Handel międzynarodowy trzyma się mocno

Jedno z bardziej pozytywnych zaskoczeń minionych miesięcy dotyczy handlu międzynarodowego. Wiosną wydawało się, że kryzys epidemiczny może zerwać część łańcuchów dostaw, zaburzyć relacje biznesowe i doprowadzić do trwałego załamania handlu. Ale napływające dane wskazują, że aż tak źle nie jest – handel trzyma się całkiem nieźle. Widać to zarówno po danych ze świata, jak też danych z Polski.

Ostatnie dane NBP pokazały, że eksport towarów z Polski rośnie w tempie ok. 3 proc. rok do roku (dane za lipiec). Są to dane dużo lepsze niż można było oczekiwać jeszcze w marcu czy kwietniu. Ba, nawet lipcowy raport o inflacji samego NBP wskazywał na dużo gorszy scenariusz w handlu międzynarodowym.

To, co w ostatnich danych handlowych zaskoczyło, to też import. Spadł on w lipcu zaledwie o 4 proc. rok do roku, znacznie mniej od oczekiwań. Jest to sygnał ożywającego popytu wewnętrznego, a szczególnie popytu inwestycyjnego.

Polskie dane ładnie wpisują się w kontekst międzynarodowy. Jeszcze w kwietniu Międzynarodowa Organizacja Handlu przewidywała, że światowy handel spadnie w tym roku o 15-35 proc. Tymczasem w czerwcu spadek wyniósł 10 proc., a kolejne miesiące powinny być lepsze. Jest szansa, że rok zakończy się jednocyfrowym spadkiem światowego eksportu.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Banki protestują przeciw niskim stopom procentowym, ponieważ mocno spadają im zyski

Polityka niskich stóp procentowych sprawia, że zyskowność banków w Polsce spadła do poziomu, który według bankowców uniemożliwia rozwój sektora bankowego i nawet rozwój gospodarczy. Z badania przeprowadzonego przez Panel Ekonomistów wynika, że większość ekonomistów zgadza się, że niskie stopy generują ryzyko dla sektora finansowego. Ja sądzę, że bardzo niskie stopy są potrzebne gospodarce, a do opinii bankowców należy podchodzić tak jak do opinii pochodzących z każdej branży przechodzącej rewolucję – z ostrożnością. Ale jednocześnie uważam, że przytaczane argumenty zasługują na uwagę i debatę.

Kiedyś uznawano, że dobrze prowadzony bank powinien generować zysk na poziomie ponad 10 proc. swoich kapitałów. Kiedyś… Ostatnie dane pokazują, że zysk netto sektora bankowego w Polsce spadł do ledwie powyżej 4 proc. w relacji do kapitałów własnych. Widać to na poniższym wykresie. Co więcej, wskaźnik ten znajduje się wyraźnie w długoterminowym trendzie spadkowym.

Dlaczego zyskowność banków spada? Powodów jest kilka, ale najważniejszym jest zapewne spadek stóp procentowych. Jeszcze przed dekadą główna stopa Narodowego Banku Polskiego (która stanowi odniesienie dla całego rynku) wynosiła 3,5 proc., teraz wynosi 0,1 proc. Banki tracą na obniżkach stóp, ponieważ nie są w stanie obniżyć kosztów odsetkowych depozytów tak mocno jak spadają im przychody odsetkowe z posiadanych aktywów (chociażby dlatego, że oprocentowania depozytów praktycznie nie można obniżyć poniżej zera). Inne powody spadającej zyskowności to podatek bankowy, straty na kredytach związane z ostatnim kryzysem gospodarczym, rosnący koszt restrukturyzacji kredytów frankowych, czy rosnące składki na Bankowy Fundusz Gwarancyjny.

Bankowcy uważają, że przy niskim poziomie zyskowności banki nie są w stanie pełnić swojej funkcji kredytowania rozwojowych przedsięwzięć. Każdy nowy kredyt wymaga kapitału własnego (nie można całości kredytu sfinansować z zebranych z rynku depozytów), a kapitał własny powstaje m.in. dzięki zyskom. Co więcej, jeżeli średnia zyskowność sektora jest bardzo niska, to znaczy, że słabsze banki mogą znaleźć się „pod wodą”, co może zagrażać stabilności całego sektora. Wiadomo bowiem, że stabilność systemu bankowego jest funkcją stabilności jest słabszych elementów – jak w drużynowym wyścigu kolarskim, gdzie o wyniku decyduje najsłabszy zawodnik.

