Wyniki Gazel Biznesu dowodzą, że nie wszystko gra w gospodarce

­Choć wzrost gospodarczy w Polsce jest bardzo wysoki, to wiele średnich firm odczuwa ogromną presję na koszty. Warunki do szybkiego powiększania zysków wcale nie są łatwe.

Jeszcze w 2017 r. mało kto wierzył, że wzrost gospodarczy w Polsce może dłużej niż przez kilka kwartałów przekraczać 4 proc. Tymczasem rok 2018 przyniósł trwały wzrost powyżej 5 proc., czyli wynik nieoczekiwanie dobry. Laikowi te różnice w procentach — czy to jest 3, 4 czy 5 mogą wydawać się małe. W praktyce jednak są to różnice ogromne, mające odzwierciedlenie w wynagrodzeniach, zatrudnieniu i standardzie życia. Nie przez przypadek odsetek Polaków, którzy dobrze oceniają swój standard życia, po raz pierwszy przekroczył dwie trzecie (wg CBOS).

Nie jest tak różowo

Może się wydawać, że w takich warunkach powiększanie zysku to pestka. Nic bardziej mylnego. Na liście Gazel Biznesu (rankingu skupiającego najbardziej dynamiczne małe i średnie firmy w Polsce) w 2017 r. niecałe 33 proc. to były firmy, które zanotowały roczny spadek lub stagnację zysku netto. Na liście w 2018 r. już 40 proc. firm to takie, którym nie udało się powiększyć zysku. Choć przychody rosną bardzo szybko, to walka o marże odbywa się w pocie czoła. Dlaczego?

Doskonała sytuacja gospodarcza nie jest jednakowo odczuwana przez przedsiębiorców i gospodarstwa domowe. W przeciwieństwie do poprzedniej hiperkoniunktury, czyli lat 2006-08, tym razem gospodarstwa domowe znacznie bardziej odczuwają rosnący tort dochodowy niż firmy. Pracownicy czują się doskonale, a przedsiębiorcy gorzej.

Najbardziej widocznym przejawem problemów, z jakimi zmagają się firmy, jest dekoniunktura na warszawskiej giełdzie — wyniki spółek giełdowych są po prostu słabe, co dotyczy szczególnie mniejszych firm. Wśród spółek z indeksu sWIG80, w trzecim kwartale, aż co czwarta miała stratę, a niemal co druga notowała roczny spadek zysku netto.

Tę słabość sektora średnich polskich firm widać też w innych wskaźnikach. Na przykład bardzo znacznie rośnie liczba niewypłacalności w Polsce. W 2018 r. wzrost wyniósł niemal 20 proc. Według Coface, Polska, mimo najwyższego w Unii Europejskiej wzrostu gospodarczego, należy dziś do krajów o jednym z najwyższych wskaźników ryzyka niewypłacalności w UE. Częściowo odpowiadają za to zmiany prawne, które ułatwiają firmom ochronę (czasami też niestety ucieczkę) przed wierzycielami, ale istotne są też przyczyny ekonomiczne.

Potrzebny nowy model

Można postawić odważną, ale uzasadnioną tezę, że wiele średnich polskich firm zostało przyciśniętych do muru przez zmiany gospodarcze, które wywracają do góry nogami ich modele biznesowe. Przede wszystkim, szybko rosnące płace sprawiają, że model konkurencji opartej o bardzo niskie koszty pracy powoli traci swoje uzasadnienie. W ciągu trzech lat przeciętna płaca w Polsce wzrosła nominalnie aż o 20 proc. Dla firm, które nie potrafiły podnieść w tym czasie wydajności, jest to wzrost zabójczy.

Są też inne, mniej widoczne przeszkody finansowe, na które natrafiają przedsiębiorstwa w Polsce. Polityka uszczelniania budżetu sprawia, że zmniejsza się pole do oszustw podatkowych. A nie ma wątpliwości, że funkcjonowanie na skraju szarej strefy to dla wielu polskich firm była codzienność. Inny problem to trudniejszy dostęp do funduszy europejskich, co eliminuje z rynku te podmioty, które intensywnie korzystały z dotacji.

Dlatego z tym większym uznaniem należy patrzeć na te firmy, które osiągają coraz wyższe przychody i zyski. Polska gospodarka bardzo potrzebuje przedsiębiorstw, które są w stanie zwiększać wydajność pracy, korzystać z efektów skali i tym samym odchodzić od czysto niskokosztowego modelu biznesowego. A przede wszystkim, polska gospodarka potrzebuje przedsiębiorstw średniej wielkości i dużych. Tylko przedsiębiorstwa o odpowiednio wysokich przepływach finansowych są w stanie ryzykować, by wprowadzać innowacje i ponosić ryzyko ekspansji zagranicznej. Małe firmy, będące oczkiem w głowie polityków oraz stanowiące fundament transformacji z lat 90., nie przeniosą Polski w epokę rozwoju opartego na technologiach.


Autor: Ignacy Morawski, dyrektor SpotData

Skąd wzięły się tak dobre wyniki budżetu

 

Polska jest bardzo blisko zrównoważenia salda budżetu i całych finansów publicznych, czyli osiągnięcia zerowego deficytu w skali całego roku. Nawet jeżeli nie uda się tego osiągnąć, to deficyt będzie bardzo niski.
Ignacy Morawski, szef SpotData zrobił krótkie podsumowanie, pokazujące, jak to się stało, że mimo ogromnego wysiłku wydatkowego wynikającego z programu 500+ i obniżenia wieku emerytalnego, udało się rządowi osiągnąć tak dobre wyniki budżetowe.

