Europa szykuje się do twardych restrykcji

Kraje europejskie szykują się do wprowadzenia twardych restrykcji w aktywności społecznej, ponieważ ich systemy szpitalne nie są w stanie wytrzymać fali pacjentów z COVID-19. Listopad upłynie zatem prawdopodobnie pod znakiem bardzo znaczącego ograniczenia aktywności gospodarczej. Główne pytanie jest teraz takie, czy uda się podążyć ścieżką Izraela i gwałtownie ograniczyć falę epidemii w ciągu ok. 3 tygodni, czy też będzie trwało to dłużej?

W Czechach jest już więcej pacjentów z COVID-19 w przeliczeniu na milion mieszkańców niż we Włoszech w szczycie pierwszej, wiosennej fali. Polska i Węgry podążają bardzo podobną ścieżką. Jeżeli w Polsce utrzyma się średni dzienny przyrost pacjentów na poziomie 5 proc., wówczas pod koniec pierwszego tygodnia listopada osiągniemy dzisiejszy poziom Czech.

Polski rząd informuje, że dla pacjentów przygotowanych jest 20 tys. łóżek, a kolejne 15 tys. jest w przygotowaniu. Czyli w krótkim okresie jesteśmy w stanie przyjąć 35 tys. pacjentów. Obecnie mamy ich ok. 14 tys.

Ostateczna wielkość zasobów fizycznych jest zapewne jeszcze trochę większa, ale trzeba pamiętać o dwóch czynnikach: epidemia nie rozkłada się równo po kraju, tylko dotyka wybrane regionu dużo mocniej niż inne; a poza tym w Polska cierpi na braki kadrowe – liczba lekarzy w relacji do populacji jest w Polsce niemal dwukrotnie mniejsza niż w Czechach. Dlatego jeżeli przeliczy się liczbę pacjentów na liczbę lekarzy, to w Polsce jest ich już dziś więcej niż w Czechach dziś i więcej niż we Włoszech w pierwszej fali.

Wydaje się, że z tego powodu kwestia restrykcji nie jest kwestią wyboru. Trudno mi sobie wyobrazić rząd, który decyduje się podjąć ryzyko całkowitego zatkania systemu szpitalnego. Podejrzewam, że czeka nas coś, co zwykło się nazywać „twardym lockdownem”. A inne kraje podążają podobną ścieżką. Dynamika hospitalizacji we Włoszech czy Francji jest jeszcze wyższa niż w Polsce. Niemcy radzą sobie lepiej (choć nie ma dokładnych danych o częstotliwości dziennej), ale też rozważają wprowadzenie dość ostrych restrykcji.

Pytanie, jak skuteczne będą te restrykcje i ile będą trwały? Na wiosnę najsilniejsze restrykcje trwały średnio ok. 2 miesięcy. To by oznaczało, że teraz będą trwały do końca roku. Jednak analizując doświadczenia innych krajów można dostrzec, że drugi lockdown jest skuteczniejszy niż pierwszy. Na przykład, Izrael wprowadził obostrzenia w ruchu ludności w drugiej połowie września i już w połowie października widać było wyraźne efekty. Może wynikać to z faktu, że szybkość transmisji wirusa dziś jest mniejsza niż w marcu, u progu epidemii. Ludzie są generalnie ostrożniejsi, w wielu miejscach od dawna funkcjonują obostrzenia sanitarne. Wskaźnik reprodukcji (liczący ile osób zaraża średnio jeden zainfekowany) wynosi dziś w wielu krajach ok. 1,5, podczas gdy na wiosnę zwykle przekraczał 3.

Z drugiej strony, warunki pogodowe w Izraelu są zupełnie inne niż dziś w Europie. Nie można więc nadużywać tego porównania. Pozostaje nam czekać.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Spokój zamiast wygody. Plan wyprowadzenia gospodarki na prostą

Mamy znów w Polsce miękki lockdown, który wkrótce może przerodzić się w twarde obostrzenia – takie jak na wiosnę. Można zadać sobie pytanie: ile jeszcze będzie tkwić w tym bagnie? W niepewności, w poczuciu braku bezpieczeństwa? W perspektywie miesiąca pewnie nie za wiele da się już zrobić, ale w perspektywie kilku miesięcy można wprowadzić zmiany, które wyprowadzą gospodarkę na prostą. Nie jesteśmy skazani na kryzys.