Z takimi argumentami zgadza się wielu ekonomistów. W Panelu Ekonomistów, który służy badaniu opinii eksperckich w sprawach ważnych dla polskiej gospodarki, ponad połowa ankietowanych zgodziła się z tezą, że niskie stopy procentowe zagrażają stabilności sektora finansowego (dokładne wyniki ankiety i odpowiedzi poszczególnych ekspertów można zobaczyć w panelu tutaj).

Ja mam w tej sprawie nieco inną opinię. Uważam, że sektor bankowy podlega takim zmianom jak sektor energetyczny – długookresowej presji na zmianę modelu biznesowego wynikającej ze strukturalnych przemian gospodarczych i społecznych, które znajdują się poza kontrolą polityki gospodarczej. O ile sektor energetyczny musi przechodzić transformację ze względu na zmiany klimatu i regulacje z tym związane, o tyle sektor bankowy musi przechodzić transformację ze względu na trwały strukturalny spadek stóp procentowych. Stopy są niskie nie dlatego, że banki centralne tak chcą, ale dlatego, że takie stopy są potrzebne do stabilizacji stopy inflacji oraz minimalizacji stopy bezrobocia. Wzrost gospodarczy dziś jest generalnie niższy niż w przeszłości, a jednocześnie awersja do ryzyka jest generalnie wyższa, co sprawia, że odnawianie majątku produkcyjnego, inwestycje w nowe moce produkcyjne i nowe rozwiązania technologiczne mogą następować tylko przy niskich stopach. To oczywiście szkodzi zyskowności banków, ale w takich warunkach muszą one robić to, co wszystkie sektory przechodzące strukturalną transformację – mocno ciąć koszty. Możliwe na przykład, że wynagrodzenia w sektorze bankowym będą musiały w najbliższych latach wyraźnie obniżyć się w relacji do innych sektorów gospodarki. Taką ścieżkę przeszło wiele sektorów, teraz czas na sektor finansowy.

Ale jednocześnie przyznaję otwarcie, że bilans argumentów w tej dyskusji wydaje mi się dość wyrównany. Nie jestem skłonny, by bronić mojego poglądu jak Rejtan – tym bardziej, że waga sprawy chyba na to nie zasługuje. Uważam, że problem wymaga szczegółowych analiz.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Strefa euro i USA wybrały różne ścieżki inflacyjne

Wiele spraw w ostatnich latach poróżniło Europę i Stany Zjednoczone. Jedną z nich jest podejście do inflacji. Amerykański bank centralny (Fed) kładzie coraz większy nacisk na podniesienie inflacji jako istotny element wychodzenia z kryzysu. Europejski Bank Centralny natomiast zadowolony jest z niskiej dynamiki cen. Sądzę, że amerykańskie podejście jest lepsze, ale Europa miałaby ze względów politycznych problem z jego naśladowaniem.

Problem poruszam przy okazji prognoz zaprezentowanych w czwartek przez Europejski Bank Centralny (widać je na załączonym wykresie). Wynika z nich, że inflacja co najmniej do 2022 roku pozostanie w strefie euro bardzo niska. Ma ledwo przekraczać 1 proc., podczas gdy cel EBC to „blisko, ale poniżej 2 proc.”. Mimo to EBC na razie nie podejmuje żadnych decyzji odnośnie dalszego luzowania polityki pieniężnej oraz nie wprowadza żadnych zmian w swojej strategii. To wyraźnie odróżnia EBC od amerykańskiego Fedu, który zapowiedział, że w przyszłości będzie skłonny zaakceptować wzrost inflacji powyżej swojego celu (2 proc.).