Z ostatnich danych i naszych szacunków wynika, że w ostatnich 12 miesiącach (grudzień 2017-listopad 2018) deficyt budżetowy wynosił 0,5 proc. PKB. Podobny był deficyt całego sektora finansów publicznych, uwzględniający, oprócz budżetu centralnego, też samorządy i sektor ubezpieczeń społecznych (i liczony wg nieco innej metodologii) – w okresie lipiec 2017-czerwiec 2018 wyniósł on 0,6 proc. PKB. Przypomnę, że gdy ten rząd obejmował stery deficyt budżetowy wynosił ok. 2,3 proc. PKB, a całego sektora – 2,6 proc. PKB. Poprawa w ciągu trzech lat sięgnęła zatem 2 pkt proc. PKB. Znajdźmy zatem te 2 punkty.

Po stronie większych obciążeń, świadczenia socjalne zostały zwiększone z ok. 14,3 do 15,2 proc. PKB, czyli o 0,9 pkt proc. PKB. Warto zauważyć, że świadczenia te są wciąż dużo niższe niż przed tzw. reformą Hausnera z 2004 r. Czy budujemy inny model państwa socjalnego? Raczej nie, choć w przeciwieństwie do sytuacji sprzed 15-20 lat, państwo dużo mniej wydaje na świadczenia emerytalne, a dużo więcej na świadczenia rodzinne. Zmiana jest zatem jakościowa.

Czyli włączając dodatkowe wydatki, musimy znaleźć 3 pkt proc. PKB by wyjaśnić dobre wyniki finansów publicznych pod sterami tego rządu.

 

Saldo budżetu centralnego i całego sektora finansów publicznych – dane kroczące za 12 miesięcy, w proc. PKB

 

Pierwsza przyczyna dobrych wyników budżetu to znaczna poprawa sytuacji finansowej Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, który gromadzi składki emerytalne i wypłaca emerytury. Dochody ze składek zwiększyły się w ciągu kilku lat o ok. 1 pkt proc. PKB. Wynika to z kilku czynników, z których niektóre mają charakter cykliczny (nadzwyczajny wzrost płac i zatrudnienia), a niektóre trwały (wzrost aktywności zawodowej oraz – oby – wzrost liczby imigrantów). Trzeba przyznać, że niektóre z tych czynników wynikają jeszcze z polityki poprzedniego rządu.

Druga przyczyna poprawy w finansach publicznych to wzrost dochodów podatkowych, szczególnie z PIT, CIT i VAT, ale też z nowego podatku bankowego. Łącznie dało to ok. 1,7 pkt proc. PKB. Z tego wzrost dochodów z PIT dał 0,3 pkt, z CIT 0,2 pkt, z VAT i akcyzy 1 pkt proc., z podatku bankowego ok. 0,2 pkt proc. Wśród ekonomistów trwa gorąca dyskusja na temat tego, jaka część tej poprawy ma charakter cykliczny, a jaka – trwały, strukturalny. Nie będę wnikał teraz w szczegóły tej dyskusji, ale przyjęcie, że ok. 40 proc. poprawy w dochodach podatkowych ma charakter strukturalny wydaje się uzasadnione.

Wreszcie trzecia ważna przyczyna dobrych wyników budżetu to zamrożenie płac w budżetówce, które rozpoczęło się jeszcze za poprzedniego rządu. Relacja wydatków na wynagrodzenia w sektorze finansów publicznych do PKB spadła w ciągu trzech lat z ok. 10,4 do ok. 10,2 proc. PKB. Na tle innych zmian to mała wartość, ale jest to zmiana dostrzegalna społecznie – protesty lekarzy, prokuratorów, nauczycieli i innych pracowników to pokłosie tej właśnie zmiany. A protestów będzie coraz więcej.

Oprócz wymienionych przyczyn, można dostrzec jeszcze kilka zmian mających wpływ na poprawę salda budżetu, ale one mają mniejsze znaczenie. Co istotne, wbrew temu, co głoszą niektórzy „eksperci” i politycy, poprawa sytuacji finansów publicznych nie wynika z obniżenia wydatków inwestycyjnych. One były niższe w latach 2016-2017, ale w tym roku wróciły już do poziomu z 2015 r.

Zasługi w uzdrawianiu polskich finansów publicznych mają zarówno obecny rząd, jak i ten poprzedni (w sensie kadencji parlamentu, a nie składu rządu). Ten rząd uszczelniał podatki i dbał o obniżenie deficytu, poprzedni rząd wprowadził wiele zmian, które dziś przynoszą efekty oszczędnościowe – m.in. wprowadził bodźce znacząco podnoszące aktywność zawodową, czy instrumenty uszczelniające system podatkowy. Wbrew pozorom, w polityce gospodarczej Polski jest bardzo duża ciągłość.


