NBP chciałby słabszego złotego. Czy słusznie?

Na osłabienie waluty można w kraju takim jak Polska patrzeć na dwa sposoby. Albo może być to sygnał rosnących ryzyk gospodarczych i słabnącej stabilności finansowej. Albo jest to sygnał uruchamiania amortyzatora koniunktury, który pozwala łatwiej przetrwać wstrząs makroekonomiczny – tak jak w 2008/2009 roku, gdy osłabienie złotego o 50 proc. wobec euro pomogło uniknąć Polsce recesji oraz szkód z nią związanych i tym samym otworzyło drogę do wysokiego wzrostu gospodarczego w całej kolejnej dekadzie.

Rada Polityki Pieniężnej, czyli organ Narodowego Banku Polskiego decydujący o parametrach polityki monetarnej w Polsce, chciałaby zobaczyć w czasie obecnego kryzysu ten drugi efekt. W swoim środowym komunikacie napisała, że stabilność złotego w reakcji na wstrząs gospodarczy może ograniczać tempo ożywienia w Polsce. To już kolejny raz w ostatnich miesiącach, gdy RPP sygnalizuje, że złoty mógłby być spokojnie słabszy i byśmy na tym skorzystali.

Ja nie jestem tak bardzo przekonany, czy teraz potrzebujemy słabszego złotego. Zgadzam się, że dopóki osłabienie waluty byłoby ograniczone – kurs euro wzrósłby do 4,6-4,8 zł – mogłoby to być dla gospodarki w krótkim okresie korzystne. Jednak warto pamiętać o kilku faktach, które rzucają inne światło na temat ewentualnego osłabienia złotego.

Po pierwsze, złoty już jest słabszy o ok. 5 proc. niż przed kryzysem epidemicznym. Te 5 proc. to nie jest bardzo mało, a startowaliśmy już z poziomu, który był korzystny dla konkurencyjności gospodarki.

Po drugie, polski eksport towarów rośnie zaskakująco szybko – w lipcu zanotował jedną z najwyższych dynamik w Unii Europejskiej. W warunkach recesji globalnego handlu polscy producenci radzą sobie całkiem nieźle. Obecny kurs już jest dla eksporterów bardzo korzystny. Jest to sytuacja diametralnie odmienna od tej z 2008 roku, kiedy w kryzys wchodziliśmy z drastycznie przewartościowaną walutą.

Po trzecie, nie mamy w Polsce problemu ze zbyt niską inflacją. We wrześniu dynamika cen konsumpcyjnych wyniosła 3,2 proc., czyli była nieznacznie wyższa niż środek celu inflacyjnego NBP (2,5 proc.). Co więcej, dość wysoka jest inflacja bazowa, nie uwzględniająca cen żywności i energii, co wskazuje, że skala wsparcia fiskalnego i monetarnego gospodarki przez rząd i NBP już jest dość duża.

Po czwarte, wciąż istnieje podwyższone ryzyko istotnych wstrząsów gospodarczych wywołanych epidemią i lepiej mieć szersze niż węższe pole do dalszego wspierania gospodarki. Im słabszy byłby złoty dziś, tym mniejsze pole dla NBP do wspierania rządu w razie kolejnych turbulencji. Bliżej bylibyśmy bowiem poziomów kursu złotego, przy których osłabienie stawałoby się niebezpieczne dla stabilności makroekonomicznej kraju.

Sądzę zatem, że stabilność złotego w ostatnich miesiącach jest zjawiskiem jak najbardziej korzystnym dla gospodarki. Złoty jest na poziomie zapewniającym wysoką konkurencyjność eksportu, a jednocześnie wiarygodność Polski na rynkach finansowych.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Liczba restrykcji będzie rosła, ale rząd obiecuje brak lockdownu

Wygląda na to, że Europa Środkowa została trochę uśpiona łagodnym przebiegiem pierwszej fali epidemii SARS-CoV-2 i teraz płaci za to rozluźnienie cenę w postaci szybkiego przyrostu zasięgu choroby. Ostatnie dane z Polski czy Czech są niepokojące i wskazują na narastające obciążenie systemów szpitalnych pacjentami ze stwierdzonym koronawirusem. Dziennych zgonów w tych dwóch krajach – w przeliczeniu na milion mieszkańców – jest już więcej niż we Francji. Z dużym prawdopodobieństwem czekają nas większe restrykcje aktywności społecznej, choć rząd – ustami ministra Jarosława Gowina – zapowiada, że nie będzie twardego lockdownu.

We wtorek liczba osób hospitalizowanych w Polsce gwałtownie podskoczyła – do 3719 (18 proc. w ciągu jednego dnia), co daje 98 osób na milion mieszkańców. Dla porównania w Czechach hospitalizowanych jest niemal 130 osób na milion, a we Francji 112 na milion. Jednocześnie liczba zgonów, jak wspomniałem, jest już w krajach regionu wyższa niż we Francji.