Załóżmy na razie, że nie mamy szczepionki. Ona wprawdzie powinna być masowo dostępna w przyszłym roku, ale trudno układać plany w oparciu o niepewny element. Jest kilka filarów planu zmierzającego do wyprowadzenia gospodarki na prostą. Wszystkie opierają się na założeniu, że nie ma powrotu do normalności sprzed epidemii, ale jest możliwość zorganizowania życia społecznego i gospodarczego w taki sposób, że wróci przewidywalność i poczucie bezpieczeństwa, a wzrost bezrobocia będzie nieznaczny. Założenie jest takie, że musimy poświęcić część wygody, by uzyskać więcej spokoju. Żyjemy w czasie, gdy nie możemy mieć jednego i drugiego w pełni. Oto kluczowe elementy – niektóre się uzupełniają, niektóre stanowią alternatywę.

Po pierwsze, musimy testować 20-30 razy więcej osób niż obecnie i znacznie szybciej wprowadzać restrykcyjne obostrzenia lokalne w miejscach z rosnącą liczbą infekcji. Nowe techniki testów antygenowych powinny pozwolić spełnić ten pierwszy warunek. Zaś obywatele po obecnej fali epidemii na pewno łatwiej zrozumieją, że szybki i krótki lockdown w 10 powiatach jest lepszy niż łagodny lockdown w 150 powiatach i później całkowite zamknięcie kraju na dwa miesiące. Regularnie testowani powinni być m.in. wszyscy uczniowie w szkołach.

Jak wskazują dane, kraje o dużej liczbie testów zanotowały w drugim kwartale średnio mniejszy spadek PKB od krajów wykonujących mało testów. I to pomimo faktu, że generalnie w tej pierwszej grupie są kraje mocniej dotknięte epidemią. Dlaczego duża liczba testów pomaga? Bo pozwala szybko wyłapywać osoby zainfekowane i wysyłać je na kwarantannę – lub wprowadzać lokane obostrzenia, jak to robiono w Chinach, Korei czy Singapurze, które nieźle poradziły sobie z epidemią. Lokalne restrykcje są dotkliwe dla poszczególnych społeczności, ale pozwalają gospodarce jako całości utrzymać w miarę normalne funkcjonowanie.

Po drugie, należy znacząco zwiększyć przewidywalność ewentualnych restrykcji. W wersji minimum należy stworzyć dokładną listę restrykcji i warunków, które je uruchamiają, wraz z zasadami pomocy finansowej dla dotkniętych firm. W wersji maksimum należy rozważyć wprowadzanie regularnego, dwutygodniowego lockdownu w całym kraju raz na 8-10 tygodni, z możliwością wyłączania z niego obszarów o najlepszej sytuacji epidemicznej. Warto pamiętać, że przewidywalność gwałtownie obniża koszty tego typu restrykcji – psychologiczne i finansowe. Szacowałbym, że lockdown raz na 10 tygodni obniżyłby roczny PKB o ok. 3-5 proc., co spokojnie przez parę lat możnaby amortyzować luźną polityką fiskalną. Obyłoby się bez istotnego wzrostu stopy bezrobocia. Jeżeli udałoby się utrzymać wersję minimum (ograniczenia tylko w niektórych sektorach) koszty byłyby jeszcze mniejsze.

Po trzecie, część aktywności społecznych musi być trwale zreorganizowana, inaczej niż latem, gdy staraliśmy się wrócić do życia niemal jak przed epidemią. Szkoły muszą funkcjonować w znacznie ostrzejszym rygorze sanitarnym niż we wrześniu – z większą rolą zajęć zdalnych, większym dystansem między uczniami (jedna osoba w ławce), bardziej restrykcyjnymi zasadami dotyczącymi noszenia masek. Musi zostać utrzymamy restrykcyjny reżim sanitarny w restauracjach, barach, na wydarzeniach kulturalnych i wszystkich imprezach masowych. Firmy z branż dotkniętych restrykcjami powinny otrzymywać wsparcie finansowe (o tym zaraz). Żeby to wszystko się zadziało potrzebne są nie tylko rozporządzenia i ustawy, ale permanentna komunikacja ze strony władz na poziomie centralnym i lokalnym, czyli element, którego bardzo mocno zabrakło w ostatnich miesiącach.

Warto zauważyć, że opisane punkty nie muszą być spełnione jednocześnie. Bardzo duża liczba testów może eliminować konieczność okresowego lockdownu. Z kolei wprowadzenie systematycznego lockdownu raz na 10 tygodni ograniczy konieczność zachowania bardzo ostrego reżimu sanitarnego w okresach pomiędzy. Możliwe są różne konfiguracje.