Źródło danych do wykresów: LINK

 

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Autor: Ignacy Morawski

 

 

 

Miły prezent od GUS na Święta

Każdy dostał od GUS-u coś dla siebie – optymiści i pesymiści. Po najnowszej porcji danych miesięcznych z gospodarki, ci pierwsi mogą argumentować, że wzrost gospodarczy pozostaje silny, a wrażliwość Polski na spowolnienie w Niemczech jest niska. A ci drudzy znaleźli argument, że nastroje zaczęły się wyraźnie pogarszać. Każdy może na święta do domu pojechać z przekonaniem, że jego wizja sytuacji w kraju jest słuszna. Choć pesymiści muszą bardziej „masować” dane by wyszło na ich.

Zacznijmy od optymistycznych informacji. Wciąż mocna jest koniunktura w budownictwie, a to branża wrażliwa na wszelkie wahnięcia popytu. Produkcja budowlano-montażowa wzrosła w listopadzie o 17,1 proc. rok do roku, więcej od oczekiwań. Duża w tym rola inwestycji publicznych, ale również na rynku mieszkaniowym aktywność jest wysoka (choć dynamiki są już niższe niż przed sześcioma czy dwunastoma miesiącami). Ważna informacja jest też taka, że jak na razie potwierdzenia nie znajdują negatywne informacje płynące z badań koniunktury PMI – indeks PMI w listopadzie bardzo mocno się obniżył, a tymczasem produkcja rośnie całkiem solidnie. W listopadzie wzrost produkcji wyniósł 4,7 proc. rok do roku, więcej od oczekiwań, co przy wysokiej bazie z roku poprzedniego i dodatkowym dniu wolnym jest dobrym wynikiem. Warto zauważyć, że niektóre branże nastawione bardzo mocno na eksport, jak branża tworzywowa, zwiększają produkcję mocniej niż pod koniec lata. Czyżby z rynków zagranicznych dobiegały bardziej pozytywne sygnały?

Teraz porcja dla pesymistów. Indeks nastrojów konsumentów mierzony przez GUS zanotował w grudniu największy spadek od dokładnie trzech lat, czyli od momentu, kiedy przez Polskę przetoczyła się pierwsza fala protestów związanych z „reformą” Trybunału Konstytucyjnego. Temat cen prądu? Intensyfikacja sporu politycznego? Odczuwalne pogorszenie sytuacji na rynku pracy? Można tylko spekulować, co wywołało taki spadek nastrojów. Może to tylko szum. A może kończy się okres turbo-optymizmu, napędzanego bardzo wysokim wzrostem płac, niskim bezrobociem i rosnącymi transferami społecznymi.

Co do zasady, twardym danym trzeba ufać bardziej niż indeksom nastrojów, więc bilans wczorajszych informacji jest optymistyczny. Pesymiści muszą się bardziej natrudzić, by z napływających danych ułożyć spójną historię. 


Źródło danych do wykresów: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela. Sprawdź na:  

www.spotdata.pl/ogolna

Autor: Ignacy Morawski

Wzrost płac będzie dla firm coraz bardziej bolesny

Zwykle jest tak, że jak firmy spowalniają procesy zatrudnienia to obniża się też dynamika płac w gospodarce. Walka o pracownika osłabia się, więc i argumenty płacowe nie są tak istotne. Ale ostatnio mamy do czynienia w Polsce z innym zjawiskiem – dynamika zatrudnienia słabnie, ale dynamika wynagrodzeń utrzymuje się bardzo wysoko. I to może wskazywać na problemy, z jakimi zmierzą się firmy, przynajmniej te mniej wydajne.

W danych o zatrudnieniu już widać pewne osłabienie koniunktury. W listopadzie liczba nowych osób zatrudnionych w firmach niefinansowych zatrudniających co najmniej dziewięć osób zwiększyła się o 5 tys. To był najsłabszy listopadowy przyrost miejsc pracy od pięciu lat. Roczna dynamika zatrudnienia obniżyła się do 3 proc., podczas gdy jeszcze w połowie roku wynosiła 3,7 proc. Częściowo to spowolnienie wynika z faktu, że coraz trudniej jest znaleźć pracowników, ale w niemałej mierze jest to też efekt przemijania boomu gospodarczego.

Wolniej rośnie zatrudnienie, szybko rosną płace

Jednocześnie, mimo zwalniającego popytu na pracę, dynamika płac wciąż utrzymuje się na bardzo wysokim poziomie. W listopadzie wyniosła 7,7 proc. rok do roku, co było drugim najwyższym odczytem w tym cyklu koniunktury i trzecim najwyższym w ostatniej dekadzie. Były to też dane znacznie wyższe od oczekiwań rynkowych.

Warto zauważyć, co widać na załączonym wykresie, że o ile w poprzednich dwóch cyklach (2008-2009 i 2011-2013) dynamika płac reagowała negatywnie na obniżenie dynamiki zatrudnienia, o tyle w tym cyklu na razie pozostaje niewrażliwa – zatrudnienie podąża „na południe”, a płace rosną szybko. W czasach intensywnej konkurencji o pracowników, firmom będzie trudniej dostosować koszty pracy do zmieniających się warunków makroekonomicznych. To może je kosztować straty w marżach.

Wyższe koszty pracy zmuszą do zmiany modelu biznesowego?

