Jak zmieniły się perspektywy inflacji po kryzysie

Dyskusja o perspektywach inflacji to zapewne jedna z ciekawszych współczesnych debat ekonomicznych. Czy w reakcji na masywny wzrost finansowania wydatków rządowych przez banki centralne ryzyko inflacji rośnie czy nie? Odpowiedź na to pytanie może nam pomóc zrozumieć, jak mocno jeszcze można wesprzeć gospodarkę bez jej destabilizowania. Wiele sygnałów wskazuje, że pole do dalszego wspierania jest jeszcze duże, choć mniej wiarygodne kraje – takie jak Polska – muszą uważać.

Ciekawe światło na ten problem rzuca Bank Rozliczeń Międzynarodowych (BIS – Bank for International Settlements), który jest instytucją koordynującą międzynarodową współpracę banków centralnych i rodzajem think-tanku w sprawach makroekonomicznych. BIS opublikował krótką notkę badawczą, w której pokazał, jak zmieniły się perspektywy inflacji w różnych krajach w reakcji na kryzys epidemiczny. Pisząc o perspektywach bank pokazuje nie tyle konkretne prognozy, ile tzw. rozkład prawdopodobieństwa różnych scenariuszy. Czyli na wykresach na osi X widać wysokość inflacji, a na osi Y prawdopodobieństwo wystąpienia określonej inflacji.

Zdaniem ekonomistów banku, w krajach rozwiniętych rozkład prognoz inflacji ewidentnie przesunął się w lewo – to znaczy, że wzrosło prawdopodobieństwo bardzo niskiej inflacji. Wynika to z faktu, że spadek popytu i wzrost bezrobocia ewidentnie oddziałuje negatywnie na ceny i ten czynnik przeważa nad skutkami wzrostu deficytów budżetowych.

Na tzw. rynkach wschodzących sytuacja wygląda nieco inaczej. W wielu tego typu krajach rozkład prognoz inflacji również przesunął się w lewo, ale nie wszędzie. Na przykład w Polsce wzrosło prawdopodobieństwo zarówno spadku jak i wzrostu inflacji. Dziwne? Niekoniecznie. Wskazuje to, że wzmocnieniu uległy czynniki zarówno pro- jak i antyinflacyjne, a ich bilans jest w równowadze.

Czym Polska różni się od zachodu? Między innymi tym, że większym zagrożeniem dla inflacji jest stabilność finansowa. To znaczy w Polsce większe jest ryzyko ucieczki kapitału, która wywołałaby drastyczną przecenę waluty i skok inflacji. Gdyby inwestorzy zaczęli się masowo wycofywać z Polski, kurs złotego znacznie by się osłabił, co podniosłoby ceny importu i inflację. Gdbyby taka sama sytuacja wystąpiła na przykład w Hiszpanii lub Włoszech to reakcją gospodarki byłby nie wzrost inflacji – bo kraje te nie mają własnej waluty, więc nie mogą doświadczyć jej dewaluacji – ale raczej jej spadek w wyniki pogłębienia recesji. A zatem to samo zjawisko, czyli ucieczka inwestorów, w Polsce powoduje zupełnie odwrotne efekty inflacyjne niż w niektórych krajach rozwiniętych (zakładam, że w najbardziej rozwiniętych krajach ucieczka inwestorów w ogóle nie jest możliwa, więc ten efekt nie występuje).

Wniosek? Generalnie w Europie jest jeszcze dużo miejsca do wspierania gospodarki przez wydatki publiczne finansowane przez bank centralny. Zagrożenie bardzo wysoką inflacją jest na razie poza horyzontem. Ale nie wszędzie. W Polsce musimy być bardziej ostrożni. Nie oznacza to moim zdaniem, że nie powinniśmy zwiększać programów pomocowych dla gospodarki – bo powinniśmy – ale jednocześnie musimy dużo wysiłku wkładać w przekonywanie rynku, że po kryzysie ustabilizujemy finanse publiczne i będziemy wciąż wiarygodnym krajem.

Rozkład prognoz inflacji przed kryzysem (szare pole) i po kryzysie (linia czarna)

Rynki rozwinięte – panel górny, rynki wschodzące – panel dolny

(źródło: Bank Rozliczeń Międzynarodowych)

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Setki miliardów złotych uratowały setki tysięcy miejsc pracy

Nastroje konsumentów wyraźnie się poprawiają. Bezrobocie powoli przestaje rosnąć. Firmy deklarują utrzymanie stanu zatrudnienia. Te wszystkie zjawiska pokazują, że sytuacja na rynku pracy stabilizuje się po wiosennych wstrząsach. Dzieje się tak nie tylko dzięki powrotowi aktywności gospodarczej do jako takiej normalności, ale też dzięki gigantycznemu impulsowi fiskalnemu. Polska zwiększa dług publiczny by ratować miejsca pracy. Czy warto? Sądzę, że warto i jak będzie trzeba to impuls może być zwiększony.

Jak widać na wykresie, w lipcu indeks nastrojów konsumentów wyraźnie wzrósł – do -13,4 pkt, wobec -19,4 pkt w czerwcu. Lipcowy poziom jest taki, jak w połowie 2015 r. A jeszcze w kwietniu nastroje były gorsze niż po upadku Lehman Brothers. Poprawa jest bardzo szybka, choć oczywiście jeszcze daleko do poziomów sprzed epidemii. Zakładam, że w tym roku nastroje nie wrócą już do poziomu z lutego. Możliwe to będzie w przyszłym roku.