Niepokojące jest szczególnie tempo przyrostu liczby hospitalizowanych w Polsce. Przyrost jest coraz wyższy u ujęciu liczbowym, a trend ma charakter wykładniczy. To jest bardzo zwodnicza sytuacja, bo zjawisko podążające trendem wykładniczym jest często długo niedoceniane zanim wybucha z przytłaczającą mocą w ciągu paru-parunastu dni. Zobaczymy, co przyniosą dane za kolejne dni. Musimy wypatrywać sygnałów wypłaszczenia trendu wykładniczego – dopóki to nie nastąpi, sytuacja będzie niebezpieczna.

Na razie rząd zdecydował się na ostrzejsze niż dotychczas egzekwowanie obowiązku noszenia masek. I dobrze, bo wiele badań pokazuje, że jest to skuteczny instrument ograniczający zasięg epidemii (tutaj dobre podsumowanie badań).  Ale w strategii rządu niezrozumiałe są dla mnie dwa punkty. Po pierwsze, dlaczego czerwone strefy są wyznaczane na podstawie liczby nowych zakażeń a nie liczby hospitalizacji? Przecież przy niskiej liczbie testów liczba zakażeń nie pokazuje stanu epidemii. Po drugie, dlaczego wciąż bardzo luźne jest podejście do dużych zgromadzeń publicznych, takich jak wesela i inne imprezy? W wielu krajach o mniejszym zasięgu epidemii podejmuje się bardziej radykalne kroki w celu ograniczenia dużych zgromadzeń.

Sądzę, że priorytetem dla rządu i społeczeństwa powinno być utrzymanie przez okres epidemii normalnej działalności szkół i jak największej liczby firm. Bazując na doświadczeniach innych krajów można dojść do wniosku, że nie da się tego osiągnąć bez wyłączenia jakieś części aktywności społecznej. Lepiej wcześniej przerwać linie transmisji wirusa na przykład na imprezach (weselach) niż później w szkołach, sklepach i firmach. Ślub może poczekać, choć to na pewno boli, a straconego miejsca pracy nie da się ławo przywrócić. A nadrobienie straconego przez dziecko roku w szkole może być niemal niemożliwe dla dzieci z uboższych rodzin.

Ograniczenie pewnej części aktywności społecznej będzie nas kosztowało troszkę – przy rozsądnej polityce gospodarczej niewiele osób na tym ucierpi; a ewentualny lockdown będzie kosztował dużo, więc rozkład ryzyk jest niesymetryczny. Lepiej się pomylić w stronę za wczesnej ograniczonej reakcji niż za późnej gwałtownej reakcji.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Wchodzimy z optymizmem w niepewną jesień

Jak co miesiąc spoglądam na dane o sprzedaży samochodów, które traktuję jak papierek lakmusowy nastrojów w gospodarce. Konsumenci (a wśród nich przedsiębiorcy) i firmy kupują auta wtedy, gdy są przekonani/przekonane o niezłych perspektywach. Dane za wrzesień są znów niezłe i pokazują, że popyt w Polsce wrócił do poziomów sprzed kryzysu. Wchodzimy jednak w bardzo niepewną jesień, która na pewno będzie trudna pod względem epidemicznym. Reakcja nastrojów konsumentów i firm jest nieznana, choć moje założenie jest takie, że efekty strachu i szoku nie będą nawet w przybliżeniu tak duże jak na wiosnę.

We wrześniu w Polsce sprzedano 38,1 tys. samochodów osobowych (według liczby rejestracji). Po uwzględnieniu efektów sezonowych jest to poziom o 3,4 proc. wyższy niż średnia za 6 miesięcy poprzedzających kryzys epidemiczny. Na plus zdecydowanie można ocenić fakt, że sprzedaż tak szybko odbiła. Choć naturalnie z perspektywy dealerów i producentów bolesny jest fakt, że straty z okresu wiosennego nie zostały nie zostaną odrobione.

Warto zauważyć, że sprzedaż samochodów wzrosła znacznie mocniej niż wynikałoby to ze wskaźnika nastrojów konsumentów w gospodarce (wprawdzie za większość zakupów odpowiedzialne są firmy, ale historycznie dane były bardzo dobrze skorelowane z nastrojami konsumentów – warto pamiętać, że nastroje konsumentów odzwierciedlają też sytuację firm). Który więc wskaźnik „ma rację”? Sprzedaż samochodów, mówiąca, że nastroje są dobre, czy badania konsumentów, wskazujące, że wśród Polaków wciąż jest bardzo dużo obaw i niepewności? Z jednej strony, zawsze lepiej patrzeć na twarde dane niż miękkie wyniki ankiet. Z drugiej strony, każdy chyba widzi wokół siebie, że świat odbiega od normalności i nastroje nie są aż tak dobre jak na początku roku.

Nie będę rozstrzygał, który wskaźnik jest w tym momencie istotniejszy, bo też nie ma takiej potrzeby – po prostu mamy różne sygnały. To, co jest najistotniejsze w tym obrazku, to że generalnie powrót w pobliże normalności po lockdownie był szybszy od oczekiwań. I to zjawisko może mieć wpływ na nastroje na jesieni. Możliwe, że fala epidemiczna przetoczy się przez Polskę jak walec, ale w tyle głowy każdy będzie miał tym razem świadomość, że to nie jest koniec świata jaki znamy – że po tej fali przyjdzie znów normalność, a po kolejnej może nawet epidemia się skończy. Sądzę, choć nie mam na to żadnych dowodów, że ta świadomość może stabilizować oczekiwania.