Po czwarte, rząd powinien szybko uruchomić duże wydatki inwestycyjne i transfery społeczne na transformację cyfrową kraju, które pozwolą nie tylko podtrzymać popyt w krótkim okresie, ale też zbudować nowe kompetencje na przyszłość. Bez czekania na dotacje z Unii Europejskiej. Wszystkie szkoły powinny zostać wyposażone w profesjonalny sprzęt do nauczania online – kamery, studia, serwery, programy do testowania zdalnego uczniów. To się przyda nawet po epidemii. Każde gospodarstwo domowe powinno otrzymać bon w wysokości 1000 zł na zakup sprzętu i 1000 zł a zakup usług cyfrowych. Nie bałbym się oskarżeń, że ludzie przepalą kasę – niech przepalają, niech kupują Spotify i Netflixa, zagrają w Cyberpunka i czerpią z tego przyjemność, zapewne duża część kupi też abonamenty polskich serwisów, wykupi naukę on-line, pójdzie do teatru on-line. Chodzi o to, żeby pobudzić popyt w czasach, gdy oszczędzanie przezornościowe go nadmiernie ogranicza, a jednocześnie skanalizować ten popyt w kierunku nowych technologii i kompetencji cyfrowych.

Po piąte, należy przedłużyć fiskalne programy pomocowe z wiosny, zapewniając jednocześnie ich lepszą kalibrację, czyli bardziej precyzyjne dopasowanie pomocy do konkretnych potrzeb firm, pracowników i całej gospodarki. Większą pomoc powinny otrzymywać firmy z branż objętych ograniczeniami administracyjnymi, mniejszą firmy z branż mogących swobodnie działać. Doświadczenia z wiosny pokazują, że niektóre firmy dostały pomoc wykraczającą ponad ich potrzeby. To sugeruje, że możemy skutecznie pomóc podtrzymać zatrudnienie w gospodarce oraz istnienie tysięcy firm niższym kosztem fiskalnym. Ale na pewno nie należy bać się wysokich deficytów budżetowych. Na oszczędności przyjdzie czas.

Dosyć koncentrowania uwagi wyłącznie na wskaźnikach infekcji, umieralności i obłożenia szpitali. Dosyć reakcji ad hoc, poszukiwania rozwiązań ratunkowych i lekceważenia zagrożenia w czasie opadania fali zachorowań. Czas wprowadzić w życie odważny plan, który zapewni przewidywalność i większy spokój.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Dlaczego rynek nie zareagował w minionym tygodniu na nowe obostrzenia?

Od minionego weekendu obowiązuje w Polsce miękki lockdown – ograniczenie aktywności społecznej i gospodarczej, któremu towarzyszy sugestia pozostawania w domu. Sądzę, że istnieje ryzyko, iż te restrykcje będą dalej zaostrzane, taką bowiem ścieżką podążyły Czechy, które są pod względem parametrów epidemii ok. 10-14 dni przed Polską. Nie wykluczone jest też, że inne kraje UE zrobią to samo.

W tym kontekście intrygujące jest pytanie, dlaczego na rynkach finansowych nie widać istotnego dostosowania do nowej rzeczywistości? W ciągu tygodnia WIG obniżył się tylko o 0,7 proc., złoty do euro osłabił się również tylko o 0,7 proc. Na światowych rynkach też nie widać dużego odwrotu od ryzyka: na giełdach jest dość spokojnie, dolar się nie umacnia, ceny metali stoją wysoko.

Przypominam, że pisałem już o tym, że doświadczenia Izraela, Australii czy Hong Kongu wskazują, że reakcja na kolejne fale epidemii jest znacznie mniejsza niż na pierwszą. Nie jest to więc duże zaskoczenie. Ale jest pretekst, by zadać znów pytanie, dlaczego tak się dzieje? I czy to będzie zjawisko trwałe? Czy oswoiliśmy epidemię, a może znów jej nie doceniamy?

Zacznę od czynników pesymistycznych, które mogą sprawić, że na rynkach nastąpi jeszcze dostosowanie cen ryzykownych aktywów w dół. Po pierwsze, niedoceniane jest ryzyko czeskiego lockdownu w wielu krajach UE. Powszechnie zakłada się, że ograniczenia będą punktowe i krótkie, tymczasem rośnie ryzyko, że będą twarde i długie. Wciąż bowiem większości dużych krajów Europy grozi zatkanie systemu opieki zdrowotnej, a kontrola epidemii jest mało efektywna. To jest czynnik, który stanowi zaskoczenie wobec oczekiwań z lata – wydawało się, że ograniczenia punktowe i nakaz noszenia masek będą bardziej skuteczne. Po drugie, istnieje ryzyko, że wsparcie finansowe dla firm będzie mniejsze niż w czasie pierwszej fali. Wprawdzie nie ma przesłanek makroekonomicznych, by takiego wsparcia nie udzielać, ale rządy w Europie mogą być bardziej wstrzemięźliwe. Po trzecie, panujące powszechnie założenie, że epidemię udało się pokonać w Azji może okazać się błędne w warunkach sezonu zimowego.