To, że koszty pracy w relacji do wydajności będą rosły, dostrzega też m.in. Narodowy Bank Polski, dysponujący największym na rynku zespołem analityków prognozujących zmiany gospodarcze. W listopadowej projekcji banku widać, że rok 2019 ma przynieść spowolnienie gospodarcze przy jednoczesnym utrzymaniu wysokiej dynamiki wynagrodzeń. To sprawi, że jednostkowe koszty pracy (relacja kosztów pracy do wartości dodanej generowanej przez firmy) wyraźnie przyspieszą – z ok. 2 proc. rok do roku średnio w latach 2012-2017, do ok. 4 proc.

Nie chcę tu biadolić, że biedne polskie firmy nie będą miały jak przetrwać. Ale na pewno rosnące jednostkowe koszty pracy będą coraz bardziej bolesne dla firm, które nie potrafią lub nie mogą podnosić wydajności pracy. Nadchodzi okres transformacji dla wielu małych i średnich polskich przedsiębiorstw, transformacji od modelu opartego na bardzo taniej sile roboczej do… no właśnie, do czego?


Źródło danych do wykresu z wynagrodzeniami i zatrudnieniem: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela. Sprawdź na:  

www.spotdata.pl/ogolna

Autor: Ignacy Morawski

Mario Draghi – bohater tragiczny

A więc koniec. Europejski Bank Centralny oficjalnie ogłosił wczoraj, że kończy skup obligacji, choć wciąż będzie reinwestował zyski z tych papierów, które posiada. Ta data wyznacza pewną cezurę w młodej historii strefy euro. EBC pod kierownictwem Mario Draghiego zrobił dla ratowania strefy znacznie więcej niż byli gotowi zaakceptować Niemcy, najważniejszy kraj strefy. Od 2012 r. EBC zapewnił rynki, że jest gotowy kupować obligacje krajów zagrożonych utratą płynności, a od 2015 r. prowadził skup obligacji skarbowych i korporacyjnych wszystkich krajów strefy. Teraz ogłosił koniec tego drugiego programu. Jego przeprowadzenie to ogromny sukces Draghiego, daleko wykraczający poza to, co można było oczekiwać od tego sprawnego technokraty.

Ale jednocześnie, bank zrobił za mało niż teoretycznie powinien, zostawiając strefę słabą i podatną na wstrząsy.

Spójrzmy na inflację, czyli najważniejszy wskaźnik, o który ma dbać EBC – cel to „blisko, ale poniżej 2 proc.”. Pozornie inflacja wróciła do celu, ponieważ w ostatnich miesiącach była zbliżona do 2 proc. Ale jest to głównie zasługa drożejących do września surowców energetycznych. Jak widać na wykresie poniżej, spadek cen tych surowców (chodzi głównie o ropę) od października najprawdopodobniej doprowadzi do wyraźnego spadku inflacji. A najważniejszy jest fakt, że inflacja bazowa, czyli nie uwzględniająca zmiennych cen energii i żywności, jest bardzo niska, dużo niższa niż pięć czy dziesięć lat temu. Wynosi zaledwie 1,1 proc. i od lat nie wykazuje żadnej tendencji wzrostowej. Jak pokazuje Zsolt Darvas z think-tanku Bruegel, w ostatnich latach EBC koszmarnie mylił się w swoich prognozach inflacji bazowej, systematycznie zakładając jej wzrost. I teraz też może się mylić.

Niska inflacja to nie jest mały problem. Po pierwsze, krajom bardzo zadłużonym, jak Włochy czy Hiszpania, trudno będzie trwale odzyskać stabilność przy tak niskiej inflacji (mają one wciąż za wysoką realną stopę procentową jak na niski wzrost i wysoki dług). Po drugie, w razie jakiegokolwiek szoku, strefa euro może bardzo szybko wpaść w deflację, co będzie oznaczało jej ostateczną destrukcję. Wielu ekonomistów, w tym Olivier Blanchard, apelowało, by podnieść cel inflacyjny EBC. Oczywiście sprzeciw Niemiec to uniemożliwia.

Dlaczego zatem EBC wycofuje się ze skupu aktywów? Powód jest prosty. Choć oficjalny cel banku to dbałość o stabilną inflację, wiadomo, że EBC spełnił też rolę polityczną – uratował zadłużone kraje peryferyjnej Europy przed bankructwem przy ogromnym sprzeciwie niemieckich polityków, niemieckiego sądu konstytucyjnego i elity niemieckich ekonomistów. Margio Draghi zaciągnął w Niemczech potężny kredyt zaufania, przekonując wielokrotnie decydentów w Berlinie, że polityka EBC ma sens. Teraz przychodzi ten kredyt zaufania spłacić. EBC nie mógłby już dalej „dociskać gazu” wbrew preferencjom Niemców. Bank musi zaakceptować niższą od optymalnej inflację.

Draghi to bohater tragiczny. Bez jego przywództwa strefa euro najprawdopodobniej by nie przetrwała. To on przekonał Radę EBC i najważniejszych polityków w Europie, że skup obligacji jest koniecznym narzędziem do zapewnienia strefie stabilności. Jego poprzednik, Jean Claude Trichet, który w szczycie greckiego kryzysu zadłużeniowego podnosił stopy procentowe w reakcji na wzrost cen ropy (oczywiście decyzje podejmowała Rada), najprawdopodobniej nie podołałby wyzwaniu. Draghi nie tylko uratował strefę, ale zapewnił też relatywnie łagodne wyjście z programu skupu aktywów, bez wstrząsów rynkowych. Jednocześnie polityka EBC okazała się nieskuteczna w obliczu wyzwania jakim jest mizerny wzrost gospodarczy i niska inflacja. Bank pod przywództwem Draghiego nie spełnił swojego zdania polegającego na trwałym przywróceniu inflacji do celu. Po prostu nie mógł. Wyobrażenie, że polityka pieniężna nie ma nic wspólnego ze zwykłą polityką dawno okazało się błędne.


