NBP: banki mogą ponieść duże straty na kredytach. Jakie będą skutki?

Rosnące odpisy na ryzyko kredytowe, wynikające głównie z opóźnionych efektów kryzysu gospodarczego, wepchną w przyszłym roku banki komercyjne w straty – twierdzi Narodowy Bank Polski w półrocznym raporcie o stabilności sektora finansowego. Byłaby to sytuacja wyjątkowa, bo sektor nie notował strat od 1993 roku, kiedy trwała jeszcze restrukturyzacja kredytów po transformacji. Ale analitycy rynkowi nie patrzą aż tak źle na perspektywy sektora.

NBP twierdzi, że w tzw. scenariuszu referencyjnym (główny scenariusz gospodarczy dla oceny sytuacji banków) w 2020 roku odpisy netto banków komercyjnych z tytułu strat na kredytach wyniosą niemal 16 mld zł, czyli 1,5 proc. wartości portfela kredytowego. Jeszcze gorzej, według NBP, ma być w roku 2021. Odpisy mają sięgnąć 20 mld zł, czyli aż 1,9 proc. wartości portfela kredytowego – więcej niż po kryzysie finansowym z 2009 r.  

Te straty mogą sprawić, że w 2021 roku wynik finansowy netto banków komercyjnych wyniesie -2,9 mld zł. Ostatni raz sektor poniósł straty w 1993 r., kiedy jego wynik wyniósł -213 mln zł, choć był to oczywiście inny świat – aktywa całego sektora komercyjnego wynosiły tyle, ile dziś aktywa Alior Banku.

Ewentualne straty banków budzą kilka ważnych pytań dotyczących całości gospodarki.

Pytanie pierwsze: czy sektor bankowy jest stabilny? Tu odpowiedź NBP jest uspokajająca – analiza bilansów bankowych wskazuje, że straty powinny być przejściowe i nie zachwieją ich stabilnością. Ale co ciekawe, NBP wskazuje, że narasta problem związany ze słabością niektórych banków. W raporcie czytamy, że „dostępność rynkowych metod samodzielnej poprawy [ich] sytuacji stopniowo maleje”. Czyżby to był miękki sygnał, że duże banki będą musiały przejmować i ratować te mniejsze?

Pytanie drugie: czy banki działające na stratach mogą zapewnić efektywne finansowanie gospodarki? Tu NBP też uspokaja i pisze, że nie ma problemów z podażą kredytów. Ale też podkreśla, że druga fala epidemii może zwiększyć ryzyko w tym obszarze.

Pytanie trzecie: czy banki nie zostały za bardzo przyciśnięte do muru przez rząd i NBP, m.in. poprzez podatek bankowy i znaczące obniżenie stóp procentowych? Tu odpowiedź jest trudniejsza i oczywiście NBP jej nie udziela. Bankowcy i niektórzy ekonomiści twierdzą, że straty banków zaprzepaszczają lata rozwoju sektora i ograniczają możliwości zapewniania Polakom nowoczesnych usług. Nawet jeżeli w tych głosach bywa trochę przesady, to można zapytać, jak wydolny w długim okresie będzie mało zyskowny sektor bankowy.

Jednocześnie na rynku spojrzenie na przyszłość banków jest chyba nieco bardziej optymistyczne niż w NBP. Na przykład, przeciętne prognozy rynkowe dla największego na rynku banku – PKO BP – wskazują, że odpisy w 2021 roku będą lekko niższe niż w 2020 roku. Zobaczymy, czy to rynek nie widzi pewnych ryzyk, czy NBP nie docenia siły ożywienia gospodarczego w 2021 roku. Trzeba przyznać, że prognozy PKB są w przypadku NBP nieco zbyt pesymistyczne.

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

Rząd się zadłużył, Polska się oddłużyła

Bieżący rok stoi pod znakiem rosnącego zadłużenia. Masywnie rosnące zadłużenie publiczne przyciąga bowiem dużą uwagę analityków i obywateli, wywołując obawy o finansową stabilność kraju w przyszłości. Ale przecież dług publiczny to tylko część długów powstających w gospodarce. Te „inne” długi są często równie ważne, a może nawet ważniejsze. Na przykład, środowe dane NBP pokazały, że spadł dług zagraniczny Polski – czyli dług wszystkich podmiotów w Polsce (ludzi, firm, instytucji prywatnych i publicznych) wobec rezydentów innych krajów. A to jest bardzo ważny dla stabilności kraju dług.

Nasz cały dług zagraniczny wyniósł na koniec czerwca 1335 mld zł, wobec 1337 mld przed rokiem. Spadek mały, ale ponieważ odbywał się w warunkach ogólnego rozentuzjazmowania rosnącym długiem publicznym, postanowiłem zwrócić na niego uwagę. Co więcej, ten mały spadek odbył się w warunkach osłabienia złotego, które podbijało tę część długu zagranicznego, która jest denominowana w walutach obcych. Warto też zwrócić uwagę, że dług zagraniczny samego rządu spadł w ciągu roku z 469 mld zł do 433 mld zł.