Ale jest też wiele czynników, które mogą podtrzymywać zarówno koniunkturę gospodarczą, jak i ceny aktywów na rynkach. Po pierwsze, rządy i banki centralne wciąż mogą używać bazooki w postaci ogromnych dotacji dla firm i obywateli, które przekładają się na obniżenie stopy bezrobocia i podniesienie popytu na ryzykowne aktywa (poprzez obniżenie premii za ryzyko). Po drugie, rosną szanse na szybkie wprowadzenie szczepionki na SARS-CoV-2 – w piątek minister zdrowia Niemiec mówił, że będzie to możliwe już w pierwszej połowie 2021 roku. To powinno stabilizować oczekiwania dotyczące koniunktury w przyszłym roku. Po trzecie, poprawiająca się szybko technologia testowania powinna w końcu ułatwić kontrolę epidemii. Po czwarte, firmy są lepiej przygotowane pod względem logistycznym i płynnościowym na nowy lockdown. Po piąte, raczej mało prawdopodobne są tak radykalne rozwiązania jak zamykanie granic – a to relatywnie poprawia perspektywy handlu międzynarodowego. Po szóste, popyt z Azji powinien amortyzować spadek popytu z Europy. Po siódme, doświadczenia takich krajów jak Izrael pokazują, że efektywność lockdownu w warunkach już wysokiej świadomości obywateli jest tym razem wyższa niż na wiosnę.

Sądzę, że w krótkim okresie doświadczymy dużego wstrząsu gospodarczego, ale wciąż widzę dużo przekonujących argumentów, że przyszły rok przyniesie zdecydowaną poprawę. W najbliższych dniach i tygodniach trzeba śledzić, jak rozkładają się opisane powyżej czynniki.

 

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Rząd już wydał dużo na pomoc firmom. Czy może więcej?

Polska należy do krajów, które wydały relatywnie dużo pieniędzy publicznych na wspieranie firm i pracowników w trakcie kryzysu epidemicznego. Z nowych danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego wynika, że w relacji do PKB polski rząd i instytucje od niego zależne wydały więcej niż średnio inne kraje Unii Europejskiej.

Czy to oznacza, że doszliśmy do ściany i w czasie drugiej fali epidemii nie będzie nas stać na podtrzymanie życia firm i wsparcie pracowników? Niekoniecznie – jest jeszcze miejsce w budżecie na kolejne programy pomocowe. Choć rząd ewidentnie sygnalizuje, że tych pieniędzy może być mniej niż w czasie pierwszego lockdownu.

Z Monitora Fiskalnego MFW wynika, że wsparcie budżetowe związane z COVID-19 sięgnęło w Polsce 6,7 proc. PKB, a wsparcie płynnościowe (preferencyjne kredyty publiczne) dla firm wyniosło 5 proc. PKB. Łącznie jest to ok. 250-300 mld zł. Analogiczne wartości dla UE wynoszą 3,8 proc. i 6,9 proc. PKB.  To oznacza, że wsparcie w postaci zwolnień/cięć podatkowych i dotacji było w Polsce wyraźnie wyższe niż w innych krajach (w relacji do wielkości gospodarki), a wsparcie płynnościowe – nieco niższe.

Kwoty wsparcia generalnie są potężne i podniosą wskaźniki zadłużenia publicznego do poziomów, które kiedyś były uznawane za niebezpieczne. Bez tworzenia wehikułów pozabudżetowych, Polska złamałaby konstytucyjny limit zadłużenia na poziomie 60 proc. PKB.

Ale wśród ekonomistów na świecie dominuje przekonanie, że w razie pogłębiania się kryzysu epidemicznego kraje powinny kontynuować politykę wysokiego długu publicznego. Symptomatyczna była niedawna wypowiedź Carmen Reinhart, głównej ekonomistki Banku Światowego, która zasłynęła badaniami nad szkodliwym wpływem długu publicznego na tempo rozwoju gospodarczego. Nawet ona uważa, że kraje powinny dalej się mocno zadłużać by ograniczać negatywne efekty kryzysu epidemicznego. „Najpierw martwisz się walką w wojnie, a potem zastanawiasz się, jak za nią zapłacić” – mówiła Reinhart w wywiadzie dla Financial Times. Przyznała jednocześnie, że słabsze kraje będą miały później problem ze spłacaniem długów i będą musiały je restrukturyzować.