Ciekawym odzwierciedleniem różnic w podejściu do zarządzania kryzysem jest inna dynamika podaży pieniądza w USA i strefie euro. W USA ilość pieniądza w systemie gospodarczym została zwiększona w tempie niewidzianym od co najmniej 40 lat (prawie 25 proc. rok do roku). W strefie euro zaś dynamika podaży pieniądza nie różni się istotnie od trendów historycznych (ok. 9 proc. rok do roku). Pokazuję to również na wykresie poniżej. Za tę różnicę odpowiada w dużej mierze polityka fiskalna, która jest znacznie łagodniejsza w USA (dług publiczny generuje wzrost podaży pieniądza), ale za możliwości działania rządu przecież też odpowiada bank centralny – im bardziej jest skłonny wspierać rząd, tym ten rząd może swobodniej zwiększać wydatki w czasie kryzysu.

Skąd się bierze różnica w podejściu między Ameryką i Europą (zachodnią)? Sądzę, że można wymienić dwie najważniejsze przyczyny – jedna ekonomiczna, druga polityczna. 

Przede wszystkim, ekonomiści Fed uważają, że bez odpowiednio wysokiej inflacji trudno będzie pobudzić aktywność gospodarczą do poziomów sprzed epidemii. Wynika to z wielu przyczyn, ale przede wszystkim z tego, że wyższe oczekiwania inflacyjne obniżają realną stopę procentową i dzięki temu mogą pobudzić inwestycje w realne aktywa. EBC tymczasem wyznaje bardziej konserwatywną wizję ekonomiczną, wedle której inflacja nie odgrywa pozytywnej roli w pobudzaniu gospodarki – ważne, by nie była za wysoka.

Ale różnice w ideach i przekonaniach to za mało by uzasadnić odmienne podejście do inflacji. Idee nie rządzą. Ważny jest fakt, że Europa jest mocno podzielona politycznie. W takich warunkach trudniej jest o odważną politykę proinflacyjną. Taka polityka zawsze oznacza bowiem większą redystrybucję od oszczędzających do zadłużonych, a to jest zbyt kontrowersyjne, by mogły to zaakceptować najzamożniejsze kraje strefy euro.

Sądzę, że zezwolenie przez EBC na utrzymanie bardzo niskiej inflacji będzie źródłem wielu napięć w strefie euro i utrudni krajom strefy wychodzenie z kryzysu. Ujemna realna stopa procentowa to jeden z najłagodniejszych sposobów na redukcję długów, a utrzymywanie niskiej inflacji utrudnia obniżenie kosztów obsługi długu. Ale możliwe, że niska inflacja to jest polityczna cena jaką kraje bardziej zadłużone muszą zapłacić za powstanie tzw. Funduszu Rekonstrukcji – dużego wspólnego budżetu finansującego inwestycje z długu zaciąganego przez Unię Europejską. Coś za coś. Europa zawsze tak działała, działa dziś i będzie działań w przyszłości. Kompromisy są często nieoptymalne, ale są one fundamentem politycznym współczesnej Europy.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Jak radykalna zmiana energetyczna czeka Polskę

Transformacja energetyczna to będzie jedno z największych wyzwań, przed jakimi stanie Polska w najbliższej dekadzie. Unia Europejska systematycznie „zaciska” politykę klimatyczną, stawiając coraz bardziej restrykcyjne cele. Polska wciąż jest zaś mocno w tyle. Ale to ma się zmienić. Ministerstwo Klimatu zaprezentowało nowy plan Polityki Energetycznej Polski, który wskazuje na możliwą radykalną redukcję udziału węgla w produkcji energii elektrycznej.

Dziś udział węgla w produkcji energii elektrycznej wynosi ok. 70 proc. Ministerstwo Energii zaprezentowało dwa scenariusze do 2040 roku: spadek do 28 proc. lub spadek do 11 proc. Ten drugi scenariusz będzie realizowany w warunkach utrzymywania się wysokich cen uprawnień do emisji CO2, co jest bardzo prawdopodobne biorąc pod uwagę restrykcyjne podejście UE do polityki klimatycznej.