A co do samej epidemii, to sygnały w Polsce na razie są niepokojące. Jak pisałem tydzień temu, powinniśmy patrzeć na liczbę osób hospitalizowanych. A ta rośnie w wykładniczym tempie. Bez jakichś istotnych zmian w zachowaniu ludności, lub efektów czynników, których nie znamy (odporność z innych wirusów, czynniki genetyczne itd.), system szpitalny w Polsce może podlegać coraz większemu przeciążeniu. Dlatego musimy szykować się na nowe restrykcje. Sądzę, że liczba czerwonych stref będzie dość szybko rosnąć lub będą one obejmować obszary o coraz większej liczbie mieszkańców.

Plus jest taki, że dane z innych krajów zdają się sugerować, że jak na razie dynamika epidemii nie jest tak niszcząca jak na wiosnę, m.in. ze względu na zmianę zachowań społecznych. Istotny dla tempa rozprzestrzeniania się choroby wskaźnik reprodukcji R wynosi w krajach rozwiniętych ok. 1-1,5, w porównaniu do 2-3 na wiosnę. Liczba hospitalizacji i zgonów rośnie wolniej niż na wiosnę. Dane z Francji zdają się sugerować, że lokalne restrykcje wyhamowały dynamikę hospitalizacji.

Jako punkt odniesienia do oceny sytuacji przyjąłbym słowa profesora Krzysztofa Pyrcia z wywiadu dla Rzeczpospolitej: „Tego wirusa i tę pandemię można stosunkowo łatwo przejść, jeśli zachowamy zdrowy rozsądek. Jeśli tak nie będzie, możemy zapłacić wysoką cenę”.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Co przyniesie gospodarce nowa kadencja Andrzeja Dudy

Po pierwszej turze wyborów prezydenckich obiecałem, że podzielę się krótką refleksją polityczno-gospodarczą po ostatecznych wynikach drugiej tury. Nadszedł więc na nią czas. Co oznacza wybór Andrzeja Dudy na kolejną kadencją Prezydenta RP? To jest przede wszystkim umocnienie obecnego obozu władzy i jego wizji gospodarczej. Trzeba więc odpowiedzieć na pytanie, jakie są elementy tej wizji, które będą realizowane w nadchodzących latach.

Są trzy elementy, na które zwróciłbym uwagę.

Po pierwsze, będziemy w Polsce obserwowali umocnienie tzw. kapitalizmu państwowego. Jest to system, w którym coraz więcej decyzji biznesowych jest podejmowanych na poziomie centrum politycznego. Podam kilka przykładów. Zielona rewolucja, czyli transformacja systemu energetycznego od węgla w kierunku odnawialnych źródeł energii, odbywa się w Polsce w dużej mierze przez działania podejmowane przez spółki państwowe – nie tylko energetyczne, ale też paliwowe, wydobywcze, finansowe. Podobnie jest z rewolucją cyfrową, czyli transformacją dużej części modeli biznesowych w kierunku usług świadczonych przez Internet i za pomocą nowoczesnej infrastruktury cyfrowej. Choć w tej dziedzinie zmiana odbywa się oddolnie, to za wiele kluczowych projektów infrastrukturalnych odpowiadają firmy państwowe.

Można powiedzieć, że to są przykłady dość oczywiste, bo duże transformacje wymagają dużych nakładów kapitałowych, a te są zdolne zrealizować firmy państwowe lub zagraniczne. Ale kapitalizm państwowy sięga głębiej i dalej. Prawdopodobnie wzrośnie zainteresowanie spółkami medialnymi ze strony firm państwowych – tuż po wyborach mówił o tym sam Jarosław Gowin, uznawany w obozie Zjednoczonej Prawicy za osobę o raczej liberalnych poglądach gospodarczych (konkretnie Gowin powiedział, że model repolonizacji mediów powinien przypominać model repolonizacji banków – a te przecież były przejmowane przez spółki państwowe, m.in. PZU czy PFR). Sądzę też, że odżyją takie pomysły, jak powołanie narodowego holdingu spożywczego, narodowej sieci sklepów spożywczych, państwowego holdingu opakowaniowego itd. Takich pomysłów będzie coraz więcej.

To nie oznacza, że stajemy się krajem nieprzyjaznym dla kapitału prywatnego, w tym zagranicznego. Wręcz przeciwnie, firm zagranicznych jest w Polsce coraz więcej i inwestują w coraz bardziej zaawansowane projekty. Jest też coraz więcej prężnych firm prywatnych. Ale kapitalizm państwowy oznacza, że – według wizji gospodarczej PiS – skok w nowoczesność mają nam zapewnić przede wszystkim firmy państwowe. One będą kontrolowały dużą część branż uznawanych za strategiczne dla rozwoju. Ponadto większość osób prowadzący w Polsce biznes wie, że w jakimś momencie będzie musiała robić interesy ze spółkami państwowymi.