Nastroje konsumentów poprawiają się, ponieważ lepsza jest sytuacja na rynku pracy. Taki wniosek można wysnuć na podstawie paru ciekawych badań ankietowych.

Polski Instytut Ekonomiczny poinformował, że w jego badaniu ankietowym przeprowadzonym wśród firm tylko 5 proc. ankietowanych deklaruje chęć redukcji zatrudnienia w najbliższych miesiącach, a 9 proc. planuje zwiększać zatrudnienie. Aż 83 proc. firm nie widzi potrzeby zmian zatrudnienia.

Z kolei badanie realizowane przez Uniwersytet Warszawski oraz ośrodki badawcze GRAPE i CASE wskazuje, że po początkowej fali wzrostowej stopa bezrobocia w Polsce zaczęła powoli spadać. Między kwietniem a czerwcem obniżyła się z 5,7 do 5,4 proc. Tych danych nie można porównywać z bezrobociem rejestrowanym, ponieważ badanie jest prowadzone inną metodą – ma na celu zreplikowanie danych o bezrobociu pochodzących z badań aktywności ekonomicznej ludności, które raz na kwartał realizuje GUS. W każdym razie wniosek, że bezrobocie mogło się obniżyć jest bardzo optymistyczny.

Połączyłbym te wszystkie dane z informacją innego rodzaju. Wczoraj minister finansów powiedział, że deficyt budżetowy w tym roku sięgnie 100 mld zł. Ale kiedy doliczy się programy pomocowe innych instytucji publicznych – jak Polski Fundusz Rozwoju czy Bank Gospodarstwa Krajowego – to łączna wartość wsparcia sięga 250-300 mld zł (ok. 13 proc. PKB). To dzięki tym pieniądzom sytuacja na rynku pracy jest stabilna. Potężny, niespotykany w najnowszej historii Polski impuls fiskalny pozwolił na uratowanie wielu firm i zachowanie miejsc pracy. Kosztem znaczącego wzrostu długu publicznego. Dług, liczony według metodologii Unii Europejskiej, przekroczy w Polsce 60 proc. PKB.

Niektórzy obawiają się, że koszty ratowania gospodarki będą wysokie. Że czeka nas inflacja (bo obligacje państwowe skupuje głównie bank centralny), zwiększenie nierównowagi w finansach publicznych i może nawet kryzys finansów publicznych w przyszłości.

Ja tych ostrzeżeń nie bagatelizuję. Ale sądzę, że dziś jesteśmy w sytuacji, w której każdy wybór w polityce gospodarczej niesie ryzyko. Gdyby nie impuls fiskalny, setki tysięcy pracowników – a może nawet miliony – mogłoby utracić na długie lata zatrudnienie. Koszty naprawy takiego błędu byłyby dużo (duuuuuużo) wyższe niż koszty poradzenia sobie z rosnącym długiem publicznym.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Produkcja przemysłowa jak ten bocian z Seksmisji

Produkcja przemysłowa odbiła w czerwcu tak mocno w Polsce, że aż serca podskoczyły. Aktywność przemysłowa wbrew wszelkim prognozom była w minionym miesiącu wyższa niż w analogicznym okresie ubiegłego roku. To są bardzo dobre dane, choć to wciąż za mało, by mówić o nadrobieniu strat po epidemii. Produkcja mocno odbiła, bo firmy realizują zaległe zamówienia. Tymczasem największym wyzwaniem będzie utrzymanie napływu nowych zamówień. To będzie trochę trudniejsze.

Produkcja wzrosła w czerwcu o 0,5 proc. rok do roku. Te 0,5 proc. to może wydawać się mało, ale  nadmienię, że najwyższa prognoza na rynku wskazywała na niemal 3 procentowy spadek produkcji w czerwcu. Przypomniał mi się kadr z filmu Seksmisja: „Uratowani! Uratowani jesteśmy! Bocian! Patrz! Bocian! Jak on żyje, to znaczy, że my też możemy”. Taki mały sygnał, a jak wiele znaczy. Ten mały, niepozorny wzrost oznacza, że gospodarka wstała na nogi z największego szoku od lat.

Choć jeszcze nie na proste nogi. To taki pół-przysiad.

Dane o produkcji za cały kwartał wskazują, że PKB mógł zanotować w nim spadek o ok. 5-8 proc. rok do roku. Byliśmy oczywiście w głębokiej recesji, ale jeszcze parę miesięcy temu wydawało się, że spadek PKB w drugim kwartale może być głęboko dwucyfrowy. Trzeba jeszcze poczekać na dane o sprzedaży detalicznej i produkcji budowlanej by wydać bardziej jednoznaczne oceny, ale wracamy z dalekiej podróży.

To wszystko nie oznacza niestety jeszcze, że w drugiej połowie roku sytuacja poprawi się równie szybko. Wyjście z dołka to w dużej mierze efekt realizacji zaległych zamówień (pomogły też dwa dni robocze więcej w czerwcu tego roku niż zeszłego). Zamknięte fabryki wróciły do pracy i zaczęły wysyłać klientom zamówione wcześniej towary – to wymagało zwiększonej aktywności. Jeżeli jednak napływ nowych zamówień nie utrzyma się na poziomie sprzed epidemii, to dynamika produkcji wróci poniżej zera.