Jak pokazuję na wykresie, redukcja udziału węgla w produkcji energii elektrycznej będzie musiała osiągnąć w Polsce skalę niewidzianą dotychczas w innych krajach. W ciągu minionych 20 lat najmocniejszej redukcji udziału węgla dokonały Grecja, Maroko, Hiszpania, Dania i Wielka Brytania – średnio o 33 pkt proc. My musimy zejść aż o 63 pkt proc.! Trudno przecenić skalę wyzwań z tym związanych.

Oczywiście trzeba pamiętać, że transformacja energetyczna staje się coraz łatwiejsza z dwóch powodów. Po pierwsze, postęp technologiczny sprawia, że opłacalność inwestycji w odnawialne źródła energii szybko rośnie. Po drugie, Unia Europejska oferuje coraz większe wsparcie finansowe, co oznacza, że za polską transformację częściowo będą płaciły inne kraje.

Ale trzeba też pamiętać, że transformacja w branży produkcji energii to tylko część szerokiej transformacji energetycznej. Kraje zachodnie ten etap w dużej mierze mają już za sobą, albo przynajmniej są w nim mocno zaawansowane. Teraz czekają inne etapy: zmniejszenie zużycia energii w przemyśle, transporcie, budownictwie i rolnictwie. To mogą być nawet większe rewolucje niż w branży energetycznej, ponieważ zielone technologie w tych dziedzinach nie są jeszcze tak dobrze rozwinięte. Najbardziej oczywistym przykładem jest fakt, że samochody elektryczne wciąż nie są opłacalne dla przeciętnego użytkownika, a o elektrycznym napędzaniu samolotów myśli się raczej w kategoriach futurystycznych.

Jestem przekonany, że rewolucja energetyczna jest potrzebna ze względu na ryzyka związane ze stopniowym wzrostem średniej temperatury na ziemi. Ale trudno nie dostrzec, że radykalizm zmiany generuje też dla polskiej gospodarki wiele ryzyk.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Dlaczego potrzebujemy konstytucyjnego limitu zadłużenia

W Polsce rozkręca się debata dotycząca tego, co zrobić z konstytucyjnym limitem długu publicznego wynoszącym 60 proc. PKB. Wczoraj głos w tej sprawie zabrał wiceminister finansów Piotr Patkowski, który stwierdził, że limit należałoby znieść. Jego argumenty nie są tylko polityczne, sądzę, że ma też wiele solidnych argumentów ekonomicznych. Ale mimo to jestem zwolennikiem utrzymania konstytucyjnych limitów zadłużenia. Wiarygodność to złoto, a nie mamy jeszcze jako kraj na tyle wysokiej wiarygodności, by nie podpierać się konstytucyjnym limitem.

Piotr Patkowski powiedział w wywiadzie dla Rzeczpospolitej: „Jeśli byłaby taka decyzja polityczna to tak, moim zdaniem warto zastanowić się nad jego zmianą [limitu zadłużenia – przyp. IM]. Ten zapis w konstytucji wprowadzono w bardzo konkretnym celu – dania większej wiarygodności państwu polskiemu na rynkach zagranicznych, co w latach 90. miało swoje pełne uzasadnienie. Natomiast przez te 23 lata Polska bardzo się zmieniła, także przez pryzmat tego, jak postrzegają nas na zewnątrz. Jesteśmy państwem, które nie musi swojej wiarygodności budować na przepisie konstytucyjnym. Naszą wiarygodność buduje to, że jesteśmy członkiem Wspólnoty europejskiej, że finanse publiczne są stabilne, a nasze PKB urosło wielokrotnie w porównaniu z latami 90., a także, że nasze zadłużenie w relacji do PKB w ostatnich latach spadało”.