Czy Polska jest takim słabszym krajem, który najpierw się zadłuży, a później będzie musiał płacić dużą cenę? Na pewno pouczający dla Polski powinien być przykład Węgier, które po 15 latach od transformacji wpadły w 2006 roku w kryzys fiskalny, który zablokował rozwój kraju na ok. dekadę (kryzys pogłębiany trudnymi warunkami globalnymi). Dla rynku wschodzącego takiego jak Polska wysokie zadłużenie stanowi duże wyzwanie. Ale jednocześnie warto pamiętać, że dług Polski wciąż jest relatywnie niski w stosunku do innych krajów, a tempo wzrostu gospodarczego wyższe. Co więcej, rynki finansowe na razie nie sygnalizują zaniepokojenia poziomem długu publicznego Polski.

Dlatego, gdy rząd stanie przed wyborem, czy wspierać firmy i pracowników, czy też dbać o niski deficyt budżetowy, to wciąż powinien wybierać to pierwsze.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Liczba restrykcji będzie rosła, ale rząd obiecuje brak lockdownu

Wygląda na to, że Europa Środkowa została trochę uśpiona łagodnym przebiegiem pierwszej fali epidemii SARS-CoV-2 i teraz płaci za to rozluźnienie cenę w postaci szybkiego przyrostu zasięgu choroby. Ostatnie dane z Polski czy Czech są niepokojące i wskazują na narastające obciążenie systemów szpitalnych pacjentami ze stwierdzonym koronawirusem. Dziennych zgonów w tych dwóch krajach – w przeliczeniu na milion mieszkańców – jest już więcej niż we Francji. Z dużym prawdopodobieństwem czekają nas większe restrykcje aktywności społecznej, choć rząd – ustami ministra Jarosława Gowina – zapowiada, że nie będzie twardego lockdownu.

We wtorek liczba osób hospitalizowanych w Polsce gwałtownie podskoczyła – do 3719 (18 proc. w ciągu jednego dnia), co daje 98 osób na milion mieszkańców. Dla porównania w Czechach hospitalizowanych jest niemal 130 osób na milion, a we Francji 112 na milion. Jednocześnie liczba zgonów, jak wspomniałem, jest już w krajach regionu wyższa niż we Francji.

Niepokojące jest szczególnie tempo przyrostu liczby hospitalizowanych w Polsce. Przyrost jest coraz wyższy u ujęciu liczbowym, a trend ma charakter wykładniczy. To jest bardzo zwodnicza sytuacja, bo zjawisko podążające trendem wykładniczym jest często długo niedoceniane zanim wybucha z przytłaczającą mocą w ciągu paru-parunastu dni. Zobaczymy, co przyniosą dane za kolejne dni. Musimy wypatrywać sygnałów wypłaszczenia trendu wykładniczego – dopóki to nie nastąpi, sytuacja będzie niebezpieczna.

Na razie rząd zdecydował się na ostrzejsze niż dotychczas egzekwowanie obowiązku noszenia masek. I dobrze, bo wiele badań pokazuje, że jest to skuteczny instrument ograniczający zasięg epidemii (tutaj dobre podsumowanie badań).  Ale w strategii rządu niezrozumiałe są dla mnie dwa punkty. Po pierwsze, dlaczego czerwone strefy są wyznaczane na podstawie liczby nowych zakażeń a nie liczby hospitalizacji? Przecież przy niskiej liczbie testów liczba zakażeń nie pokazuje stanu epidemii. Po drugie, dlaczego wciąż bardzo luźne jest podejście do dużych zgromadzeń publicznych, takich jak wesela i inne imprezy? W wielu krajach o mniejszym zasięgu epidemii podejmuje się bardziej radykalne kroki w celu ograniczenia dużych zgromadzeń.

Sądzę, że priorytetem dla rządu i społeczeństwa powinno być utrzymanie przez okres epidemii normalnej działalności szkół i jak największej liczby firm. Bazując na doświadczeniach innych krajów można dojść do wniosku, że nie da się tego osiągnąć bez wyłączenia jakieś części aktywności społecznej. Lepiej wcześniej przerwać linie transmisji wirusa na przykład na imprezach (weselach) niż później w szkołach, sklepach i firmach. Ślub może poczekać, choć to na pewno boli, a straconego miejsca pracy nie da się ławo przywrócić. A nadrobienie straconego przez dziecko roku w szkole może być niemal niemożliwe dla dzieci z uboższych rodzin.