Po drugie, będziemy obserwowali przesunięcie akcentów w polityce gospodarczej z redystrybucji na inwestycje. Ten pierwszy element wyszedł PiS-owi całkiem sprawnie w pierwszej kadencji. Rząd zwiększył wydatki społeczne, a jednocześnie istotnie obniżył (w czasie pierwszej kadencji) wskaźniki długu publicznego i deficytu finansów publicznych (czyli ich wartość w relacji do PKB). Jednak miejsca na dodatkową redystrybucję jest już bardzo mało, ponieważ po kryzysie wskaźniki długu i deficyt wystrzelą w kosmos. A jednocześnie bardzo mocno wzrasta presja na zwiększenie inwestycji w tak ważnych dziedzinach, jak energetyka, telekomunikacja czy infrastruktura.

Szczególnie inwestycje energetyczne będą musiały drastycznie przyspieszyć ze względu na presję ze strony coraz bardziej restrykcyjnych regulacji europejskich. Co więcej, dotacje z ogromnego Funduszu Rekonstrukcji Unii Europejskiej (jeżeli ten wejdzie w życie) oraz Funduszu Transformacji sprawią, że będzie więcej miejsca na spektakularne projekty inwestycyjne. Ten element polityki gospodarczej szedł do tej pory rządowi słabo i zapewne zostanie podjęta próba, żeby to zmienić.

Po trzecie, patrząc trochę szerzej, będziemy świadkami rekonstrukcji niektórych paradygmatów w polityce fiskalnej i pieniężnej. Rząd, przy przychylnym spojrzeniu rynków finansowych i agencji ratingowych, dostał do ręki dwa narzędzia, o których posiadaniu nie mógł wcześniej marzyć – pole do znaczącego zwiększenia wskaźników długu publicznego oraz możliwość finansowania deficytu budżetowego przez bank centralny (to drugie odbywa się okrężnie, ale się odbywa). Rząd wykorzystuje te narzędzia do obrony gospodarki przed kryzysem, w moim przekonaniu słusznie podejmując radykalne działania w tak nietypowych warunkach, ale trudno mi sobie wyobrazić, że gdy kryzys minie to politycy grzecznie odłożą owe narzędzia na półkę za szybką z napisem „rozbić tylko w razie awarii”. Ustawowe limity nałożone na deficyt finansów publicznych zostaną prawdopodobnie zastąpione nowymi regułami, które będą deficyt i dług traktowały łagodniej. Bank centralny zostanie zaangażowany nie tylko w finansowanie działań antykryzysowych, ale później również we wsparcie dużych, państwowych projektów inwestycyjnych – oczywiście nie wprost, ale przez jakaś formę skupu obligacji.

Nie sądzę, by władza polityczna porzuciła dbałość o stabilność finansów publicznych i inflacji. Nikomu by się to nie opłacało. Ale będzie odbywało się testowanie nowego gruntu – na ile można sobie pozwolić na wykorzystanie rosnącej tolerancji rynków odnośnie długu publicznego i luźnej polityki pieniężnej, by nie zachwiać jednocześnie stabilnością gospodarki?

Czy to wszystko wyjdzie nam na dobre, czy na złe? Powiem otwarcie – nie wiem. Snucie scenariuszy gospodarczych w oparciu o czynniki polityczne rzadko dobrze się sprawdza. Niektóre zagrożenia, których obawiałem się pięć lat temu – czyli m.in. destabilizacja budżetu przez nadmierne wydatki społeczne, czy zmniejszenie inwestycji zagranicznych w wyniku ograniczenia niezależności wymiaru sprawiedliwości – na razie się nie zmaterializowały. Jednocześnie wciąż obawiam się budowy kapitalizmu politycznego, w którym decyzje zapadają nie w sieci niezależnych instytucji, ale w jednym budynku w centrum Warszawy. Obawiam się, że nowe otwarcie dla PiS będzie oznaczało to, co pięć lat temu: mocne uderzenie, tylko tym razem w media. Obawiam się budowy turecko-węgierskiej wersji gospodarki, która jest dynamiczna, ale ekstremalnie upolityczniona.

Żyjemy w czasie globalnej zmiany paradygmatów, więc naturalne jest, że Polska też przechodzi wstrząsy instytucjonalne. Najważniejsze zadanie prezydenta będzie polegało na tym, by te wstrząsy stabilizować, a nie wzmacniać. Zakończę wyrażeniem nadziei, że spokojny już o swój polityczny los prezydent to zadanie wypełni.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Rośnie fala epidemii w USA

Stany Zjednoczone – największa gospodarka świata – mają ponownie problem z epidemią. Kraj od miesiąca przechodzi drugą falę zakażeń, a od kilku dni zaczyna również wyraźnie rosnąć w nim liczba zgonów z powodu COVID-19. Na razie poszczególne stany nie wprowadzają ponownych lockdownów, czyli zarządzeń o obowiązku pozostawiania w domu, ale widać spadającą aktywność konsumentów. Sytuacja w USA będzie teraz dość brutalnym testem dotyczącym efektów innego podejścia do zarządzania epidemią – znacznie luźniejszego niż do tej pory.