Dlaczego to jest ważne? Wysoki, sięgający ok. 60 proc. PKB, dług zagraniczny to pięta achillesowa Polski. Wprawdzie część tego długu pochodzi od inwestorów zagranicznych, którzy po prostu udzielają kredytów swoim spółkom w Polsce, ale mimo to wskaźniki naszego długu zagranicznego (czy to brutto, czy netto – po uwzględnieniu kredytów, które podmioty z Polski udzieliły nierezydentom) są elementem obniżającym naszą wiarygodność na rynkach finansowych. Agencje ratingowe często podkreślają to w swoich analizach na temat Polski. Kraje, które mają nieznacznie wyższy rating niż Polska, mają dużo lepsze wskaźniki długu zagranicznego. Jak widać na drugim wykresie poniżej, jeszcze na początku dekady Polska miała jeden z najniższych długów zagranicznych netto w naszym regionie, teraz ma jeden z najwyższych – inne kraje mocno redukowały ten wskaźnik po kryzysie finansowym (m.in. dlatego, że były mocniej niż Polska dotknięte kryzysem i musiały mocniej ograniczać zależność od finansowania zagranicznego).

W ekonomii często uznaje się, że dług zagraniczny bardziej wpływa na wiarygodność finansową niż dług krajowy, ponieważ łatwiej jest z politycznego punktu widzenia ogłosić niewypłacalność wobec inwestorów zagranicznych niż krajowych. Inwestorzy krajowi to przecież w dużej mierze banki (których upadek dewastuje natychmiast gospodarkę) i obywatele (którzy głosują w wyborach). Co więcej, dług zagraniczny jest potencjalnie trudniej rolować, czyli spłacać poprzez zaciąganie nowego, ponieważ apetyt inwestorów zagranicznych na kupowanie takiego długu może być zmienny. Zaś inwestorzy krajowi nie specjalnie mają wybór, bo rzadko inwestują dużą część aktywów poza krajem. A gdy część długu jest denominowana w innych walutach niż krajowa, dochodzi ryzyko walutowe.

Więc obniżanie długu zagranicznego przez Polskę można uznać za zjawisko pozytywne. A z czego ono wynika? Przede wszystkim, rząd więcej relatywnie coraz więcej zadłuża się w kraju, a coraz mniej za granicą. Korzysta ze wsparcia banku centralnego. Ponadto, redukuje się systematycznie portfel kredytów walutowych gospodarstw domowych w bankach, które stanowią de facto zadłużenie zagraniczne kraju.  Jest też szereg drobniejszych i przejściowych przyczyn – na przykład mniej zagranicznych kredytów handlowych w warunkach słabszej aktywności w handlu zagranicznym.

Generalnie z punktu widzenia inwestora na rynku finansowym, wiarygodność Polski zmieniła się mniej niż wynikałoby to masywnego pogorszenia wskaźników zadłużenia brutto polskiego rządu.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Potężna niepewność nie blokuje optymizmu na giełdach. Jak to wyjaśnić?

Otwierasz gazety, a tam: największe zamieszki w USA od 50 lat, powrót konfliktu USA-Chiny i wciąż tląca się wielka pandemia. Czujesz: czy tego nie jest wyjątkowo dużo? Czy jest jakiś sposób, by zmierzyć to „wyjątkowo”, tę intuicyjnie wysoką liczbę wyjątkowych zjawisk? Okazuje się, że jest i rzeczywiście poziom niepewności jest najwyższy od wielu dekad. Jednocześnie dzięki temu możemy udowodnić, że brak reakcji rynków finansowych na niepewność nie jest czymś nadzwyczajnym.

Indeks niepewności polityki gospodarczej w minionych dniach (a dokładnie na sam koniec maja) osiągnął najwyższy poziom od początku pomiaru, czyli od stycznia 1985 r. Pokazuję to na wykresie poniżej. Indeks jest mierzony przez naukowców z Uniwersytetu Stanford i wskazuje wystandaryzowaną liczbę artykułów prasowych, w których pojawiają się słowo „niepewność” w kontekście gospodarki i polityki gospodarczej (wystandaryzowaną, czyli skorygowaną o zmieniającą się liczbę artykułów ogółem). Dane pochodzą z USA, ale USA to jest serce światowego systemu gospodarczego, więc ta niepewność choć częściowo promieniuje na cały świat.

W 2020 r. indeks po raz pierwszy przekroczył w tym roku dzienną wartość 800. Na koniec maja sięgną 891. Dla porównania, w dniach po ataku na WTC we wrześniu 2001 r. wynosił 719, a po upadku Lehman Brothers we wrześniu 2008 r. – 626. 

Jednocześnie można zadać pytanie: jeżeli jest tak źle, to dlaczego na rynkach finansowych jest tak dobrze? Niepewność teoretycznie nie sprzyja inwestycjom w ryzykowne aktywa. Tymczasem indeksy giełdowe, waluty rynków wschodzących i ceny surowców od wielu tygodni systematycznie rosną. Media poświęcają temu rozdźwiękowi coraz więcej uwagi, eksperci wyrażają zdziwienie faktem, że świat nam się trzęsie w posadach, a ceny aktywów rosną. Traktują to jako aberrację wywołaną może nieświadomością inwestorów, a może polityką banków centralnych.