Teraz toczy się walka o to, by ten napływ zamówień nie spadł za mocno. Ma rację wicepremier Jadwigi Emilewicz, która mówi, że od stosowania tarczy przechodzimy do stosowania miecza. Był czas chronienia firm przed bezprecedensowym wstrząsem płynnościowym, teraz nadszedł czas wspierania popytu – konsumpcyjnego i inwestycyjnego. Sami w kraju nie jesteśmy w stanie odbudować tego popytu do poziomów sprzed epidemii, bo jako mała gospodarka otwarta (kraj z dużym udziałem eksportu i importu w PKB) bardzo zależymy od zamówień zagranicznych. Ale odpowiednie działania po stronie podatków i transferów mogą pomóc gospodarce nadrobić zdecydowaną większość strat. Jeżeli oczywiście sytuacja epidemiczna na to pozwoli.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Skąd się wziął pesymizm NBP i czy jest uzasadniony

Patrząc na przyszłość gospodarki polskiej, zawsze jednym z najciekawszych punktów odniesienia jest raport o inflacji Narodowego Banku Polskiego – długi dokument rozkładający na czynniki pierwsze trendy ekonomiczne w kraju. Dlatego najnowszy raport przeczytałem z najwyższym zainteresowaniem.

Coś, co przykuło moją uwagę, to pesymizm NBP dotyczący inwestycji firm, czyli wzrostu zasobów produkcyjnych polskiej gospodarki. Analitycy banku centralnego uważają, że aż do końca 2022 r. inwestycje nie wrócą do poziomu z końca 2019 r., czyli sprzed epidemii. Sprawi to, że trwale obniży się potencjał rozwojowy kraju oraz trwale wzrośnie stopa bezrobocia. Skąd wzięła się taka prognoza? Albo NBP założył, że epidemia w jakiejś formie utrzyma się przez trzy lata, albo że pozostawiony przez nią lęk przed ryzykiem utrzyma się długo. To pierwsze założenie wydaje mi się niemożliwe do zweryfikowania, to drugie zaś zasługiwałoby na więcej uwagi.

Co do szczegółów, projekcja NBP jest pod względem ścieżki PKB wyraźnie niższa od prognoz analityków rynkowych. W tym roku, według NBP, polski PKB ma spaść o 5,4 proc., w 2021 r. wzrośnie o 4,9 proc., a w 2022 r. o 3,7 proc. Żeby przełożyć to na bardziej zrozumiały język, warto pokazać, że przy takim rozwoju wydarzeń przeciętne dochody w Polsce w 2022 r. będą aż o 6,5 proc. poniżej poziomu, który był przewidywany przed epidemią. To bardzo dużo. Najbardziej wymiernym tego efektem będzie wzrost stopy bezrobocia. Ma ona nawet w 2022 r. być o ok. 2,5 pkt proc. powyżej poziomu sprzed epidemii, co oznacza trwają utratę ok. 400 tys. miejsc pracy. Tę liczbę można zapamiętać: 400 tys. miejsc pracy jako trwały koszt epidemii.

Spójrzmy skąd bierze się przekonanie NBP o takim wzroście bezrobocia. Główny winowajca to inwestycje, które w wyniku lęku firm i gospodarstw domowych mają być trwale niskie. Jeszcze w ostatnim kwartale 2022 r. inwestycje mają być o ok. 8 proc. niższe niż pod koniec 2019 r.(!). Tak długotrwałego spadku inwestycji w Polsce nie wywołał ani wielki kryzys finansowy z 2008 r., ani kryzys strefy euro z 2011 r. Pokazuję to na załączonym wykresie.

Analitycy NBP tłumaczą to niepewnością, jaka będzie panowała wśród firm, czyli mówiąc prościej – strachem przed podejmowaniem ryzyka. Strach wynika oczywiście z pandemii. W projekcji założono następujący scenariusz: „Negatywny wpływ pandemii na aktywność gospodarczą będzie ustępował, jednak nie wygaśnie w pełni przed końcem horyzontu projekcji”. Czyli jeszcze przez co najmniej dwa i pół roku będziemy odczuwali skutki COVID-19. A pewnie dłużej, tylko projekcja nie wykracza już poza koniec 2022 r.

Założenie, że choroba będzie siać strach jeszcze przez ponad dwa lata, uważam za dość pesymistyczne. Rośnie skuteczność leczenia choroby, rosną szanse na wprowadzenie dość szybko szczepionki, ludzie dostosowują też swoje oczekiwania do nowej rzeczywistości – uczą się w niej funkcjonować. Już teraz widać, że druga fala epidemii nie wywołuje takiej paniki jak pierwsza, a co dopiero będzie za dwa lata, przy n-tej fali. Bardziej obawiam się jakiegoś silnego uderzenia zimą niż tego, że przez wiele lat będziemy żyli w cieniu strachu przed chorobą. Choć rozumiem oczywiście, że w oficjalnym dokumencie bank centralny nie chciał zakładać zupełnego ustąpienia pandemii.