Liczba zakażeń w USA wyraźnie rośnie od miesiąca. Liczba zgonów rośnie od tygodnia i w ostatnich dniach wyniosła ok. 2,5 dziennie na milion mieszkańców. To wciąż mniej niż w czasie kwietniowego szczytu, ale więcej niż w poprzednich tygodniach i dużo więcej niż w Europie. Jak widać na załączonym wykresie, liczba zgonów z tytułu COVID-19 w Europie wynosi między 0,1 a 1 dziennie na milion mieszkańców (z wyjątkami takimi jak Czechy, gdzie zgonów jest bardzo mało, czy Wielka Brytania i Szwecja, gdzie wciąż jest ich relatywnie więcej). Jest to liczba na tyle niewielka, że nie widać jej wyraźnie na tle ogólnej śmiertelności w populacji. Z danych Euromomo (europejskie obserwatorium śmiertelności) wynika, że śmiertelność ogółem w Europie znajduje się obecnie poniżej długookresowej średniej dla analogicznej pory roku. W USA do niedawna ogólna śmiertelność była na poziomie zbliżonym do średniej historycznej, ale wkrótce może się to zmienić.

Dane wysokiej częstotliwości wskazują, że nowa fala epidemii w USA powoduje ograniczenie aktywności konsumentów, choć nie w skali obserwowanej w marcu. Na przykład, dane firmy OpenTable, która umożliwia zdalną rezerwację miejsc w restauracjach, wskazują, że od początku lipca lekko spada w USA liczba rezerwacji. Jest to jednak na razie spadek o kilka procent (w marcu rezerwacje spadły o 100 proc.) w porównaniu z czerwcem. Czyli konsumenci się boją, ale bez lockdownu ich aktywność nie jest mimo wszystko zamrożona.

Choć w Europie sytuacja epidemiczna jest na razie pod kontrolą, to obserwacja wydarzeń w USA wzmacnia wrażenie, że zagrożenie ze strony epidemii wciąż się utrzymuje. Rozwój wydarzeń w Stanach będzie też wskazówką, na ile można „przepuścić” falę choroby bez wprowadzania lockdownu. Ma to istotne znaczenie z punktu widzenia oceny perspektyw funkcjonowania gospodarki w warunkach epidemii.

Warto jednak równocześnie pamiętać, że sytuacji w Stanach Zjednoczonych nie można przekładać jeden do jednego na europejskie warunki. Stan Zjednoczone płacą prawdopodobnie cenę za zbyt lekceważące podejście rządu i władz stanowych do zagrożenia – lekceważenie, które w Europie było raczej nieobecne po pierwszych zaskoczeniach chorobą. Na przykład, do dziś w wielu miejscach w USA nie ma obowiązku noszenia masek w miejscach publicznych. Sam prezydent przez długi czas odmawiał noszenia maski. Temat jest traktowany przez Amerykanów znacznie bardziej ideologicznie (nakaz noszenia masek=ingerencja rządu w życie prywatne) niż w Europie, co może im utrudniać walkę z epidemią. Dlatego nie należy wyciągać jednoznacznych wniosków, że sytuacja w USA musi się powtórzyć w Europie.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Co mówią ostatnie dane przed wyborami

Wybory prezydenckie są wydarzeniem na tyle istotnym w kraju, że zasługują na uwagę, nawet w tym newsletterze gospodarczym. W dzisiejszym Pulsie Biznesu mogą Państwo znaleźć moją ocenę tego, co oznacza wybór poszczególnych kandydatów. Nie będę więc odpowiadał na to pytanie tutaj. W tym miejscu skupię się na odpowiedzi na pytanie, jak rozkładają się szanse Andrzeja Dudy i Rafała Trzaskowskiego. Generalnie, wciąż faworytem jest Duda. Ale w porównaniu z sytuacją sprzed 10 dni, sytuacja kandydata opozycji poprawiła się.

Są trzy źródła danych, na których możemy bazować przy ocenie szans kandydatów. Pierwszym źródłem są szczegółowe wyniki pierwszej tury; drugim – sondaże; trzecim – notowania bukmacherów.

Wyniki pierwszej tury wskazują na przewagę Andrzeja Dudy – wygrał on zdecydowanie tę turę, a preferencje wyborców innych kandydatów wskazują, że Rafałowi Trzaskowskiemu trudno będzie zebrać odpowiednią liczbę dodatkowych głosów. Tym bardziej, że wyborcy Trzaskowskiego wydają się nieco mniej zmobilizowani.

Andrzejowi Dudzie sprzyjają też notowania bukmacherów. Wskazują one, że w oczach ludzi stawiających pieniądze na wynik wyborów ok. 66 proc. szans na zwycięstwo ma obecny prezydent.