Tymczasem wzrost cen akcji w warunkach potężnej niepewności to nic nadzwyczajnego. Jak widać na drugim wykresie poniżej, korelacja między wspomnianym indeksem niepewności, a indeksem giełdowym S&P500 jest … zerowa. Ceny akcji w przeszłości wielokrotnie rosły w warunkach potężnej niepewności. Można wręcz powiedzieć, że rynek bardzo często zaskakiwał ekspertów, rósł wtedy, kiedy powszechnie oczekiwali czego innego. Hossa zwykle zaczynała się jeszcze zanim z realnej gospodarki napłynęły namacalne dowody ożywienia, gdy jeszcze większość komentatorów pogrążona była w pesymizmie.

To nie znaczy, że niepewność SPRZYJA inwestycjom finansowym. Ona po prostu im NIE PRZESZKADZA, lub przynajmniej nie przeszkadza tak, jak możnaby sądzić na podstawie teorii (według teorii wzrost premii za ryzyko powinien deprecjonować ceny ryzykownych aktywów, bez wyraźnej poprawy perspektyw ich zyskowności). Przynajmniej jeżeli weźmiemy pod uwagę niepewność „medialną” i nastroje społeczne.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

 

Potężne umocnienie złotego

Pisałem kilka dni temu, że w gospodarce czuć lekki powiew optymizmu. Specjalnie użyłem słowa „lekki”. Teraz mam trochę poczucie, jakbym leżąc na plaży przy lekkim wietrze widział jacht płynący z prędkością 10 węzłów. Akcje, surowce, waluty rynków wschodzących – wszystko drożeje w tempie wskazującym, że rynek uwierzył w powolne wygaszanie epidemii. Mimo że sam przebieg epidemii nie wydaje się znacząco odmienny od tego, co pokazywały projekcje sprzed paru tygodni. Jaka więc może być przyczyna rosnącego optymizmu?

Najlepszym przykładem istotnych zmian na rynku jest fakt, że złoty zanotował we wtorek największe jednodniowe umocnienie wobec euro od ok. 5 lat, zyskując ponad 1,3 proc. Tym samym cena euro obniżyła się do ok. 4,43 zł. Istniało duże ryzyko, że potężny program skupu obligacji przez Narodowy Bank Polski doprowadzi do osłabienia waluty, a tymczasem złoty jest mocniejszy niż w momencie rozpoczęcia programu.

Oto kilka przyczyn, które mogły doprowadzić do wzrostu optymizmu na rynkach. Nie rozstrzygam, która jest istotniejsza.

Po pierwsze, choć przebieg epidemii nie odbiega od prognoz sprzed kilku tygodni, to znoszenie restrykcji w ruchu ludności jest w niektórych miejscach nieco szybsze. Na przykład, Włochy zapowiedziały, że już od pierwszych dni czerwca otworzą szerzej granicę i zniosą nakaz kwarantanny dla przyjezdnych. To oczywiście może nieść ze sobą zarówno szanse jak i ryzyka.

Po drugie, dość szybko spada na świecie liczba nowych przypadków śmiertelnych związanych z COVID-19, co może wywoływać wrażenie, że siła rażenia tej choroby jest mniejsza od prognoz. Im więcej mija czasu, tym wyraźniej widać, że wstrząs na miarę Lombardii, Londynu czy Nowego Jorku powtórzył się w niewielu miejscach na świecie. Biorąc pod uwagę, że siła tzw. lockdownów była bardzo różna, wniosek może być taki, że presję na system szpitalny można opanować.

Po trzecie, rośnie wiara, że banki centralne są w stanie zatrzymać każdą panikę finansową. Napędzają ją m.in. takie wypowiedzi jak przewodniczącego Fed Jeroma Powella, który stwierdził, że nie ma żadnych limitów dla programów pożyczkowych, jakie może uruchomić bank centralny. Wprawdzie daleko jeszcze do wiary, że banki są w stanie pokonać recesję, ale samo zabezpieczenie przed gwałtownymi panikami to istotny czynnik ograniczający premię za ryzyko na rynku.

Istotność każdego z opisanych zjawisk można zakwestionować. Rządy znoszą szybciej restrykcje, ale to może okazać się błędem. Chorobę dało się opanować, ale wiele projekcji pokazuje, że ona może wrócić na dużą skalę. A w warunkach nawracających lockdownów banki centralne mogą być bezsilne. Z tych powodów wydaje mi się mało prawdopodobne, że wyceny na rynach finansowych wrócą do poziomów z lutego – żyjemy jednak w innym świecie i nie prędko się to zmieni. Ale zakładając, że „tłum” (czytaj: rynek) coś wie i tej wiedzy nie warto lekceważyć, widać, że powody do najczarniejszego pesymizmu zostały ograniczone.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Co oznacza znaczący wzrost podaży pieniądza?