Natomiast za bardziej uzasadnione uważam inne założenie – że nawet  w warunkach ustępowania choroby, utrzyma się generalna awersja do ryzyka. Po wielkim szoku obawy mogą utrzymywać się przez długie lata – jest wiele badań, które to pokazują i poświęcę im wkrótce więcej uwagi w jednym z newsletterów. Psychologowie nazywają to „efektem zakotwiczenia”: ludzie patrzą na świat przez pryzmat zjawisk, które niedawno zobaczyli. Innymi słowy, konsumenci, właściciele firm i menedżerowie mogą bać się pandemii nawet wiele kwartałów po jej ograniczeniu.

Wyobrażam sobie, że wystąpienie takiego przedłużonego strachu jest możliwe. Jednak są sposoby, by radzić sobie z takim problemem. Jeżeli koszt ryzyka w inwestycjach w oczach firm rośnie, to trzeba obniżyć inne koszty związane z inwestycjami – poprzez utrzymywanie bardzo niskich stóp procentowych, czy solidne wsparcie podatkowe dla inwestujących firm. Polityka publiczna nie powinna dopuścić do sytuacji, w której nawet kilka lat po ograniczeniu epidemii bezrobocie jest na podwyższonym poziomie. To, jaki scenariusz będzie realizowany w najbliższych latach, nie jest nam dane przez jakąś zewnętrzną siłę: to zależy od nas, od instytucji publicznych, które jako społeczeństwo powołaliśmy do wypełniania zadania stabilizowania gospodarki. Czyli między innym od banku centralnego.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Polski eksport nie spada tak mocno, jak w 2008 r.

Jedna z rzeczy, które mnie zdziwiły w ostatnich miesiącach, to rozdźwięk między oceną kryzysu epidemicznego w mediach i wśród ekonomistów, a spojrzeniem na kryzys przez menedżerów firm produkcyjnych. W mediach i wśród analityków panuje lekka panika, opisuje się kryzys jako największe załamanie od kilkuset lat – a na pewno głębsze niż w 2008 r. W firmach aż takiego pesymizmu nie ma. Uczestnicząc w różnych spotkaniach (głównie teledebatach) rzadko spotykałem się z opinią, że sytuacja jest gorsza niż w 2008 r. Raczej patrzy się na obecną sytuację jak na szok, który po kilku kwartałach minie, w przeciwieństwie do 2008 r., kiedy przez wiele miesięcy panował egzystencjalny strach.

Dane o polskim eksporcie wspierają raczej narrację, że wstrząs nie jest aż tak silny jak w 2008 r. Eksport już w maju miał wyższą dynamikę niż w dnie kryzysu finansowego po upadku Lehman Brothers. Wprawdzie w ujęciu rocznym wciąż jest na głębokim minusie, ale odbicie jest dynamiczne. W maju eksport był o 20 proc. niższy rok do roku, podczas gdy jeszcze w kwietniu spadek wynosił 30 proc. Przypomnijmy, że w czasie kryzysu finansowego eksport przez kilka miesięcy z rzędu notował spadki po 20-25 proc.

Obecna sytuacja jest oczywiście bardzo poważna i grozi nam przedłużony okres niepewności, podwyższonego bezrobocia i niskich inwestycji. W niektórych branżach sytuacja jest tragiczna. Jestem jak najdalszy od bagatelizowania sytuacji.

Natomiast chcę rzucić pewne światło na porównania historyczne, które zawsze cierpią na efekt tzw. pewności wstecznej – z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że przeszłe kryzysy nie były tak poważne, ponieważ już dziś posiadamy wiedzę, że one minęły. Patrzymy na te zjawiska jak na coś, co minęło i nabieramy podświadomej pewności, że ich przejściowość była od początku zapewniona. Ale w ich trakcie strach był przecież potężny. Przypomnę, że na przełomie 2008 i 2009 r. wydawało się, że światowy system finansowy może się zawalić, a świat wchodzi w depresję porównywalną z tą z lat 30. XX wieku.

Teraz zmagamy się z największą pandemią od 50 lub 100 lat (od grypy azjatyckiej z 1957 r. lub grypy hiszpanki z 1918 r.). Problem jest bardzo poważny. Natomiast w przeciwieństwie do upadku systemu finansowego, pandemia jest problemem, który ewidentnie minie lub złagodnieje. Dlatego moje spojrzenie na rok bieżący jest pesymistyczne, ale na przyszły już raczej optymistyczne. Sądzę, że gospodarka może nadrobić całość strat do końca przyszłego roku. Wciąż wierzę, że to nie musi być tak zły czas, jak lata 2008-2010.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Co przyniesie gospodarce nowa kadencja Andrzeja Dudy

Po pierwszej turze wyborów prezydenckich obiecałem, że podzielę się krótką refleksją polityczno-gospodarczą po ostatecznych wynikach drugiej tury. Nadszedł więc na nią czas. Co oznacza wybór Andrzeja Dudy na kolejną kadencją Prezydenta RP? To jest przede wszystkim umocnienie obecnego obozu władzy i jego wizji gospodarczej. Trzeba więc odpowiedzieć na pytanie, jakie są elementy tej wizji, które będą realizowane w nadchodzących latach.

Są trzy elementy, na które zwróciłbym uwagę.