Źródło danych do wykresu z cenami surowców: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela. Sprawdź na:  

https://spotdata.pl/ogolna

Autor: Ignacy Morawski

 

Sytuacja w kraju dawno nie była tak dobra, wg CBOS

To jest chyba historyczny moment. I zapewne dla wielu będzie to zaskakujące. Zaledwie trzeci raz po transformacji 1989 roku więcej niż połowa Polaków uważa, że sytuacja w kraju zmierza … w dobrym kierunku. To nic, że kryzys polityczny zaostrzył się, to nic, że pojawiają się oznaki spowolnienia gospodarki. Polak dawno nie był tak zadowolony z sytuacji w Polsce.

W listopadzie wg wskazań CBOS pozytywnie kierunek zmian w kraju oceniło 53 proc. ankietowanych. To pierwszy raz od stycznia 2008 r., gdy wskaźnik ten przekroczył 50 proc. A generalnie od transformacji były trzy fale optymizmu odnośnie zmian w kraju. Pierwsza w 1997 r., gdy skumulowały się pozytywne efekty reform z początku lat 90., a jednocześnie – ku uciesze większości – Solidarność wracała do władzy. Druga fala wystąpiła na przełomie 2007 i 2008 r., gdy na szybko spadające bezrobocie i wzrost płac nałożyły się nadzieje dużej części społeczeństwa związane z początkami rządów Platformy Obywatelskiej. Trzecią falę mamy dziś. Jak ją wyjaśnić? Żadnego przełomu politycznego nie ma, więc wygląda na to, że ludzie czują po prostu coraz bardziej niespotykaną nigdy wcześniej dobrą koniunkturę na rynku pracy. Na przykład, wg wskazań CBOS w listopadzie odsetek Polaków, którzy twierdzą, że pracę można znaleźć bez żadnych problemów, przekroczył 20 proc. Dla przypomnienia, w szczycie koniunktury w 2008 r. było to … 10 proc.

Oczywiście patrząc na wynik badań CBOS należy nałożyć okulary sceptycyzmu. Badania ankietowe zawsze nieco wykrzywiają rzeczywistość, a w tym przypadku mamy do czynienia z ośrodkiem państwowym. Cóż, innych danych z tak długimi szeregami nie mamy. Ale moim zdaniem z analitycznego punktu widzenia tych danych lekceważyć nie można. Wiele różnych danych wskazuje, że poczucie zadowolenia, bezpieczeństwa, optymizmu wśród Polaków dawno nie było tak wysoki.


Źródło danych do wykresów: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela. Sprawdź na: https://spotdata.pl/ogolna

Autor: Ignacy Morawski

 

W 2018 roku będzie o 18 proc. więcej niewypłacalności

W bieżącym roku najprawdopodobniej upadłość lub restrukturyzację ogłosi prawie 1100 spółek, czyli o 18 procent więcej niż przed rokiem. Wzrost ten wynika przede wszystkim z problemów spółek małych i średnich. Wśród tych dużych od kilkunastu miesięcy odsetek rozpoczynanych niewypłacalności pozostaje równy ok. 0,30 proc.

W listopadzie upadłość bądź rozpoczęcie restrukturyzacji ogłoszono w stosunku do 86 przedsiębiorstw, co oznacza spadek po rekordowych 117 w zeszłym miesiącu. Ogólny trend jest jednak wzrostowy. Wynika tak z danych zbieranych przez analityków SpotData z Monitorów Sądowych i Gospodarczych na potrzeby raportu SpotData Research. W pierwszych dziesięciu miesiącach obecnego roku łączna liczba niewypłacalności wyniosła 992 przy 841 rok temu (wzrost o 18 proc.). Wszystko wskazuje na to, że ten rok zakończy się liczbą niewypłacalności zbliżoną do 1100. Oznaczałoby to liczbę upadłości o 18 proc. wyższą niż rok temu.

Wykres: Liczba ogłoszonych niewypłacalności firm w podziale według formy prawnej i rodzaju postępowania.

Źródło: SpotData na podstawie MSiG

Co ciekawe w obecnym roku można zaobserwować, że liczba ogłaszanych niewypłacalności w poszczególnych miesiącach mocno fluktuuje – i tak po miesiącu, w którym ogłoszono 100 i więcej niewypłacalności następuje w kolejnym powrót do wartości w przedziale 80-90. W poprzednich latach taka zależność nie była widoczna.