Najpierw napiszę o tym, w czym Patkowski ma rację. Po pierwsze, limit długu pojawił się w bardzo specyficznych okolicznościach, a dziś jesteśmy w zupełnie innej sytuacji – mamy wyższy rating, stabilną inflację i generalnie wysoką stabilność makroekonomiczną, nie mamy żadnego problemu ze sprzedawaniem obligacji emitowanych w naszej własnej walucie inwestorom zagranicznym. Po drugie, w ostatnich latach wielokrotnie zmieniano różne pomniejsze reguły dotyczące zadłużenia znajdujące się w ustawie o finansach publicznych, ponieważ ograniczały rządowi możliwość reagowania na sytuacje kryzysowe. Robił to rząd PO i robił to rząd PiS, popierali to ekonomiści liberalni i nieliberalni (choć trzeba przyznać, że część ekonomistów uważa, że reguł nie należało zmieniać w żadnych warunkach). Widać, że reguły oparte na limitach sprawdziły się w Polsce słabo, a częste zmienianie reguł generalnie mocno deprecjonuje ich ogólny sens.  Po trzecie, generalne podejście w ekonomii do zadłużenia publicznego zmieniło się w ostatniej dekadzie – dziś długu publicznego nie traktuje się jako tak ryzykownego jak 20-30 lat temu. Po czwarte, zmieniło się też generalne podejście do ustalania sztywnych reguł w polityce gospodarczej – kiedyś uważano to za dobry sposób na ograniczanie błędnych decyzji politycznych, dziś częściej dostrzega się, że sztywne reguły blokują elastyczne reakcje na kryzys oraz ograniczają demokrację poprzez wiązanie rąk rządom posiadającym mandat wyborców.

Jednak mimo tych argumentów, ja jestem zwolennikiem utrzymania konstytucyjnego limitu długu. Należy zamienić jego definicję z krajowej na europejską, po to, by rządy nie mogły manipulować wysokością długu poprzez zmienianie jego krajowej definicji. I może ustalić nowy limit. Ale limit powinien pozostać.

Dlaczego? Przede wszystkim ze względu na fakt, że uznaję wiarygodność za kapitał ogromnej wartości, który jest bardzo trudno zbudować i którego wciąż nam jeszcze brakuje. Wiarygodność pozwala zabezpieczać społeczeństwo przed skutkami gwałtownych wstrząsów. Bez tej wiarygodności, którą już zbudowaliśmy, nie mielibyśmy szans ochronić pracowników i firm przed skutkami kryzysu epidemicznego. Ale tej wiarygodności wciąż nie mamy tyle, co inne kraje Unii Europejskiej, nawet nie mamy tyle co będące dla nas często punktem odniesienia Czechy. Widać to na przykład po wyraźnie niższym ratingu. Dlatego sądzę, że warto najpierw zawalczyć o jeszcze wyższą wiarygodność, a dopiero później dyskutować o znoszeniu limitów.

Ale jest też inny istotny argument wskazujący na potrzebę utrzymania limitów długu. Rynek wschodzący, taki jak Polska, jest narażony na większe ryzyko załamania procesów rozwojowych niż kraje rozwinięte. My nie jesteśmy na granicy technologicznej, nie wytwarzamy najważniejszych dla gospodarki technologii i przez to nie kontrolujemy światowych procesów rozwojowych. Rozwijamy się w zależności od tego, jakie przypadnie nam miejsce w światowym systemie produkcji. Możemy dobrą polityką gospodarczą dbać o to, by maksymalizować szanse szybkiego rozwoju, ale w znacznie większym stopniu niż kraje rozwinięte jesteśmy uzależnieni od procesów, które są zupełnie poza naszą kontrolą. Dlatego powinniśmy bardziej zabezpieczać się przed ryzykiem niż kraje rozwinięte i powinniśmy utrzymywać dług publiczny na wyraźnie niższym poziomie niż kraje rozwnięte – limit konstytucyjny może w tym pomóc.

Dług sam w sobie nie stanowi ryzyka. Ryzyko stanowi ewentualne zatrzymanie procesów rozwojowych, w czasie którego dług byłby trudny do obsługi i obciążałby mocno społeczeństwo. Dlatego sądzę, że warto byśmy wciąż wiązali sobie ręce konstytucyjnym limitem zadłużenia.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Jak wyglądają prognozy epidemiczne dla Polski

Zapewne większość z Państwa bierze udział w jakimś planowaniu biznesowym na najbliższe miesiące. Nieuchronnie w takim procesie pada pytanie: a co będzie z epidemią? Trudno podjąć konkretne decyzje bez założeń co do warunków, w jakich będziemy funkcjonować. Zebrałem więc kilka prognoz produkowanych przez naukowców w USA (w Polsce nie znam źródła udostępniającego pliki z prognozami). Wniosek? Rozczaruję: różnie może być. Może być bardzo źle i całkiem nieźle. Ale jest jeden wniosek bardziej konkretny – utrzymanie rygoru sanitarnego powinno pozwolić przejść przez zimę bez lockdownu.