Ograniczenie pewnej części aktywności społecznej będzie nas kosztowało troszkę – przy rozsądnej polityce gospodarczej niewiele osób na tym ucierpi; a ewentualny lockdown będzie kosztował dużo, więc rozkład ryzyk jest niesymetryczny. Lepiej się pomylić w stronę za wczesnej ograniczonej reakcji niż za późnej gwałtownej reakcji.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Wchodzimy z optymizmem w niepewną jesień

Jak co miesiąc spoglądam na dane o sprzedaży samochodów, które traktuję jak papierek lakmusowy nastrojów w gospodarce. Konsumenci (a wśród nich przedsiębiorcy) i firmy kupują auta wtedy, gdy są przekonani/przekonane o niezłych perspektywach. Dane za wrzesień są znów niezłe i pokazują, że popyt w Polsce wrócił do poziomów sprzed kryzysu. Wchodzimy jednak w bardzo niepewną jesień, która na pewno będzie trudna pod względem epidemicznym. Reakcja nastrojów konsumentów i firm jest nieznana, choć moje założenie jest takie, że efekty strachu i szoku nie będą nawet w przybliżeniu tak duże jak na wiosnę.

We wrześniu w Polsce sprzedano 38,1 tys. samochodów osobowych (według liczby rejestracji). Po uwzględnieniu efektów sezonowych jest to poziom o 3,4 proc. wyższy niż średnia za 6 miesięcy poprzedzających kryzys epidemiczny. Na plus zdecydowanie można ocenić fakt, że sprzedaż tak szybko odbiła. Choć naturalnie z perspektywy dealerów i producentów bolesny jest fakt, że straty z okresu wiosennego nie zostały nie zostaną odrobione.

Warto zauważyć, że sprzedaż samochodów wzrosła znacznie mocniej niż wynikałoby to ze wskaźnika nastrojów konsumentów w gospodarce (wprawdzie za większość zakupów odpowiedzialne są firmy, ale historycznie dane były bardzo dobrze skorelowane z nastrojami konsumentów – warto pamiętać, że nastroje konsumentów odzwierciedlają też sytuację firm). Który więc wskaźnik „ma rację”? Sprzedaż samochodów, mówiąca, że nastroje są dobre, czy badania konsumentów, wskazujące, że wśród Polaków wciąż jest bardzo dużo obaw i niepewności? Z jednej strony, zawsze lepiej patrzeć na twarde dane niż miękkie wyniki ankiet. Z drugiej strony, każdy chyba widzi wokół siebie, że świat odbiega od normalności i nastroje nie są aż tak dobre jak na początku roku.

Nie będę rozstrzygał, który wskaźnik jest w tym momencie istotniejszy, bo też nie ma takiej potrzeby – po prostu mamy różne sygnały. To, co jest najistotniejsze w tym obrazku, to że generalnie powrót w pobliże normalności po lockdownie był szybszy od oczekiwań. I to zjawisko może mieć wpływ na nastroje na jesieni. Możliwe, że fala epidemiczna przetoczy się przez Polskę jak walec, ale w tyle głowy każdy będzie miał tym razem świadomość, że to nie jest koniec świata jaki znamy – że po tej fali przyjdzie znów normalność, a po kolejnej może nawet epidemia się skończy. Sądzę, choć nie mam na to żadnych dowodów, że ta świadomość może stabilizować oczekiwania.

A co do samej epidemii, to sygnały w Polsce na razie są niepokojące. Jak pisałem tydzień temu, powinniśmy patrzeć na liczbę osób hospitalizowanych. A ta rośnie w wykładniczym tempie. Bez jakichś istotnych zmian w zachowaniu ludności, lub efektów czynników, których nie znamy (odporność z innych wirusów, czynniki genetyczne itd.), system szpitalny w Polsce może podlegać coraz większemu przeciążeniu. Dlatego musimy szykować się na nowe restrykcje. Sądzę, że liczba czerwonych stref będzie dość szybko rosnąć lub będą one obejmować obszary o coraz większej liczbie mieszkańców.

Plus jest taki, że dane z innych krajów zdają się sugerować, że jak na razie dynamika epidemii nie jest tak niszcząca jak na wiosnę, m.in. ze względu na zmianę zachowań społecznych. Istotny dla tempa rozprzestrzeniania się choroby wskaźnik reprodukcji R wynosi w krajach rozwiniętych ok. 1-1,5, w porównaniu do 2-3 na wiosnę. Liczba hospitalizacji i zgonów rośnie wolniej niż na wiosnę. Dane z Francji zdają się sugerować, że lokalne restrykcje wyhamowały dynamikę hospitalizacji.