Po pierwsze, będziemy w Polsce obserwowali umocnienie tzw. kapitalizmu państwowego. Jest to system, w którym coraz więcej decyzji biznesowych jest podejmowanych na poziomie centrum politycznego. Podam kilka przykładów. Zielona rewolucja, czyli transformacja systemu energetycznego od węgla w kierunku odnawialnych źródeł energii, odbywa się w Polsce w dużej mierze przez działania podejmowane przez spółki państwowe – nie tylko energetyczne, ale też paliwowe, wydobywcze, finansowe. Podobnie jest z rewolucją cyfrową, czyli transformacją dużej części modeli biznesowych w kierunku usług świadczonych przez Internet i za pomocą nowoczesnej infrastruktury cyfrowej. Choć w tej dziedzinie zmiana odbywa się oddolnie, to za wiele kluczowych projektów infrastrukturalnych odpowiadają firmy państwowe.

Można powiedzieć, że to są przykłady dość oczywiste, bo duże transformacje wymagają dużych nakładów kapitałowych, a te są zdolne zrealizować firmy państwowe lub zagraniczne. Ale kapitalizm państwowy sięga głębiej i dalej. Prawdopodobnie wzrośnie zainteresowanie spółkami medialnymi ze strony firm państwowych – tuż po wyborach mówił o tym sam Jarosław Gowin, uznawany w obozie Zjednoczonej Prawicy za osobę o raczej liberalnych poglądach gospodarczych (konkretnie Gowin powiedział, że model repolonizacji mediów powinien przypominać model repolonizacji banków – a te przecież były przejmowane przez spółki państwowe, m.in. PZU czy PFR). Sądzę też, że odżyją takie pomysły, jak powołanie narodowego holdingu spożywczego, narodowej sieci sklepów spożywczych, państwowego holdingu opakowaniowego itd. Takich pomysłów będzie coraz więcej.

To nie oznacza, że stajemy się krajem nieprzyjaznym dla kapitału prywatnego, w tym zagranicznego. Wręcz przeciwnie, firm zagranicznych jest w Polsce coraz więcej i inwestują w coraz bardziej zaawansowane projekty. Jest też coraz więcej prężnych firm prywatnych. Ale kapitalizm państwowy oznacza, że – według wizji gospodarczej PiS – skok w nowoczesność mają nam zapewnić przede wszystkim firmy państwowe. One będą kontrolowały dużą część branż uznawanych za strategiczne dla rozwoju. Ponadto większość osób prowadzący w Polsce biznes wie, że w jakimś momencie będzie musiała robić interesy ze spółkami państwowymi.

Po drugie, będziemy obserwowali przesunięcie akcentów w polityce gospodarczej z redystrybucji na inwestycje. Ten pierwszy element wyszedł PiS-owi całkiem sprawnie w pierwszej kadencji. Rząd zwiększył wydatki społeczne, a jednocześnie istotnie obniżył (w czasie pierwszej kadencji) wskaźniki długu publicznego i deficytu finansów publicznych (czyli ich wartość w relacji do PKB). Jednak miejsca na dodatkową redystrybucję jest już bardzo mało, ponieważ po kryzysie wskaźniki długu i deficyt wystrzelą w kosmos. A jednocześnie bardzo mocno wzrasta presja na zwiększenie inwestycji w tak ważnych dziedzinach, jak energetyka, telekomunikacja czy infrastruktura.

Szczególnie inwestycje energetyczne będą musiały drastycznie przyspieszyć ze względu na presję ze strony coraz bardziej restrykcyjnych regulacji europejskich. Co więcej, dotacje z ogromnego Funduszu Rekonstrukcji Unii Europejskiej (jeżeli ten wejdzie w życie) oraz Funduszu Transformacji sprawią, że będzie więcej miejsca na spektakularne projekty inwestycyjne. Ten element polityki gospodarczej szedł do tej pory rządowi słabo i zapewne zostanie podjęta próba, żeby to zmienić.

Po trzecie, patrząc trochę szerzej, będziemy świadkami rekonstrukcji niektórych paradygmatów w polityce fiskalnej i pieniężnej. Rząd, przy przychylnym spojrzeniu rynków finansowych i agencji ratingowych, dostał do ręki dwa narzędzia, o których posiadaniu nie mógł wcześniej marzyć – pole do znaczącego zwiększenia wskaźników długu publicznego oraz możliwość finansowania deficytu budżetowego przez bank centralny (to drugie odbywa się okrężnie, ale się odbywa). Rząd wykorzystuje te narzędzia do obrony gospodarki przed kryzysem, w moim przekonaniu słusznie podejmując radykalne działania w tak nietypowych warunkach, ale trudno mi sobie wyobrazić, że gdy kryzys minie to politycy grzecznie odłożą owe narzędzia na półkę za szybką z napisem „rozbić tylko w razie awarii”. Ustawowe limity nałożone na deficyt finansów publicznych zostaną prawdopodobnie zastąpione nowymi regułami, które będą deficyt i dług traktowały łagodniej. Bank centralny zostanie zaangażowany nie tylko w finansowanie działań antykryzysowych, ale później również we wsparcie dużych, państwowych projektów inwestycyjnych – oczywiście nie wprost, ale przez jakaś formę skupu obligacji.

Nie sądzę, by władza polityczna porzuciła dbałość o stabilność finansów publicznych i inflacji. Nikomu by się to nie opłacało. Ale będzie odbywało się testowanie nowego gruntu – na ile można sobie pozwolić na wykorzystanie rosnącej tolerancji rynków odnośnie długu publicznego i luźnej polityki pieniężnej, by nie zachwiać jednocześnie stabilnością gospodarki?