Wzrost liczby niewypłacalności przy doskonałych danych makroekonomicznych może na pierwszy rzut oka zaskakiwać. Jednak już po pobieżnej analizie danych bardziej szczegółowych widać, że większa liczba niewypłacalności wynika z nasilenia się problemów małych i średnich firm przy stabilnej/nieznacznie gorszej sytuacji wśród dużych spółek. Przyczyną jest fakt, że małe i średnie firmy opierają swój model biznesowy zazwyczaj na niskich kosztach pracy. Trudniej jest im więc wytrzymać nasilającą się obecnie konkurencję oraz konsekwencje ze strony coraz wyższych kosztów wynagrodzeń. Dotychczas ich model biznesowy oparty był na niskich kosztach pracy – teraz te, które nie miały innych przewag po prostu bankrutują.

Wykres: Liczba ogłoszonych niewypłacalności firm według branż PKD

Źródło: SpotData na podstawie MSiG

Wzrost liczby niewypłacalności ma również pewne pozytywne aspekty – z rynku odchodzą firmy o niskiej efektywności, szczególnie w branżach o bardzo wysokim wskaźniku rozdrobnienia. Może to być motywacja do konsolidacji, która często pozostaje jedynym wyjściem aby przetrwać na rynku. Tego typu procesy już są widoczne m. in. w branży przetwórstwa mięsnego. Z drugiej strony wzrost niewypłacalności może wynikać z popularności procedury restrukturyzacyjnej. Dzięki niej firmy mają szansę żeby zamiast ogłoszenia upadłości i zakończenia działalności postarać się zreformować modele biznesowe i wyjść na prostą. Właśnie tę drogę radzenia sobie z problemami wybrały takie firmy jak Ursus, Piotr i Paweł czy Ruch.


Artykuł powstał na podstawie jednego z 10 cyklicznych raportów SpotData Research, które sygnalizują i analizują szanse i ryzyka biznesowe. Więcej szczegółów na temat SpotData Research na stronie internetowej www.spotdata.pl/research

Autor: Kamil Pastor, analityk SpotData

PO widzi lukę w awanturze o lukę VAT. Słusznie?

Sprawa luki VAT od dłuższego czasu jest przedmiotem burzliwej dyskusji. Główna oś sporu toczy się wokół tego czy obecny wzrost przychodów z VAT jest w większym stopniu wynikiem uszczelniania systemu podatkowego czy tylko mocno nagrzanej koniunktury.

Wystąpienie byłego ministra finansów Jacka Rostowskiego przed sejmową komisją śledczą ds. VAT na nowo rozbudziło dyskusję na temat faktycznych strat jakie polskie państwo ponosi na nieszczelności systemu podatkowego. Nie wracam do tego tematu z powodów politycznych, ale dlatego, że jest on ważny dla zrozumienia sytuacji w polskim budżecie i przez to dla oceny stabilności gospodarki. Rostowski zaprezentował obliczenia  afiliowanego przy PO think-tanku Instytut Obywatelski, z których wynika, że tzw. luka w VAT w ostatniej dekadzie była bardzo mała – dużo niższa niż szacowała Komisja Europejska. Gdyby przychylić się do tych szacunków, to obecne doskonałe dochody budżetowe należałoby przypisać przede wszystkim doskonałej koniunkturze, a nie działaniom uszczelniającym system podatkowy. To zaś prowadziłoby do wniosku, że budżet jest bardziej narażony na efekty ewentualnej recesji niż się pozornie wydaje.

Czy Rostowski ma rację?

Bardzo trudno odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. W ostatnich trzech latach roczne dochody z VAT wzrosły o ponad 40 mld zł, co stanowi sumę dużo większą niż koszty programu 500+ i podniesienia wieku emerytalnego. Z tej kwoty duża część, ok. 40-50 proc., to ewidentny i prosty efekt wzrostu nominalnego PKB. Do wyjaśnienia pozostaje zatem ok. 15-20 mld zł. Czy jest to efekt uszczelnienia systemu podatkowego, czy też dodatkowy, wzmocniony efekt cyklu koniunkturalnego? Rząd twierdzi, że to w całości jego zasługa. Opozycja – że to efekt procesów od rządu niezależnych. Prawda leży pomiędzy tymi skrajnościami. Żeby ją zrozumieć, odwołam się do szczegółów obliczeń luki w VAT.

Dlaczego szacowanie luki VAT jest tak trudne?

Rząd opiera się na obliczeniach Komisji Europejskiej, wg których w 2015 r. ponad jedna czwarta możliwych do uzyskania dochodów z VAT przepadała – znikała w szarej lub czarnej strefie. To było, bagatela, ok. 40 mld zł., wobec paru miliardów „znikających” w 2007 r. Według tych samych wyliczeń, od 2016 r. luka w VAT zaczęła wyraźnie spadać. Nie każdy jednak wie, że obliczenie luki w VAT, czyli różnicy między teoretycznymi i faktycznymi dochodami z tego podatku, jest bardzo trudne, wymaga przyjęcia wielu niepewnych założeń, a wyniki obarczone są dużym ryzykiem błędu. Na przykład, żywność może być opodatkowana na 5 proc., 8 proc. lub 23 proc., ale nie ma dokładnych danych, ile wynosi konsumpcja w poszczególnych grupach podatkowych. Przyjmuje się pewne założenia, ale mogą one być bardzo niedokładne. Co więcej, w modelu stosowanym przez Komisję Europejską nie ma miejsca na efekt zmiany struktury konsumpcji żywności w trakcie cyklu koniunktury, czyli na to, że Pan Kowalski w czasie dobrej koniunktury może kupować relatywnie więcej towarów opodatkowanych na 23 proc. niż w czasie złej koniunktury. Wszystkie tego typu problemu sprawiają, że błędy w szacowaniu luki w VAT mogą być ogromne.