Ilość pieniądza w polskiej gospodarce znacząco wzrosła w minionym miesiącu. Ale Polska to jeszcze nic – w USA to dopiero zalewają wirusa pieniądzem! Oczywiście trochę wyolbrzymiam, by podkręcić temat i wzbudzić zainteresowanie mechanizmami walki z kryzysem gospodarczym. Rosnąca podaż pieniądza pokazuje po prostu, jak znacząco wzrosło zadłużenie publiczne. Pieniądz to dług, a dług tworzy się dzięki kredytom. Jeżeli jakieś pytanie mnie nurtuje, to o stabilność tego zadłużenia w przyszłości. Wiążę z tymi niekonwencjonalnymi działaniami zarówno nadzieje jak i obawy.

W Polsce podaż pieniądza (M2) wzrosła w kwietniu o 14,7 proc. rok do roku, czyli w tempie niemal połowę wyższym niż na początku roku (kiedy wzrost wynosił niecałe 10 proc.). Był to najwyższy wzrost od czerwca 2009 r. Co to oznacza w praktyce? Pieniądz to gotówka i rachunki/depozyty bankowe (te drugie stanowią zdecydowaną większość), więc wzrost podaży pieniądza oznacza po prostu wzrost wartości tych kategorii. Ważniejsze jest pytanie, skąd się to bierze? Musi za tym stać rosnące zadłużenie w jakimś miejscu gospodarki. Nie są to ani firmy, ani gospodarstwa domowe, bo te mają raczej ograniczony dostęp do nowego kredytu. Jest to po prostu rząd i jego agencje. Pomoc finansowa dla firm oraz spadek dochodów podatkowych zmusiły rząd oraz Polski Fundusz Rozwoju do gigantycznych emisji obligacji.

Ale to co dzieje się z podażą pieniądza w Polsce to jeszcze pikuś. W USA podaż pieniądza (M2) wzrosła w kwietniu o 17,5 proc. rok do roku, co było najwyższym wzrostem od początku lat 80. (od kiedy dostępne są porównywalne dane). Dane większej częstotliwości pokazują, ze w połowie maja roczna dynamika przekraczała już 20 proc. W USA na wzrost podaży pieniądza wpływa zarówno mocny wzrost zadłużenia publicznego (rządowego), jak też rosnąca pomocowa akcja kredytowa dla firm stymulowana przez Fed.

Rosnąca podaż pieniądza często budzi obawy o inflację. Ale raczej wyłączyłbym myślenie o tym, że rosnąca ilość pieniądza sama w sobie prowadzi do inflacji. Tak uważano w XIX wieku, a jesteśmy jednak trochę dalej w czasie. Dziś wiemy, że ilość pieniądza może przyspieszać (czy to bezwzględnie, czy to w relacji do PKB) przy spadającej inflacji, lub zwalniać przy rosnącej inflacji. Nie ma mocnego i bezpośredniego związku między ilością pieniądza i inflacją. Dla inflacji najważniejsze jest to, co z tym pieniądzem się dzieje – czy wpływa na takie zmienne jak wynagrodzenia, inwestycje, konsumpcja oraz oczekiwania ludności dotyczące przyszłych cen. A wpływ na te zmienne ma tak naprawdę nie sama ilość pieniądza, ale jego cena (stopy procentowe) oraz polityka fiskalna.

To, o czym powinniśmy intensywnie myśleć, to rosnące zadłużenie. To jest kluczowa kategoria, która powinna nas obchodzić. Z-A-D-Ł-U-Ż-E-N-I-E. Nie P-I-E-N-I-Ą-D-Z.

Zakładam, że potężne programy pomocowe rządów pomogą gospodarkom podnieść się z kolan i odbudować po kryzysie. To jest makroekonomiczny standard – korzystamy z przyszłych strumieni dochodów, by zapewnić sobie wygładzenie konsumpcji dziś i zapobiec katastrofie zdrowotnej i społecznej. Jeżeli jakaś forma korzystania z długu jest uzasadniona, to właśnie taka (plus taka, kiedy dług finansuje nakłady na środki trwałe; gorzej z sytuacjami, gdy dług finansuje konsumpcję na górce cyklu).

Widzę nawet szansę, że odbudowa popytu po kryzysie mogłaby być procesem bardzo dynamicznym. Gdyby epidemię udało się kontrolować w taki sposób, że nie wpływałaby ona już istotnie na nastroje ludności i swobodę globalnego przepływu osób, to stymulacja fiskalna mogłaby nawet podnieść trwale ścieżkę PKB ponad trend sprzed epidemii. Bo w wielu miejscach na świecie ewidentnie brakowało takiej mocnej stymulacji fiskalnej – dotyczy to szczególnie krajów strefy euro. Choć aż tak pozytywny bieg wydarzeń dziś może wydawać się nadmiernie optymistycznym scenariuszem.

Ale oczywiście nie jest tak, że z rosnącym zadłużeniem nie wiążą się żadne ryzyka. Jeżeli recesja będzie się przedłużać, wyjście z niej będzie powolne, a wskaźniki zadłużenia będą narastać, to w przyszłości obsługa zadłużenia może stanowić ciężar dla gospodarek. I tu rzeczywiście otworzy się pole do wyższej inflacji, jeżeli nie będzie innego sposobu, by obniżyć wskaźniki długu.