Czy to wszystko wyjdzie nam na dobre, czy na złe? Powiem otwarcie – nie wiem. Snucie scenariuszy gospodarczych w oparciu o czynniki polityczne rzadko dobrze się sprawdza. Niektóre zagrożenia, których obawiałem się pięć lat temu – czyli m.in. destabilizacja budżetu przez nadmierne wydatki społeczne, czy zmniejszenie inwestycji zagranicznych w wyniku ograniczenia niezależności wymiaru sprawiedliwości – na razie się nie zmaterializowały. Jednocześnie wciąż obawiam się budowy kapitalizmu politycznego, w którym decyzje zapadają nie w sieci niezależnych instytucji, ale w jednym budynku w centrum Warszawy. Obawiam się, że nowe otwarcie dla PiS będzie oznaczało to, co pięć lat temu: mocne uderzenie, tylko tym razem w media. Obawiam się budowy turecko-węgierskiej wersji gospodarki, która jest dynamiczna, ale ekstremalnie upolityczniona.

Żyjemy w czasie globalnej zmiany paradygmatów, więc naturalne jest, że Polska też przechodzi wstrząsy instytucjonalne. Najważniejsze zadanie prezydenta będzie polegało na tym, by te wstrząsy stabilizować, a nie wzmacniać. Zakończę wyrażeniem nadziei, że spokojny już o swój polityczny los prezydent to zadanie wypełni.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Co mówią ostatnie dane przed wyborami

Wybory prezydenckie są wydarzeniem na tyle istotnym w kraju, że zasługują na uwagę, nawet w tym newsletterze gospodarczym. W dzisiejszym Pulsie Biznesu mogą Państwo znaleźć moją ocenę tego, co oznacza wybór poszczególnych kandydatów. Nie będę więc odpowiadał na to pytanie tutaj. W tym miejscu skupię się na odpowiedzi na pytanie, jak rozkładają się szanse Andrzeja Dudy i Rafała Trzaskowskiego. Generalnie, wciąż faworytem jest Duda. Ale w porównaniu z sytuacją sprzed 10 dni, sytuacja kandydata opozycji poprawiła się.

Są trzy źródła danych, na których możemy bazować przy ocenie szans kandydatów. Pierwszym źródłem są szczegółowe wyniki pierwszej tury; drugim – sondaże; trzecim – notowania bukmacherów.

Wyniki pierwszej tury wskazują na przewagę Andrzeja Dudy – wygrał on zdecydowanie tę turę, a preferencje wyborców innych kandydatów wskazują, że Rafałowi Trzaskowskiemu trudno będzie zebrać odpowiednią liczbę dodatkowych głosów. Tym bardziej, że wyborcy Trzaskowskiego wydają się nieco mniej zmobilizowani.

Andrzejowi Dudzie sprzyjają też notowania bukmacherów. Wskazują one, że w oczach ludzi stawiających pieniądze na wynik wyborów ok. 66 proc. szans na zwycięstwo ma obecny prezydent.

Szans na zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego można zaś upatrywać w sondażach. One są praktycznie 50-50, a w minionych tygodniach trend był bardziej korzystny dla Trzaskowskiego. I z tym trendem Trzaskowski może wiązać największe nadzieje. Andrzej Duda ma przewagę, ale jest w defensywie – pytanie, ile mu tej przewagi zostanie?

Oczywiście wszystkie te źródła mają zalety i wady. Wyniki pierwszej tury to najbardziej dokładne zdjęcie preferencji politycznych Polaków, z którym żaden sondaż nie może się równać. Ale są one zdjęciem sprzed dwóch tygodni, nie uchwytującym zmian w czasie. Sondaże są bardzo aktualne i wychwytują zmiany w czasie. Ale są niedokładne, bo opierają się na małych próbach statystycznych. Wreszcie notowania bukmacherów są zwykle uznawane za najlepszy wskaźnik rozkładu prawdopodobieństwa wydarzeń ekonomicznych i społecznych, ale są tylko wtórnym obrazem rzeczywistości – opierają się na ocenie już dostępnych danych, bukmacherzy sami nie mierzą preferencji politycznych. Pięć lat temu przed pierwszą turą Bronisław Komorowski był u bukmacherów niemal pewniakiem, a przegrał.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Czym różni się obecne QE od poprzednich

Banki centralne na całym świecie bardzo mocno wspierają rządy i firmy w przetrwaniu kryzysu epidemicznego. Stosują przy tym narzędzia wykorzystywane przy poprzednim kryzysie, m.in. tzw. luzowanie ilościowe (nazywane QE, od angielskiego quantitative easing) polegające na obniżaniu rentowności długoterminowych papierów skarbowych poprzez ich skup z rynku. Jednak tym razem działania banków mają inny charakter niż w poprzednim kryzysie. Kreowany przez nie pieniądz trafia nie tylko do sektora bankowego, ale też do realnej gospodarki – do firm i gospodarstw domowych. Stąd ogromny przyrost podaży pieniądza w wielu krajach.