Opozycja skupiła się na wytykaniu luk w szacunkach luki w VAT. I bardzo dobrze, bo im bardziej debata idzie w liczby, a nie symboliczne połajanki, tym lepiej dla debaty. Główny argument ekspertów Instytutu Obywatelskiego, czyli znanych ekonomistów Andrzeja Bratkowskiego i Ludwika Koteckiego, jest taki, że wahania PKB wywołują bardzo duży wpływ na dochody z VAT, czego nie brała pod uwagę Komisja Europejska. Ich zdaniem dochody z VAT w latach 2012-2015 były bardzo niskie m.in. ze względu na niski nominalny wzrost PKB, a wzrosły w latach 2016-2018 ze względu na przyspieszenie nominalnego PKB. Czyli w czasach przed PiS luka w VAT wcale nie rosła, tylko po prostu budżet odczuwał efekty niższego wzrostu gospodarczego i niższej inflacji, a w czasach PiS nie ma spektakularnego uszczelnienia systemu, tylko jest odcinanie kuponów od dobrej koniunktury.

Wystarczy spojrzeć na zestawienie dochodów z VAT (w relacji do PKB) z dynamiką konsumpcji, by dostrzec, że Bratkowski i Kotecki mają silne argumenty. Pokazuję to na poniższym wykresie (trzeba dodać, że Kotecki i Bratkowski nie szacują samej wielkości luki, ale odpowiadają na pytanie, czy ona rośnie czy spada i z jakich powodów).

Czy analiza Instytutu Obywatelskiego nie jest narażona na błędy?

Czyli PO załatwiło PiS prostą analizą? Niekoniecznie. Tak jak szacunki Komisji Europejskiej są narażone na błędy, tak samo szacunki Koteckiego i Bratkowskiego. Na przykład, wrażliwość dochodów z VAT na zmiany koniunktury ekonomiści ci szacują na podstawie bardzo krótkiego szeregu danych – z lat 2005-2015. Tłumaczą, że przed wejściem do UE system VAT funkcjonował inaczej, więc dane nie są porównywalne. Jednak takie tłumaczenie może po prostu ukrywać nieprzyjemny fakt, że przed 2005 r. wrażliwość VAT na zmiany koniunktury była znacznie mniejsza i model autorów dawałby inne wyniki. Co więcej, sami autorzy przyznają, że szacunki dla innych krajów dają inne wyniki (co do skali, nie co do kierunku wpływu PKB na VAT), co tym bardziej wzmaga ostrożność wobec ich wniosków.

Niestety jakość i dostępność danych są zbyt niskie, by móc rozstrzygnąć ten spór. Natomiast kilka faktów jest bezsprzecznych. Po pierwsze, problem wyłudzeń VAT i dużej szarej strefy na pewno w Polsce istniał i istnieje, przynosząc wymierne straty budżetowi, a postawienie tego problemu wysoko w agendzie politycznej było słusznym ruchem. Po drugie, PiS niewątpliwie uszczelnił system podatkowy, choć skala uszczelnienia może być mniejsza od tego, czym chwali się rząd. Po trzecie, jeżeli wrażliwość dochodów podatkowych na cykl jest większa niż szacuje Komisja Europejska, to odporność finansów publicznych na ewentualne spowolnienie gospodarki może być mniejsza niż się powszechnie wydaje. Po czwarte, odpowiedzialność polityczna (a tym bardziej karna!) urzędników Ministerstwa Finansów za zaniedbania związane z funkcjonowaniem systemu podatkowego nie może w żadnym wypadku opierać się na bardzo niepewnych modelach ekonomicznych.

Te punkty to zapewne za mało by podgrzać dobrą, polityczną awanturę. Ale z ekonomicznego punktu widzenia niewiele więcej da się powiedzieć.


Źródło danych do wykresów: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela. Sprawdź na: https://spotdata.pl/ogolna

Autor: Ignacy Morawski, dyrektor SpotData

 

Czy rosnące ceny energii podniosą ceny usług?

W weekend wicepremier Jarosław Gowin powiedział, że wzrost cen energii elektrycznej nie musi przełożyć się na ceny usług. Jego wypowiedź wywołała w mediach trochę drwin, które koncentrowały się na tym, że ministrowi nauki nie przystoi wyrażanie opinii jawnie sprzecznych z nauką. Ale opinia Gowina nie musi być nieprawdziwa, a tym bardziej sprzeczna z nauką. Kłopot w tym, że jeżeli Gowin ma rację, to dla gospodarki może być to gorszy scenariusz niż wicepremierowi się wydaje.