Innymi słowy, to korzystanie z przyszłych dochodów w formie podnoszenia długu ma swoje limity. Dyskusja na temat tego, gdzie takie limity się znajdują, to pewnie jedna z ciekawszych debat ekonomicznych dziś. Część ekonomistów twierdzi, że limity są tak wysoko, że prawie nie obowiązują (to słynna już MMT – modern monetary theory), choć oni na razie są w mniejszości. Inni uważają, że limit to ok. 30-40 pkt proc. PKB dodatkowego długu publicznego (np. Olivier Blanchard, znany francuski ekonomista wykładający w USA). Jeszcze inni twierdzą, że limity są dużo niżej i już wchodzimy w niebezpieczny obszar. Najbliższy rok to będzie dobry okres do przetestowania tych teorii.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Inwestorzy uwierzyli w Nowy Cyfrowy Świat Postepidemiczny

To ma być rzekomo największa gospodarcza depresja od czasów starożytnych od Wielkiej Depresji lat 30. A tymczasem w ostatnich dwóch dniach amerykański indeks giełdowy Nasdaq wyszedł na plus patrząc od początku roku. Inne indeksy nie wyglądają dużo gorzej, ale chcę skupić się na Nasdaq. Wygląda na to, że inwestorzy wierzą w Nowy Cyfrowy Świat – gospodarka fizyczna kuleje, ale gospodarka cyfrowa ma rosnąć w siłę. Nie będziemy latać samolotami, ale surfować więcej w sieci. Pisałem o tym już zresztą parę tygodni temu, teraz tę wiarę widać jeszcze mocniej. Może już nawet za mocno?

W poniedziałek Nasdaq zakończył dzień 2,4 proc. powyżej zamknięcia z końca zeszłego roku. Indeks jest też zaledwie 4 proc. poniżej poziomu z 20 lutego, kiedy na całego zaczęła się giełdowa panika związana z epidemią. Moc spółek technologicznych nie jest zresztą tylko domeną amerykańskiej giełdy. Polski indeks WIG-Info jest dużo wyżej niż na początku roku, czy nawet pod koniec lutego. Kiedy wszędzie słychać o rosnącym bezrobociu i setkach/tysiącach firm tracących grunt, ceny akcji polskich firm informatycznych, jak Assecco i Comarch, czy świadczących usługi cyfrowe, jak LiveChat, są na maksimach lub blisko wieloletnich maksimów.

Giełdą rzadko się zajmuję w tym newsletterze, ale opisywane zjawiska wydają się nieść potencjalnie ciekawy sygnał. Może ten ruch do sieci rzeczywiście zostanie z nami na stałe? Ludzie znacznie zwiększą popyt na usługi cyfrowe, od e-commerce po e-learning. Może nie będą mieli wyboru. Jeżeli epidemiolodzy mają rację, to świat w dotychczasowej formie nie wróci prędko. Bill Gates, mający duże rozeznanie w temacie epidemii ze względu na aktywność swojej fundacji, twierdzi, że dopóki nie będzie leku o skuteczności co najmniej 95 proc., pełnego powrotu do świata sprzed epidemii nie będzie. A szanse na taki lek lub miks leków w tym roku nie są wysokie. Zostaje więc nam zdalne biuro, zdalna szkoła, zdalne filmy, zdalne wizyty w muzeum, zdalne zakupy. Ktoś na tym będzie musiał skorzystać i prawdopodobnie będą to niektóre spółki cyfrowe.

Ale część analityków wskazuje też na inne czynniki stojące za dużym zainteresowaniem inwestycjami w spółki technologiczne. Po pierwsze, na giełdy trafiła duża fala nowych inwestorów, szukających alternatywy w świecie bardzo niskich stóp procentowych. Oni po prostu kupują to, co jest najmniej narażone na efekty epidemii – niekoniecznie musi to sygnalizować wiarę w cyfrową transformację. Po drugie, spółki technologiczne są często mniej zadłużone, a w warunkach potężnego wstrząsu makroekonomicznego dług jest jak worek z kamieniami uczepiony u nogi biegacza. Inwestorzy relokują kapitał w stronę bezpieczniejszych firm.

Ja myślę, że jest szansa, iż wiele procesów cyfrowych w gospodarce mocno przyspieszy. Ale czy będzie to Nowy Świat Cyfrowy? Chyba nie aż tak, by na swoją arkę przyjąć wszystkie podmioty z obszaru ICT. Jeżeli wstrząs gospodarczy będzie relatywnie krótki, to świat nie zmieni się aż tak bardzo jak wydaje się przestraszonym komentatorom. Z kolej, jeżeli wstrząs będzie głęboki i długi to bardzo mocno straci też duża część spółek technologicznych.