Jak pokazuję na wykresie, dynamika podaży pieniądza (M2) w USA wyniosła w ostatnich tygodniach ok. 25 proc. To wartość niespotykana w poprzednich latach i dekadach. Widać też na tym wykresie, jak różny był wpływ polityki banku centralnego na ilość pieniądza po wielkim kryzysie finansowym i teraz.

Przed dekadą, po wielkim kryzysie, bank centralny tworzył pieniądz, ale głównie dla banków komercyjnych.  Zwiększała się tzw. baza monetarna, czyli rezerwy banków komercyjnych w banku centralnym (do bazy monetarnej zalicza się też gotówkę, ale wahania jej ilości nie są istotne), ponieważ bank centralny odkupował od banków komercyjnych obligacje i płacił za to właśnie rezerwami. Ale banki nie zwiększały istotnie akcji kredytowej, a więc ilość kredytów i depozytów firm i obywateli nie rosła. Przypomnę, że głównym komponentem podaży pieniądza w gospodarce są właśnie depozyty firm i obywateli.

Tym razem jest inaczej. Rośnie baza monetarna, czyli rezerwy banków komercyjnych w banku centralnym, ale szybko rosną też depozyty firm i obywateli. Wynika to z faktu, że bank centralny nie tylko skupuje obligacje od banków komercyjnych, ale też od firm. Ponadto, udziela firmom pożyczek. Co więcej, rząd korzystając z polityki banku centralnego znacząco zwiększa emisje swoich obligacji, czyli powiększa deficyt budżetowy. Tymi sposobami pieniądz zaczął trafiać do realnej gospodarki.

Skąd ta różnica? To jest zmiana podejścia do roli polityki pieniężnej. Przed dekadą uznawano, że najważniejszym celem banku centralnego jest wpływanie na stopy procentowe – krótkookresowe (co zwykle robią władze pieniężne), oraz długookresowe (co robi się w czasach dużych kryzysów). W tym kryzysie uznano, że bank centralny musi wpływać na popyt poprzez bezpośrednie wsparcie kredytowania rządu i gospodarki. Zmiana stóp procentowych nie wystarczyłaby do zapobieżenia bardzo głębokiemu kryzysowi.

Jaskrawym przejawem zmiany podejścia do polityki pieniężnej jest ścieżka dochodów obywateli w USA. Podczas wielkiego kryzysu finansowego dochody obywateli bardzo mocno spadły. Zanim polityka pieniężna zaczęła wpływać na popyt w gospodarce, minęło wiele miesięcy – gospodarka bowiem powoli reaguje na zmiany stóp procentowych.  Tym razem dochody obywateli utrzymały mniej więcej stabilną dynamikę (po dużych wahaniach między marcem a majem).

Jakie będą skutki tej zmiany w polityce pieniężnej? Wielu ekonomistów sądzi, że skończy się podwyższoną inflacją. O ile ostrzeżenia przed inflacją przed dekadą od początku były niesłuszne, o tyle teraz mają pewne uzasadnienie – wtedy dochody ludności były nieporównanie słabsze niż dziś. Jak na razie jednak ani rynek finansowy, ani obywatele tej inflacji nie specjalnie się w USA boją. Oczekiwania inflacyjne inwestorów mierzone różnicą między ceną obligacji o stałym i zmiennym oprocentowaniu są w pobliżu długookresowej średniej, lub nawet poniżej. Oczekiwania inflacyjne obywateli, mierzone co miesiąc przez Uniwersytet Michigan, również są w pobliżu długookresowej średniej.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Prognozy Komisji Europejskiej jak ostrzeżenie

Komisja Europejska opublikowała swoje prognozy gospodarcze dla krajów Unii Europejskiej na 2020 i 2021 r. Przewiduje w nich relatywnie słabe ożywienie gospodarcze. Jakby narastało wśród analityków Komisji przekonanie, że straty w potencjale rozwojowym Europy będą większe od wcześniejszych oczekiwań. Sądzę, że te prognozy są zbyt ostrożne. Ale możliwe, że Komisja wysyła politykom sygnał: działajcie szybciej w sprawie funduszu rekonstrukcji, bo za kilka miesięcy może być za późno.

Komisja Europejska prognozuje, że PKB krajów UE spadnie w tym roku o 8,3 proc., a w przyszłym roku wzrośnie o 5,8 proc. Czyli w przyszłym roku dochód wypracowany w UE będzie wciąż 3 proc. poniżej roku 2019 oraz ok. 7 proc. poniżej poziomu, który byłby do osiągnięcia, gdyby nie wybuch epidemii.

To byłby słaby wynik. Jak pokazuję na wykresie, byłaby to ścieżka gorsza niż w 2009-2010 r. I z tym punktem prognoz mam problem. Dlaczego koszty obecnego kryzysu na przestrzeni dwóch lat miałyby być większe niż kryzysu finansowego przed dekadą? Wiele przesłanek wskazuje, że możemy być w lepszej, a nie gorszej sytuacji niż wtedy. Nawet jeżeli w tym roku recesja będzie potężna, z możliwym podwójnym dnem, to w przyszłym gospodarka może nadrobić większość strat. Jeżeli decydenci będą podejmowali odpowiedzialne decyzje.