Szans na zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego można zaś upatrywać w sondażach. One są praktycznie 50-50, a w minionych tygodniach trend był bardziej korzystny dla Trzaskowskiego. I z tym trendem Trzaskowski może wiązać największe nadzieje. Andrzej Duda ma przewagę, ale jest w defensywie – pytanie, ile mu tej przewagi zostanie?

Oczywiście wszystkie te źródła mają zalety i wady. Wyniki pierwszej tury to najbardziej dokładne zdjęcie preferencji politycznych Polaków, z którym żaden sondaż nie może się równać. Ale są one zdjęciem sprzed dwóch tygodni, nie uchwytującym zmian w czasie. Sondaże są bardzo aktualne i wychwytują zmiany w czasie. Ale są niedokładne, bo opierają się na małych próbach statystycznych. Wreszcie notowania bukmacherów są zwykle uznawane za najlepszy wskaźnik rozkładu prawdopodobieństwa wydarzeń ekonomicznych i społecznych, ale są tylko wtórnym obrazem rzeczywistości – opierają się na ocenie już dostępnych danych, bukmacherzy sami nie mierzą preferencji politycznych. Pięć lat temu przed pierwszą turą Bronisław Komorowski był u bukmacherów niemal pewniakiem, a przegrał.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Czym różni się obecne QE od poprzednich

Banki centralne na całym świecie bardzo mocno wspierają rządy i firmy w przetrwaniu kryzysu epidemicznego. Stosują przy tym narzędzia wykorzystywane przy poprzednim kryzysie, m.in. tzw. luzowanie ilościowe (nazywane QE, od angielskiego quantitative easing) polegające na obniżaniu rentowności długoterminowych papierów skarbowych poprzez ich skup z rynku. Jednak tym razem działania banków mają inny charakter niż w poprzednim kryzysie. Kreowany przez nie pieniądz trafia nie tylko do sektora bankowego, ale też do realnej gospodarki – do firm i gospodarstw domowych. Stąd ogromny przyrost podaży pieniądza w wielu krajach.

Jak pokazuję na wykresie, dynamika podaży pieniądza (M2) w USA wyniosła w ostatnich tygodniach ok. 25 proc. To wartość niespotykana w poprzednich latach i dekadach. Widać też na tym wykresie, jak różny był wpływ polityki banku centralnego na ilość pieniądza po wielkim kryzysie finansowym i teraz.

Przed dekadą, po wielkim kryzysie, bank centralny tworzył pieniądz, ale głównie dla banków komercyjnych.  Zwiększała się tzw. baza monetarna, czyli rezerwy banków komercyjnych w banku centralnym (do bazy monetarnej zalicza się też gotówkę, ale wahania jej ilości nie są istotne), ponieważ bank centralny odkupował od banków komercyjnych obligacje i płacił za to właśnie rezerwami. Ale banki nie zwiększały istotnie akcji kredytowej, a więc ilość kredytów i depozytów firm i obywateli nie rosła. Przypomnę, że głównym komponentem podaży pieniądza w gospodarce są właśnie depozyty firm i obywateli.

Tym razem jest inaczej. Rośnie baza monetarna, czyli rezerwy banków komercyjnych w banku centralnym, ale szybko rosną też depozyty firm i obywateli. Wynika to z faktu, że bank centralny nie tylko skupuje obligacje od banków komercyjnych, ale też od firm. Ponadto, udziela firmom pożyczek. Co więcej, rząd korzystając z polityki banku centralnego znacząco zwiększa emisje swoich obligacji, czyli powiększa deficyt budżetowy. Tymi sposobami pieniądz zaczął trafiać do realnej gospodarki.

Skąd ta różnica? To jest zmiana podejścia do roli polityki pieniężnej. Przed dekadą uznawano, że najważniejszym celem banku centralnego jest wpływanie na stopy procentowe – krótkookresowe (co zwykle robią władze pieniężne), oraz długookresowe (co robi się w czasach dużych kryzysów). W tym kryzysie uznano, że bank centralny musi wpływać na popyt poprzez bezpośrednie wsparcie kredytowania rządu i gospodarki. Zmiana stóp procentowych nie wystarczyłaby do zapobieżenia bardzo głębokiemu kryzysowi.

Jaskrawym przejawem zmiany podejścia do polityki pieniężnej jest ścieżka dochodów obywateli w USA. Podczas wielkiego kryzysu finansowego dochody obywateli bardzo mocno spadły. Zanim polityka pieniężna zaczęła wpływać na popyt w gospodarce, minęło wiele miesięcy – gospodarka bowiem powoli reaguje na zmiany stóp procentowych.  Tym razem dochody obywateli utrzymały mniej więcej stabilną dynamikę (po dużych wahaniach między marcem a majem).