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Banki są stabilne, ale inwestorzy się od nich odwrócili

Często słychać głosy, że w obecnym kryzysie banki mogą odegrać pozytywną rolę, stając się – w przeciwieństwie do kryzysu z lat 2008/2009 – wsparciem, a nie obciążeniem dla gospodarki (patrz ten ciekawy artykuł w Pulsie Biznesu i słowa, że tym razem banki uratują gospodarkę). Głosy, że banki są stabilne, mają duże kapitały, są chronione przed wstrząsami przez operacje banków centralnych. Dlaczego w takim razie sektor bankowy należy do najsłabszych na giełdzie? Wczoraj na warszawskiej GPW akcje banków bardzo mocno traciły, a w tym roku są już średnio na niemal 50 procentowym minusie.

Czy tezy o stabilności sektora bankowego są niesłuszne? Nie, są słuszne. Możliwe po prostu, że inwestorzy doszli do wniosku, że banki mogą przetrwać stabilne, ale … bez zysków dla akcjonariuszy.

Polskie banki mają 200 miliardów zł kapitałów. Są to zobowiązania które w razie strat idą na pierwszy ogień, dzięki czemu chronieni są właściciele depozytów (którzy dodatkowo posiadają gwarancję Bankowego Funduszu Gwarancyjnego). To jest bardzo duży bufor bezpieczeństwa, pokazuję to na wykresie poniżej. W ciągu dekady banki zwiększyły współczynniki kapitałowe niemal o trzy czwarte i są na pewno lepiej przygotowane do wstrząsu gospodarczego niż w 2008 r. Ze stabilnością sektora jako całości nie powinno być problemu. Chociaż od dawna wiadomo, że ewentualnym zagrożeniem dla sektora bankowego jest nie jego ogólna sytuacja finansowa co sytuacja niektórych mniejszych podmiotów. Gdyby one padły, fala strachu mogłaby wywołać niemałe zamieszanie. To na razie jednak zostawmy na boku.

Są trzy powody, dla których banki zostały w ostatnim miesiącu potraktowane przez inwestorów niemal jak ropa, mimo mocnej pozycji kapitałowej i wsparcia płynnościowego od banku centralnego.

Po pierwsze, istnieje duże prawdopodobieństwo, że wiele lat po kryzysie stopy procentowe będą niskie. A stopy procentowe będące w pobliżu zera mocno uderzają w zyski banków, gdyż oprocentowania depozytów nie można obniżyć tak mocno jak spada oprocentowanie kredytów. Niskie stopy będą wynikać z faktu, że kryzys na pewno przyniesie wzrost oszczędzania przezornościowego przez firmy i gospodarstwa domowe oraz wysoki popyt na bezpieczne i płynne aktywa. W takiej sytuacji cena tych aktywów (depozytów, obligacji skarbowych itd.) będzie bardzo niska. Lub opisując problem inaczej – przy wysokiej skłonności do bezpiecznego oszczędzania, pobudzanie inwestycji w realne aktywa i tym samym utrzymanie wzrostu gospodarczego będzie wymagało bardzo niskiego kosztu pieniądza.

Po drugie, kryzys przyniesie prawdopodobnie falę złych długów, które będzie trzeba restrukturyzować. Oprócz kryzysu zdrowotnego mamy kryzys płynnościowy, który może przerodzić się w kryzys zadłużeniowy, a kto w takiej sytuacji może tracić, jak nie instytucje zajmujące się udzielaniem kredytów? Wiele firm niefinansowych i gospodarstw domowych nie spłaci swoich kredytów, a koszty ich restrukturyzacji obniżą kapitały banków. Po spadkach kapitałów banki zostaną regulacyjnie zmuszone do ich odbudowania, co może sprawić, że przez wiele lat będą przeznaczały na to swoje zyski, bez możliwości wypłaty ich dla akcjonariuszy.

Po trzecie wreszcie, można przewidywać, że po tak sinym kryzysie może nastąpić silna ingerencja regulacyjna w działalność banków. Silniejsza niż dotychczas. Banki będą miały bowiem klucze do rozwiązania wielu problemów narosłych podczas załamania gospodarczego i wydaje się prawdopodobne, że rząd (co dotyczy zresztą nie tylko Polski) będzie chciał te klucze też wykorzystać. Czyli na przykład, można sobie wyobrazić, że restrukturyzacja kredytów będzie następowała nie tylko na zasadach czysto rynkowych, ale że w proces ten włączy się legislator i zaangażuje w niego banki. W warunkach, gdy restrukturyzacja długów na świecie będzie jednym z głównych wyzwań finansowych, będzie to generalnie łatwiejsze do przeprowadzenia z politycznego punktu widzenia.

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Jeśli chcecie się dowiedzieć jak pandemia COVID-19 może wpłynąć na Waszą firmę i gospodarkę polecamy PB Forecast Makro UE „Monitoring kryzysowy”.

 

 

 

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Co wynika z niskich cen ropy?

Ceny ropy spadły do zera! To nagłówki, które można było w poniedziałek wieczorem przeczytać w mediach. Faktycznie do zera (a nawet głęboko poniżej zera) spadła cena kontraktu terminowego na odbiór ropy w maju w mieście Cushing w Oklahomie w Stanach Zjednoczonych. Inne ceny na ropę w USA i inne ceny na świecie są oczywiście dużo wyższe. Ale wstrząsy cenowe są wyraźne i warto zadać pytanie, co z nich wynika. Sądzę, że kraje takie jak Polska powinny na silnym spadku cen surowca korzystać. Choć na tle wyzwań, z jakimi się zmagamy, może być to korzyść niedostrzegalna.  