Zebrałem projekcje z trzech źródeł: Uniwersytetu Waszyngtońskiego (Institute of Health Metrics and Evaluation – IHME), politechniki Massachusetts Institute of Technology (MIT Operations Research Center, projekt Covid Analytics) oraz od szanowanego w Internecie niezależnego analityka Youyang Gu (pozytywne opinie o jego pracy wyrażało wielu epidemiologów). Zaprezentowałem je na poniższym wykresie. Większość dostępnych prognoz obejmuje okres najbliższych dwóch-trzech miesięcy.

Jako bazowe założenie można przyjąć, że przez najbliższe miesiące sytuacja epidemiczna nie ulegnie istotnej zmianie. Dwie z czterech prezentowanych projekcji wskazują na taki scenariusz. Jedna projekcja wskazuje na powrót takiej fali jak wiosenna, inna – na opadanie liczby zgonów. Taka ścieżka prognozy jest typowa dla zmiennych, o których ewolucji decyduje punkt wyjścia i losowe wstrząsy – jest to w statystyce znane pod pojęciem procesu Markowa. W języku ludowym zaś proces znany jest jako „może być tak lub siak”. Chodzi o to, że proces nie przebiega wedle stabilnego trendu, ale jest wynikiem mocno losowych zdarzeń: szczęścia lub pecha.

Wielu analityków nie prognozuje na dłużej niż trzy miesiące, ponieważ bardzo trudno jest ocenić wpływ efektów sezonowych na przebieg epidemii. Efekty te wprowadzają do modeli niepewność, którą trudno uchwycić liczbowo. Natomiast takie ćwiczenie wykonał IHME. I wnioski są jednocześnie intrygujące i niepokojące. Pokazuję je na drugim wykresie.

W bazowej prognozie IHME na koniec roku w Polsce rejestrowanych będzie aż 800 zgonów dziennie z tytułu COVID-19, czyli realizowany będzie scenariusz włoskiej wiosny (a nawet gorszy biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców i strukturę wiekową ludności). Oznaczać to będzie, że w Polsce będzie umierać niemal dwukrotnie więcej osób niż w normalnym sezonie. Jednocześnie IHME wskazuje, że gdyby odsetek osób noszących maski w przestrzeni publicznej wzrósł do 95% (z 40% zakładanych w prognozie bazowej), wówczas dzienna liczba zgonów zostanie ograniczona do … 30.

Ta różnica między scenariuszami IHME jest zaskakująco duża. Czy rzeczywiście są dowody na aż tak silne efekty sezonowe, by prognozować w Polsce scenariusz włoski? Czy efekt noszenia masek jest dobrze zmierzony? Zachowuję wobec tych prognoz sceptycyzm, tym bardziej, że IHME wykazał się pół roku temu mało trafnymi prognozami (zbyt optymistycznymi wówczas – na prognozie tego instytutu opierał się Donald Trump, kiedy mówił w kwietniu, że epidemia wkrótce wygaśnie). Ale sądzę jednocześnie, że te prognozy są ważnym punktem odniesienia. Wisi nad nami ryzyko wysokiej fali epidemii, która mogłaby wywołać drugi lockdown. Ale zachowanie prostych wymogów sanitarnych – noszenie masek w zamkniętych przestrzeniach, wietrzenie pomieszczeń, unikanie tłumów, mycie rąk – może znacząco zwiększyć szansę, że przejdziemy przez zimę w miarę spokojnie.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Stopa bezrobocia przestała rosnąć. Przystanek, czy koniec wzrostu?