Jakie będą skutki tej zmiany w polityce pieniężnej? Wielu ekonomistów sądzi, że skończy się podwyższoną inflacją. O ile ostrzeżenia przed inflacją przed dekadą od początku były niesłuszne, o tyle teraz mają pewne uzasadnienie – wtedy dochody ludności były nieporównanie słabsze niż dziś. Jak na razie jednak ani rynek finansowy, ani obywatele tej inflacji nie specjalnie się w USA boją. Oczekiwania inflacyjne inwestorów mierzone różnicą między ceną obligacji o stałym i zmiennym oprocentowaniu są w pobliżu długookresowej średniej, lub nawet poniżej. Oczekiwania inflacyjne obywateli, mierzone co miesiąc przez Uniwersytet Michigan, również są w pobliżu długookresowej średniej.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Prognozy Komisji Europejskiej jak ostrzeżenie

Komisja Europejska opublikowała swoje prognozy gospodarcze dla krajów Unii Europejskiej na 2020 i 2021 r. Przewiduje w nich relatywnie słabe ożywienie gospodarcze. Jakby narastało wśród analityków Komisji przekonanie, że straty w potencjale rozwojowym Europy będą większe od wcześniejszych oczekiwań. Sądzę, że te prognozy są zbyt ostrożne. Ale możliwe, że Komisja wysyła politykom sygnał: działajcie szybciej w sprawie funduszu rekonstrukcji, bo za kilka miesięcy może być za późno.

Komisja Europejska prognozuje, że PKB krajów UE spadnie w tym roku o 8,3 proc., a w przyszłym roku wzrośnie o 5,8 proc. Czyli w przyszłym roku dochód wypracowany w UE będzie wciąż 3 proc. poniżej roku 2019 oraz ok. 7 proc. poniżej poziomu, który byłby do osiągnięcia, gdyby nie wybuch epidemii.

To byłby słaby wynik. Jak pokazuję na wykresie, byłaby to ścieżka gorsza niż w 2009-2010 r. I z tym punktem prognoz mam problem. Dlaczego koszty obecnego kryzysu na przestrzeni dwóch lat miałyby być większe niż kryzysu finansowego przed dekadą? Wiele przesłanek wskazuje, że możemy być w lepszej, a nie gorszej sytuacji niż wtedy. Nawet jeżeli w tym roku recesja będzie potężna, z możliwym podwójnym dnem, to w przyszłym gospodarka może nadrobić większość strat. Jeżeli decydenci będą podejmowali odpowiedzialne decyzje.

Jest kilka powodów, dla których sądzę, że ścieżka PKB może być w latach 2020-2021 łącznie lepsza niż w latach 2009-2010, wbrew temu, co twierdzi KE. Po pierwsze, kryzys ma przejściowy charakter i nie wynika ze strukturalnych dostosowań w gospodarce. Przed recesją z 2009 r. w europejskiej i światowej gospodarce narastało tyle nierównowag (mówiąc prościej – problemów), a ich korekta musiała być długotrwała. Teraz tego nie ma – epidemia osłabnie, miną problemy. Po drugie, sektor finansowy jest, w przeciwieństwie do roku 2009, otoczony kordonem sanitarnym banków centralnych. To sprawia, że ryzyko kryzysu finansowego jest trzymane w ryzach, a to kryzys finansowy jest głównym czynnikiem zamieniającym zwykłe recesje w długotrwałe depresje. Po trzecie, rządy wprowadzają gigantyczną stymulację fiskalną, która w pewnym momencie przełoży się na skokowy wzrost popytu – może nawet wzrost inflacji.

Oczywiście można też wymienić kilka czynników, które dziś wyglądają gorzej niż dekadę temu. Przede wszystkim, sama epidemia może mieć nieznośny charakter, wracać falami, utrzymywać ludzi w strachu. Ponadto, epidemia niesie istotne zaburzenia w światowym handlu – a to handel zagraniczny pomógł wyciągnąć UE z recesji w latach po kryzysie finansowym. Jeżeli koszty handlu międzynarodowego wzrosną, to zdolności rozwojowe gospodarki mogą na dłużej ulec obniżeniu.

Analitycy Komisji Europejskiej ewidentnie przypisują czynnikom ryzyka bardzo dużą wagę. Ich prognoza to jest ścieżka uśredniona między scenariuszem pozytywnym i negatywnym. Ale czy takie podejście ma sens? W przeciętnych warunkach podawanie średniej ważonej dla różnych scenariuszy jest uzasadnione. Ale kiedy sytuacja przypomina rzut monetą, to średnia dla orła i reszki niewiele mówi. Lepiej byłoby pokazać dwa oddzielne scenariusze: bazowy, w którym epidemia w 2021 r. znajduje się już pod kontrolą, oraz alternatywny. W tym pierwszym gospodarka jest na pewno w stanie osiągnąć dużo lepsze wyniki niż to co pokazuje obecna prognoza Komisji. Ale rozumiem, że Komisja ostrzega polityków, że jeżeli nie wprowadzą szybko nowych pakietów pomocowych dla gospodarki, to Unię czekają trudne lata.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Okręt rynku pracy zaczyna powooooli zawracać

Sytuacja na polskim rynku pracy poprawiła się w minionych dwóch miesiącach, choć wciąż za mało, by zablokować wzrost stopy bezrobocia. Rynek pracy jest jak tankowiec – skręcił w złym kierunku i odwrócenie go z powrotem zajmie dużo czasu.