Jest kilka powodów, dla których sądzę, że ścieżka PKB może być w latach 2020-2021 łącznie lepsza niż w latach 2009-2010, wbrew temu, co twierdzi KE. Po pierwsze, kryzys ma przejściowy charakter i nie wynika ze strukturalnych dostosowań w gospodarce. Przed recesją z 2009 r. w europejskiej i światowej gospodarce narastało tyle nierównowag (mówiąc prościej – problemów), a ich korekta musiała być długotrwała. Teraz tego nie ma – epidemia osłabnie, miną problemy. Po drugie, sektor finansowy jest, w przeciwieństwie do roku 2009, otoczony kordonem sanitarnym banków centralnych. To sprawia, że ryzyko kryzysu finansowego jest trzymane w ryzach, a to kryzys finansowy jest głównym czynnikiem zamieniającym zwykłe recesje w długotrwałe depresje. Po trzecie, rządy wprowadzają gigantyczną stymulację fiskalną, która w pewnym momencie przełoży się na skokowy wzrost popytu – może nawet wzrost inflacji.

Oczywiście można też wymienić kilka czynników, które dziś wyglądają gorzej niż dekadę temu. Przede wszystkim, sama epidemia może mieć nieznośny charakter, wracać falami, utrzymywać ludzi w strachu. Ponadto, epidemia niesie istotne zaburzenia w światowym handlu – a to handel zagraniczny pomógł wyciągnąć UE z recesji w latach po kryzysie finansowym. Jeżeli koszty handlu międzynarodowego wzrosną, to zdolności rozwojowe gospodarki mogą na dłużej ulec obniżeniu.

Analitycy Komisji Europejskiej ewidentnie przypisują czynnikom ryzyka bardzo dużą wagę. Ich prognoza to jest ścieżka uśredniona między scenariuszem pozytywnym i negatywnym. Ale czy takie podejście ma sens? W przeciętnych warunkach podawanie średniej ważonej dla różnych scenariuszy jest uzasadnione. Ale kiedy sytuacja przypomina rzut monetą, to średnia dla orła i reszki niewiele mówi. Lepiej byłoby pokazać dwa oddzielne scenariusze: bazowy, w którym epidemia w 2021 r. znajduje się już pod kontrolą, oraz alternatywny. W tym pierwszym gospodarka jest na pewno w stanie osiągnąć dużo lepsze wyniki niż to co pokazuje obecna prognoza Komisji. Ale rozumiem, że Komisja ostrzega polityków, że jeżeli nie wprowadzą szybko nowych pakietów pomocowych dla gospodarki, to Unię czekają trudne lata.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Rynek samochodów dynamicznie wraca do stanu przedkryzysowego

Popyt na samochody to ważny papierek lakmusowy koniunktury, więc śledzę te dane uważnie co miesiąc. W czerwcu sprzedaż aut bardzo wyraźnie odbiła, wpisując się w scenariusz szybszego od oczekiwań ożywienia gospodarczego. Widać na wykresie, jak samochody i nastroje konsumentów podążają ręka w rękę. Jeszcze daleko do poziomów przedkryzysowych. Ważne, że jesteśmy na dobrej ścieżce.

W czerwcu zarejestrowano w Polsce 35,8 tys. samochodów osobowych – podał instytut Samar, powołując się na dane Centralnej Ewidencji Pojazdów i Kierowców. Ja te dane jeszcze skorygowałem o czynniki sezonowe i zestawiłem – jak zwykle – z nastrojami konsumentów. Widać to na wykresie.

W czerwcu sprzedaż była już na poziomie niemal 90 proc. sprzedaży z lutego, co wskazuje, że większość strat z okresu lockdownu została nadrobiona. Trzeba jednak pamiętać, że początek roku był w Polsce wyjątkowo słaby pod względem nowych rejestracji, ponieważ zmiana przepisów dotyczących emisyjności aut sprawiła, że dealerzy sprowadzili więcej aut pod koniec 2019 r. Więc to dane ze stycznia i lutego to nie jest najlepszy punkt odniesienia. Korygując dane o ten efekt, sprzedaż w czerwcu była na poziomie ok. 80 proc. poziomu przedkryzysowego. To jest dobry wynik, bo w kwietniu był to zaledwie 35 proc., a w maju – 50 proc.

Trend jest dobry. Czy się utrzyma? Patrząc jak życie społeczne powoli wraca do normalności, można sądzić, że tak. Przemawia za tym przede wszystkim fakt, że sytuacja konsumentów jest lepsza od oczekiwań – stopa bezrobocia wzrosła tylko w umiarkowanym stopniu, a badania pokazują, że coraz mniej osób boi się utraty pracy. Połączenie normalnego jak na lato popytu z popytem odłożonym z poprzednich miesięcy może sprawić, że dynamiczne wzrosty będą kontynuowane.

Ale oczywiście ta normalność jest trochę dziwna, bo w tyle głowy każdy ma informację, że epidemia może w każdej chwili wrócić. Mówi o tym minister zdrowia, mówi wielu lekarzy. Tego nie można zlekceważyć. Strach wciąż jest za duży, by rynek samochodów – i gospodarka jako całość – wrócił trwale do 100 proc. do stanu przedkryzysowego. Po szybkim wyjściu z dołka i przejściu fali popytu odłożonego, rynek może znaleźć się na poziomie niższym niż przed kryzysem. Do czasu gdy o epidemii zapomnimy całkowicie lub przynajmniej gdy przestanie ona być traktowana jako istotne zagrożenie.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.