Poniedziałek był dniem, gdy wiele osób dowiedziało się lub przypomniało sobie, że cena towaru może spaść poniżej zera jeżeli koszty magazynowania tego towaru są wysokie, a podaż jest większa niż popyt. Przerabialiśmy to już z kosztami pieniądza, gdy niektóre stopy procentowe spadły poniżej zera w niektórych krajach świata (instytucje dysponujące setkami miliardów złotych nie mogą ich przetrzymywać pod ziemią).

W USA i na całym świecie produkuje się obecnie więcej ropy niż potrzeba w okresie globalnej kwarantanny. Na przykład, OPEC i Rosja zgodziły się ściąć produkcję o ponad 20 proc. w maju i czerwcu, ale bieżący napływ ropy na rynek jest bardzo duży. Więcej niż bieżące zapotrzebowanie wytwarzają też producenci w USA. Z tego powodu ceny generalnie spadają, a w niektórych miejscach na świecie pojawił się problem z magazynowaniem. Cena majowego kontraktu na ropę WTI (West Texas Intermediate) w Stanach Zjednoczonych spadła poniżej zera, ponieważ oczekuje się, że maj będzie dołkiem popytu na ropę w USA, a jednocześnie magazyny w Cushing, gdzie rozlicza się kontrakty, będą zapełnione pod korek. Inwestorzy nie posiadający prawa do magazynowania będą musieli ponosić dodatkowe koszty wykupywania przestrzeni magazynowej w innych miejscach i transportowania surowca do tych miejsc, co dla wielu jest nieosiągalne, a dla innych po prostu drogie.

Inne ceny są dużo wyższe ponieważ na innych rynkach nie ma problemu z magazynowaniem  lub po prostu oczekuje się, że od lata popyt na paliwa wyraźnie wzrośnie. Dlatego na przykład cena ropy Brent, której my w Polsce powinniśmy się bardziej przyglądać niż cenom WTI, wynosiła w poniedziałek 26 dolarów. To o niecałe 10 proc. mniej niż w piątek (poniżej wykres z portalu Bankier.pl).

Bez względu na techniczne rozważania o rynku i sposobie kształtowania cen, spadek kosztów energii jest ewidentny. Dla krajów będących importerami surowców energetycznych, a do takich należy Polska, oznacza to pozytywny impuls podażowy. Spadają ceny towarów, których nie wytwarzamy (lub wytwarzamy mało), w relacji do cen towarów, które wytwarzamy. Dla konsumentów energii jest to jak cięcie podatków – tylko nie podatków płaconych państwu polskiemu, a „podatków” płaconych za granicę. Tym bardziej jest to pozytywne.

Może to być czynnik łagodzący skalę recesji w Polsce, choć pamiętajmy, że przy spadku PKB o ok. 5 w tym roku ten czynnik nie będzie kluczowy dla sytuacji w kraju. Niestety może być nawet mało zauważalny. Mówimy bowiem o wpływie zamykającym się w granicach 0,5 proc. PKB. A kiedy dodamy do tego ewentualnie negatywny wpływ niższych cen energii na polskich producentów ropy i gazu, czy też niższe dochody budżetu państwa z akcyzy, to może się okazać, że pozytywny wpływ jest zupełnie niedostrzegalny na tle innych problemów.

Natomiast ze spadku cen wynikają też zagrożenia. Gdyby doszło do destabilizacji geopolitycznej, mogłoby się to przełożyć na Polskę innymi kanałami. Choć wolałbym ocenę tych zjawisk pozostawić odpowiednim specjalistom, to dostrzegam ryzyko, że szybkie i gwałtowne przetasowania na globalnym rynku energii nie muszą być dla nas w 100 proc. korzystne.

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Jeśli chcecie się dowiedzieć jak pandemia COVID-19 może wpłynąć na Waszą firmę i gospodarkę polecamy PB Forecast Makro UE „Monitoring kryzysowy”.

 

 

 

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Fed tnie stopy procentowe, czekamy na NBP

Rezerwa Federalna Stanów Zjednoczonych obniżyła stopy procentowe na nadzwyczajnym posiedzeniu w reakcji na panikę finansową rozwijającą się w kontekście epidemii choroby COVID19. Inne duże banki centralne też już luzują politykę pieniężną lub do tego się szykują. Czy nasz Narodowy Bank Polski zrobi to samo? Jeżeli na świecie dojdzie do gwałtownego spowolnienia gospodarczego to tak i to w miarę szybko.