Jako punkt odniesienia do oceny sytuacji przyjąłbym słowa profesora Krzysztofa Pyrcia z wywiadu dla Rzeczpospolitej: „Tego wirusa i tę pandemię można stosunkowo łatwo przejść, jeśli zachowamy zdrowy rozsądek. Jeśli tak nie będzie, możemy zapłacić wysoką cenę”.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Rosną szanse na szybkie wprowadzenie szczepionki na COVID-19

Od początku epidemii koronawirusa SARS-CoV-2 eksperci wskazywali, że powrót do normalności (pytanie, co to jest normalność w tak chaotycznym świecie?; ale pomińmy to) będzie możliwy dopiero po wprowadzeniu do użytku szczepionki. W międzyczasie zaczęło się pojawiać wiele terapii lekowych i nielekowych, które osłabiły uciążliwość choroby COVID-19, ale mimo to szczepionka wciąż jest uznawana za potencjalnie jedno z najważniejszych narzędzi w walce z epidemią.

Dlatego za optymistyczny sygnał można uznać artykuł naukowy, który pojawił się kilka dni temu w internetowym wydaniu czasopisma Nature i w którym dokonano ewaluacji dotychczasowych prac nad szczepionkami. Wniosek jest następujący: Pomimo wszystkich omawianych wyzwań, szczepionki jako środek zaradczy przeciwko COVID-19 są opracowywane w rekordowym tempie i z pewnością jest możliwe, że szczepionki o udowodnionym bezpieczeństwie i skuteczności w badaniach III fazy mogą wejść na rynek już w 2020 roku. Artykuł przeszedł proces peer-review, był bardzo pozytywnie oceniony przez naukowców, których śledzę w mediach społecznościowych, dlatego zdecydowałem się go przytoczyć w newsletterze. Mam przekonanie, że nie cytuję czegoś, z czego wnioski zaraz okażą się błędne.

Autor, Florian Krammer, dokonuje zestawienia wyników dotychczasowych badań klinicznych. Nie będę wchodził w te szczegóły, bo nie mam do tego kompetencji. Istotne jest, że obecnie w III fazie badań klinicznych znajduje się dziewięć kandydatów na szczepionek, a jeszcze więcej obiecujących projektów znajduje się na wcześniejszych etapach badań.

W przeszłości opracowanie szczepionek na różne choroby zajmowało przeciętnie 15 lat. Są trzy najważniejsze przyczyny, dla których proces opracowania szczepionki jest wielokrotnie szybszy w przypadki COVID-19 niż wcześniejszych chorób. Po pierwsze istniały już wyniki prac badawczych nad szczepionkami na koronawirusy SARS-CoV-1 i MERS CoV. Po drugie, istotne fazy prac nad szczepionkami są istotnie przyspieszane i nakładane na siebie. Na przykład, producenci już zaczęli wytwarzanie szczepionek, by w sytuacji akceptacji przez regulatorów móc je natychmiast wprowadzić na rynek. Po trzecie, bodźce ekonomiczne są nieporównanie silniejsze niż w przeszłości. Ten ostatni punkt jest wart uwagi. Krammer tłumaczy, że ze względu na ogromne koszty badań klinicznych w tradycyjnym procesie producent musi się absolutnie upewnić, czy wyniki dotychczasowych badań zapewniają mu wysokie prawdopodobieństwo sukcesu w kolejnych fazach. Ponadto, producenci często czekają na informacje pozwalające ocenić wielkość rynku na szczepionkę. Teraz te ryzyka i rozważania ekonomiczne odpadają – rynek będzie, a skala finansowania publicznego zapewnia dużo większe bezpieczeństwo.

Dopóki jednak nie ma dokładnych wyników badań z III fazy badań klinicznych poszczególnych szczepionek, istnieje wiele ryzyk związanych z rozwojem szczepionki. Na przykład, nie wiadomo, jak długo trwa reakcja immunologiczna organizmu (choć Krammer twierdzi, że pierwsze badania wskazują, że reakcja nie różni się istotnie od obserwowanej w innych wirusach). Nie wiadomo też, czy nie ma specyficznych reakcji u osób starszych i dzieci. Na pewno pod względem rozwoju szczepionki świat nie jest jeszcze na mecie. Można dodać jeszcze do tego element, o którym Krammer nie pisze – nie wiadomo, jaka będzie społeczna reakcja na szczepionkę.

Biorąc pod uwagę niepewność związaną z całym procesem oraz czas potrzebny na dotarcie ze szczepionką do dużej liczby ludzi, ja w moich prognozach nie zakładam, żeby udało się wyeliminować problem epidemii w najbliższych sześciu miesiącach. Ale artykuły takie jak powyższy upewniają mnie, że bazowe założenie, iż w ciągu 12 miesięcy epidemia nie będzie stanowiła już obciążenia dla gospodarki, ma mocne podstawy.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Trzy ważne obserwacje na nową falę epidemi

Wchodzimy w jesienną falę epidemii koronawirusa, która nie jest zjawiskiem specjalnie zaskakującym biorąc pod uwagę wcześniejsze projekcje epidemiologiczne. Wszyscy są na nią lepiej przygotowani – na pewno lekarze (to najważniejsze), ale analitycy również (to nie takie bardzo ważne). Są trzy zjawiska, które moim zdaniem powinniśmy uważnie obserwować, by na bieżąco weryfikować hipotezę, że obecna fala będzie dla gospodarki mniej bolesna niż pierwsza. Na te trzy rzeczy można patrzeć nieco inaczej niż na wiosnę.