Kiedy spojrzymy na ceny energii w ostatniej dekadzie, zobaczymy, że ich przełożenie na ceny usług było co najwyżej umiarkowane, a były okresie, kiedy tego przełożenia nie było w ogóle. Na wykresie poniżej zestawiam ceny producentów energii (czyli głównie ceny energii elektrycznej, cieplnej i paliw) z cenami usług dla konsumentów, w ujęciu zmiany procentowej rok do roku. Dla wzmocnienia przekazu prezentuję też ceny usług transportowych, które są mocno energochłonne i teoretycznie powinny mocno zależeć od cen energii. Jak widać, były okresy, kiedy znaczny wzrost cen energii nie przekładał się na wzrost cen usług (rok 2010 i 2017) oraz takie, kiedy znaczne spadki cen energii nie przekładały się na spadki cen usług (rok 2013). Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze, energia to nie jedyny komponent kosztów i wcale nie najważniejszy. Po drugie, w reakcji na zmianę kosztów, firmy mogą dostosowywać marże – nie zawsze mają możliwość przeniesienia całości wzrostu kosztów na ceny. Zależy to od wielu czynników, m.in. konkurencji na rynku i elastyczności cenowej popytu.

Czyli ceny jednak nie wzrosną?

Jak najbardziej może zdarzyć się tak, że rosnące ceny prądu nie przełożą się na ceny usług. Ale wtedy zmniejszą się marże firm, szczególnie tych małych i średnich, które mają ograniczone możliwości optymalizacji kosztów. Argumentem za brakiem znaczących podwyżek cen jest również fakt, że obecnie ceny nie rosną, podczas gdy firmy zmagają się z o wiele istotniejszym dla ich budżetów problemem – wzrostem kosztów wynagrodzeń.

Presja kosztowa w sektorze MIŚów już jest bardzo silna i może być jednym z czynników odpowiedzialnych za istotny spadek inwestycji w tej grupie przedsiębiorstw. Procesy te mogą się tylko pogłębić.

 


Źródło danych: LINK

Więcej danych z polskiej i światowej gospodarki, które można samodzielnie analizować i przetwarzać: LINK

Autor: Ignacy Morawski, dyrektor SpotData

 

Coraz więcej piwa, stagnacja w produkcji wódki

Jako, że dziś wypada piątek to postanowiliśmy przyjrzeć się statystykom dotyczącym produkcji alkoholu w Polsce. Długoterminowa tendencja jest taka, że produkuje się więcej piwa, a mniej wódki. W  produkcji obu trunków pozostajemy w europejskiej elicie.

Produkcja piwa rośnie…

W 2018 polskie browary wyprodukują najprawdopodobniej nieznacznie ponad 40 milionów hektolitrów, a więc aż 4 miliardy litrów piwa.  Rynek piwa w Polsce jest już więc rynkiem dużym, dojrzałym.  Nie ma miejsca ani perspektyw na silne wzrosty. Dość powiedzieć, że konsumpcja pozostaje na podobnym poziomie od ponad 5 lat.  Stąd też browary wysyłają coraz więcej piwa na eksport – w 2017 roku było to aż 3,3 mln hektolitrów. Eksport również szybko rośnie – średnio w dwucyfrowym tempie. Głównymi odbiorcami polskich browarów pozostają kraje UE, ale też Stany Zjednoczone czy Korea Południowa.

Polska jest również trzecim największym producentem piwa w Europie (za Niemcami i Wielką Brytanią). Chociaż produkcja jest skoncentrowana wśród trzech największych koncernów (Kompania Piwowarska, Grupa Żywiec, Carlsberg), które mają aż  80 proc. rynku, to moce produkcyjne małych browarów istotnie wzrosły w ostatnich latach.

Branża piwna generalnie cechuje się wyższym poziomem zysków niż przeciętnie w przetwórstwie spożywczym. Według IERiGZ rentowność netto branży piwowarskiej wynosi między 7-15 proc., gdy średnio w przemyśle spożywczym jest to ok. 4-5 proc.

… a produkcja wódki pozostaje w stagnacji

W przypadku mocniejszych alkoholi sytuacja jest z kolei mniej pozytywna. Produkcja od 2014 roku utrzymuje się na mniej więcej podobnym poziomie – ok. 100 mln litrów. Taka wielkość produkcji daje nam pierwsze miejsce w UE oraz czwarte na świecie. Wyprzedzają nas tylko Rosja, Ukraina i USA.

Główną przyczyną niższej niż wcześniej produkcji jest, poza zmianami gustów konsumentów, wprowadzona od 2014 roku nowa, wyższa o 15 punktów proc. stawka akcyzy na mocne alkohole. Zwiększyła ona ceny wódek w sklepach, co doprowadziło w konsekwencji do mniejszego jej spożycia.  Skokowy wzrost akcyzy doprowadził do zaburzeń w wielkości produkcji – pod koniec 2013 roku wzrosła ona o ok. 20 proc. aby na początku 2014 spaść również o 20 proc. w porównaniu do przeciętnej produkcji w tych okresach.

Polski rynek mocnych alkoholi również jest już nasycony. Na przestrzeni lat zmieniła się też kultura picia alkoholu. Spożycie alkoholu może i ilościowo nie spada, ale zmienia się struktura – w kierunku wódek smakowych, o niższej zawartości alkoholu. Z drugiej strony coraz więcej osób pije mniej, ale lepsze bardziej ekskluzywne trunki. Dlatego również i ta branża wiąże nadzieje z dalszym wzrostem eksportu i specjalizacją. Już teraz około 20 proc. produkcji idzie na eksport. Nadal brakuje jednak spójnej marki i strategii promocji polskiej wódki za granicą.


Dokładne dane dotyczące produkcji alkoholu w Polsce znajdują się w naszej hurtowni danych:  LINK

Autor: Kamil Pastor, analityk SpotData