Fed obniżył stopy o 0,5 pkt proc., sprowadzając referencyjną stopę do przedziału 1,25-1,5 proc. Po raz pierwszy od jesieni 2008 r. Fed podjał decyzję o stopach procentowych poza standardowym terminem posiedzenia, które było zaplanowane na 18. marca. Decyzja była potrzebna z dwóch powodów. Po pierwsze, na rynkach finansowych rozwijała się panika związana z epidemią wspomnianego wirusa – a panika sama w sobie zagraża stabilności gospodarczej. Po drugie, i znacznie ważniejsze, bank centralny zasygnalizował w ten sposób, że użyje wszystkich dostępnych narzędzi by stabilizować gospodarkę. A tych narzędzi ma wbrew pozorom dużo.

Wobec takich działań banku centralnego wielu ekonomistów wysuwa krytykę opartą na argumencie, że polityka pieniężna nie może zwalczyć wirusa. Jest to oczywiście argument przewrotny, zmierzający do tego, że gdy ludzie wstrzymują zakupy z powodu strachu o wychodzenie z domu, to nie można nic na to poradzić przy pomocy narzędzi polityki pieniężnej.

Ja się jednak z taką argumentacją fundamentalnie nie zgadzam. Polityka pieniężna ma ogromną rolę do odegrania w razie niekontrolowanego rozwoju pandemii. Największym zagrożeniem w takim scenariuszu jest bowiem stabilność systemu finansowego – jeżeli firmy będą wstrzymywały płatności, to kryzys płynnościowy może przerodzić się w kryzys niewypłacalności. Bank centralny ma obowiązek, by ten element łańcucha – między niską płynnością a niewypłacalnością – rozerwać. Europejski Bank Centralny już zapowiedział, że jest gotów zasilać małe firmy w płynność, a to dopiero początek. Oczywiście w razie realizacji negatywnego scenariusza ogromną rolę będzie miała też do odegrania polityka fiskalna.

Można postawić pytanie, co teraz zrobi Narodowy Bank Polski? Bank znajduje się w kleszczach dwóch sprzecznych trendów – z jednej strony nadchodzącego spowolnienia gospodarczego, z drugiej strony rosnącej inflacji. Można jednak wyciągnąć lekcje z przeszłości. W ostatniej dekadzie Polska dwukrotnie wchodziła w głębokie spowolnienie wywołane globalnym kryzysem finansowym (raz amerykańskim, raz europejskim). W obu przypadkach wchodziliśmy w okres spowolnienia z wysoką inflacją. I w obu przypadkach inflacja w końcu mocno spadała, a bank centralny musiał ciąć stopy. Teraz będzie podobnie. Gdyby doszło do głębszego spowolnienia (podkreślam słowo „gdyby” – zasięg scenariuszy jest teraz bardzo szeroki), wówczas koszt pieniądza w Polsce będzie obniżany.

Dziś Rada Polityki Pieniężnej – organ NBP powołany m.in. do decydowania o stopach procentowych banku centralnego – kończy swoje comiesięczne posiedzenie. Konferencja prezesa Adama Glapińskiego będzie bardzo ciekawa.

Źródło danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

PB Forecast
O Autorze:
Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.
 
Czesi i Polacy odmiennie zareagowali na wzrost inflacji

Co powinien zrobić bank centralny, gdy inflacja rośnie, a wzrost gospodarczy zwalnia? Najwyraźniej Narodowy Bank Polski (NBP) i Narodowy Bank Czech (CNB) mają na ten temat diametralnie odmienne zdanie. Prezes NBP Adam Glapiński powiedział dwa dni temu, że stopy procentowe w Polsce pozostaną długo bez zmian, ale jeżeli w ogóle bank miałby je zmienić to raczej w dół niż w górę. Mimo rosnącej inflacji. Tymczasem bank centralny w Pradze nieoczekiwanie podniósł wczoraj stopy procentowe. Mimo zwalniającego wzrostu gospodarczego. 

Dla banku centralnego kluczowe znaczenie powinien mieć fakt, czy wzrost inflacji jest krótkotrwały czy też istnieje ryzyko jej utrzymania na podwyższonym poziomie przez dłuższy czas. Z tej perspektywy to decyzja czeskiego banku wydaje się bardziej zaskakująca niż postawa polskiej Rady Polityki Pieniężnej. Projekcje CNB wskazują, że inflacja wróci do celu inflacyjnego. Na podobny scenariusz wskazują projekcje NBP. W takiej sytuacji podnoszenie stóp procentowych to działanie dość ryzykowne.

Jednocześnie rozumiem decydentów, którzy mają ograniczone zaufanie do projekcji inflacyjnych. Są one związane z bardzo dużą niepewnością, często nietrafione. CNB widocznie uznał, że ważniejsze jest, by przy wyraźnym wzroście inflacji ponad cel banku centralnego dać wszystkim uczestnikom rynku sygnał, że władze pieniężne będą  twardo broniły celu. Podwyżkę stóp w Czechach bardziej należy traktować jako taki sygnał niż początek całego cyklu podwyżek.

Nasza Rada Polityki Pieniężnej musi tymczasem pokładać nadzieję, w prognozowanym spadku inflacji na wiosnę tego roku. Gdyby inflacja utrzymywała się dłużej w pobliżu 3-4 proc., wówczas RPP będzie miała poważną zagwozdkę.

Źródło danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.


O Autorze:
Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.