Po pierwsze, należy skupiać się w dużej mierze na danych o hospitalizacjach i zgonach, a nie wyłącznie nowych przypadkach. Dzienne raportowane zakażenia przykuwają najwięcej uwagi w mediach, ale to nie one są najważniejszą informacją. Uciążliwość epidemii nie wynika z tego, ile osób zachoruje, ale z tego, czy system szpitalny wytrzyma i ile osób straci życie. Hipoteza o lepszym przygotowaniu na jesienną falę opiera się na przekonaniu, że nawet w warunkach wysokiej liczby zakażeń uciążliwość epidemii w jej epicentrach będzie niższa. Co więcej, dane o dziennych zakażeniach są nieporównywalne w czasie – zmienia się liczba testów, a jednocześnie, dzięki postępowi w metodach leczenia, zachorowanie na COVID-19 dziś ma inne konsekwencje niż na wiosnę. Patrzmy więc na hospitalizacje i zgony. Mamy już znacznie więcej baz danych niż na wiosnę i trendy w tych zmiennych można spokojnie śledzić. A jeżeli patrzeć na nowe zakażenia, to głównie przez pryzmat ich relacji do liczby wykonywanych testów.

Co wynika z ostatnich danych? W Polsce liczba hospitalizacji i zgonów rośnie – to jest niepokojące zjawisko. Choć pod względem hospitalizacji wciąż znajdujemy się ok. 30 proc. poniżej wiosennego szczytu, a wówczas rząd informował, że obłożenie szpitali nie jest wysokie. Można założyć, że mamy jeszcze margines bezpieczeństwa w kraju. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że w krajach o dużym zasięgu epidemii – jak Francja – przyrost hospitalizacji jest słabszy niż na wiosnę: ok. 15 proc. tygodniowo, wobec 200 proc. tygodniowo w drugiej połowie marca.

Po drugie, warto zrezygnować ze słowa „lockdown” w dyskusjach o reakcji rządów na nową falę zakażeń. To utrudnia zrozumienie sytuacji i jest już w tym momencie niewiele znaczącym hasłem. Między normalnym życiem a pełnym zamknięciem w domach jest kontinuum możliwości. Wiele wskazuje, że jakieś restrykcje jesienią będą potrzebne, ale wciąż wydaje się mało prawdopodobne, by ich zasięg był tak duży jak na wiosnę. Wiedza na temat wirusa jest dziś dużo większa niż pół roku temu i wiadomo, że przebywanie w otwartych przestrzeniach, komunikacji miejskiej czy sklepach niesie niższe ryzyko niż obawiano się na samym początku epidemii (tu artykuł ekspercki na ten temat). Nie trzeba zamykać 30 proc. aktywności gospodarczej by ograniczyć zasięg epidemii. A jeżeli restrykcje obejmą mniejszą ilość aktywności, wówczas łatwiej będzie pomagać punktowo dotkniętym nimi branżom.

Jedna niewiadoma, która może pokrzyżować te optymistyczne założenia dotyczące restrykcji, to sezonowość. Zupełnie nie wiadomo jak wirus będzie się zachowywał w czasie zimy na półkuli północnej, która wygląda trochę inaczej niż zima na półkuli południowej. Nie można  zupełnie wykluczyć, że efekty sezonowe będą mocniejsze od oczekiwań.

Po trzecie, wiele wskazuje, że wśród przedsiębiorstw następuje adaptacja do nowych warunków i nowa fala epidemii nie wywoła już takiego wstrząsu organizacyjnego jak pierwsza. To jest hipoteza, której potwierdzenia lub odrzucenia będę szukał w danych o nastrojach firm. Te dane na wiosnę były prawie bezużyteczne, bo skala wstrząsu uniemożliwiała jakiekolwiek historyczne porównania – odczyty wychodziły poza dotychczasową skalę wahań. Teraz powinno być dużo łatwiej wyczytać coś z badań o nastrojach.

Sądzę, że wiedza o tym, iż po pierwszej fali wróciło niemal normalne życie, powinna ułatwić przetrwanie drugiej fali. Zarówno z biznesowego jak i psychologicznego punktu widzenia.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.