W czerwcu pracodawcy zgłosili do urzędów pracy 91 tys. ofert pracy. To o 12 proc. więcej niż miesiąc wcześniej*, ale wciąż też o 12 proc. mniej niż w czerwcu zeszłego roku. Jak widać na wykresie poniżej, odbicie jest wyraźne, ale wciąż jesteśmy bliżej dołka niż górki.

Ofert pracy jest na razie za mało by zatrzymać wzrost stopy bezrobocia rejestrowanego. W czerwcu wyniosła ona 6,1 proc., co po korekcie o efekty sezonowe oznacza wzrost o 0,2 pkt proc. w ciągu miesiąca. Ten przyrost jest mniejszy niż w kwietniu i maju, ale jest to wciąż recesyjne tempo pogarszania się sytuacji na rynku pracy. Przypomnijmy, że w mniej więcej takim tempie rosło bezrobocie w rok po upadku Lehman Brothers.

To jest zapewne przykład szklanki do połowy pełnej. Optymista powie, że istotne jest hamowanie przyrostu bezrobocia. Pesymista – że wciąż sytuacja pracujących się pogarsza. I obaj mieliby rację. Choć ja widzę jednak szklankę półpełną, z kilku powodów. Po pierwsze, biorąc pod uwagę wielkość wstrząsu gospodarczego, wzrost bezrobocia jest wciąż niewielki i jest szansa, że unikniemy dwucyfrowego bezrobocia na koniec roku. Po drugie, sytuacja zaczyna się odwracać i zmierzać w dobrym kierunku – nawet jeżeli ten odwrót zajmie wiele miesięcy. Po trzecie, różne badania nastrojów konsumentów wskazują, że strach o pracę ewidentnie zelżał od kwietnia.

Nie ma nic dziwnego w fakcie, że rynek pracy reaguje wolniej na ożywienie popytu konsumpcyjnego niż na przykład sprzedaż detaliczna. Zatrudnianie i zwalnianie pracowników to nie jest proces, który można przyspieszyć znacząco z miesiąca na miesiąc. Natomiast okręt zawraca i widzę szansę, że nie rozbije się o skały. Nie będzie dramatu.

*miesięczna zmiana liczona na podstawie danych wyrównanych sezonowo

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Rynek samochodów dynamicznie wraca do stanu przedkryzysowego

Popyt na samochody to ważny papierek lakmusowy koniunktury, więc śledzę te dane uważnie co miesiąc. W czerwcu sprzedaż aut bardzo wyraźnie odbiła, wpisując się w scenariusz szybszego od oczekiwań ożywienia gospodarczego. Widać na wykresie, jak samochody i nastroje konsumentów podążają ręka w rękę. Jeszcze daleko do poziomów przedkryzysowych. Ważne, że jesteśmy na dobrej ścieżce.

W czerwcu zarejestrowano w Polsce 35,8 tys. samochodów osobowych – podał instytut Samar, powołując się na dane Centralnej Ewidencji Pojazdów i Kierowców. Ja te dane jeszcze skorygowałem o czynniki sezonowe i zestawiłem – jak zwykle – z nastrojami konsumentów. Widać to na wykresie.

W czerwcu sprzedaż była już na poziomie niemal 90 proc. sprzedaży z lutego, co wskazuje, że większość strat z okresu lockdownu została nadrobiona. Trzeba jednak pamiętać, że początek roku był w Polsce wyjątkowo słaby pod względem nowych rejestracji, ponieważ zmiana przepisów dotyczących emisyjności aut sprawiła, że dealerzy sprowadzili więcej aut pod koniec 2019 r. Więc to dane ze stycznia i lutego to nie jest najlepszy punkt odniesienia. Korygując dane o ten efekt, sprzedaż w czerwcu była na poziomie ok. 80 proc. poziomu przedkryzysowego. To jest dobry wynik, bo w kwietniu był to zaledwie 35 proc., a w maju – 50 proc.

Trend jest dobry. Czy się utrzyma? Patrząc jak życie społeczne powoli wraca do normalności, można sądzić, że tak. Przemawia za tym przede wszystkim fakt, że sytuacja konsumentów jest lepsza od oczekiwań – stopa bezrobocia wzrosła tylko w umiarkowanym stopniu, a badania pokazują, że coraz mniej osób boi się utraty pracy. Połączenie normalnego jak na lato popytu z popytem odłożonym z poprzednich miesięcy może sprawić, że dynamiczne wzrosty będą kontynuowane.

Ale oczywiście ta normalność jest trochę dziwna, bo w tyle głowy każdy ma informację, że epidemia może w każdej chwili wrócić. Mówi o tym minister zdrowia, mówi wielu lekarzy. Tego nie można zlekceważyć. Strach wciąż jest za duży, by rynek samochodów – i gospodarka jako całość – wrócił trwale do 100 proc. do stanu przedkryzysowego. Po szybkim wyjściu z dołka i przejściu fali popytu odłożonego, rynek może znaleźć się na poziomie niższym niż przed kryzysem. Do czasu gdy o epidemii zapomnimy całkowicie lub przynajmniej gdy przestanie ona być traktowana jako istotne zagrożenie.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.