moglibyśmy oczywiście prowadzić politykę nadwyżek budżetowych. Wtedy prawdopodobnie obserwowalibyśmy parę z następujących zjawisk: wyższy rating, niższe stopy procentowe, mocniejszą walutę, a hipotetycznie też wyższy udział inwestycji prywatnych w PKB i mniejszy udział konsumpcji. Pytanie tylko, czy taka konfiguracja byłaby stabilna politycznie. Może lepsze jest wrogiem dobrego.

Autor: Ignacy Morawski, Dyrektor SpotData