Rynek pracy wygląda dużo lepiej niż można było spodziewać się jeszcze na wiosnę. W Polsce stopa bezrobocia przestała rosnąć, zatrzymując się dużo poniżej poziomów dominujących w prognozach po wybuchu epidemii. To zapewne w dużej mierze efekt programów wspierających zatrudnienie, ale też lepszej koniunktury. W USA, gdzie nie wspiera się zatrudnienia, a przekazuje po prostu transfery osobom tracącym pracę, stopa bezrobocia też jest wyraźnie niższa od oczekiwań.

Moim zdaniem to kolejny argument, po poprawiającej się koniunkturze w branżach produkujących towary inwestycyjne, że firmy generalnie potraktowały wstrząs epidemiczny jako zjawisko przejściowe.

Według wstępnych danych Ministerstwa Pracy* stopa bezrobocia rejestrowanego w Polsce wyniosła w sierpniu 6,1 proc., czyli tyle samo, co w lipcu. Gdy odjąłem z danych efekty sezonowe, to wyszło, że stopa bezrobocia utrzymała się na poziomie 6,2 proc., czyli zaledwie 1 pkt proc. powyżej poziomu sprzed epidemii.

Na poniższym wykresie pokazałem, jak obecna ścieżka bezrobocia wygląda na tle tej z okresu kryzysu finansowego. Widać, że pierwszy wstrząs był w tym roku dużo silniejszy niż wówczas (co oczywiste, bo wtedy kryzys rozwijał się powoli – jak jajko niespodzianka z trucizną w środku), ale znacznie szybciej nastąpiła też stabilizacja.

Kluczowe pytanie brzmi: ile w tej stabilizacji jest efektów przejściowych związanych z pomocą publiczną, a ile efektów poprawy koniunktury?

Na pewno pomoc publiczna jest bardzo ważnym czynnikiem blokującym wzrost stopy bezrobocia. Chodzi nie tylko o bezpośrednią pomoc dla firm, ale również o pomoc dla osób tracących pracę – dodatek solidarnościowy sprawia, że część osób, które utraciły zatrudnienie, nie musiała się rejestrować w urzędach pracy. Pomoc publiczna obecnie jest dużo wyższa niż w 2008 roku.

Ale sądzę, że istotnym czynnikiem wpływającym pozytywnie na rynek pracy jest też szybsza od oczekiwań poprawa koniunktury. Na przykład, w maju, czyli już w okresie obowiązywania wszystkich instrumentów pomocy publicznej, odsetek netto firm przetwórczych deklarujących redukcję zatrudnienia wynosił aż 23 proc. (firmy deklarujące zwolnienia minus firmy deklarujące zwiększenie zatrudnienia) – mniej więcej tyle ile w pierwszych miesiącach po upadku Lehman Brothers. Do sierpnia ten odsetek spadł do zaledwie 4,1 proc., niewiele różniąc się od poziomów przedkryzysowych.

Pewnym potwierdzeniem tezy, że wstrząs epidemiczny jest słabszy od obaw, może być też sytuacja na rynku pracy w USA – ponieważ charakter kryzysu jest wszędzie podobny, więc dane z jednego kraju mogą być lekcją dla innych. USA jest to kraj, gdzie wsparcie zatrudnienia ma ograniczoną wielkość, a pomoc publiczna skupia się na transferach dla bezrobotnych, więc dane o bezrobociu nie są tak zaburzone przez efekty tej pomocy jak w Europie. Jeszcze w czerwcu Fed (bank centralny) prognozował, że na koniec roku stopa bezrobocia w USA wyniesie 9,3 proc. Tymczasem już w sierpniu spadła ona do 8,4 proc., mimo że sytuacja epidemiczna kraju jest znacznie gorsza niż w czerwcu.

Wiele wskazuje, że część firm dostosowała się do niepewności wywołanej przez epidemię i postanowiła ją przeczekać, wierząc w odbudowanie popytu w 2021 roku. Decydenci zobaczyli, że po lockdownie może wrócić w miarę normalne życie, przynajmniej w większości branż. Dlatego ich skłonność do zwalniania jest niższa niż na początku kryzysu. I sądzę, że może być to zjawisko występujące w wielu krajach. Jest zatem szansa, że stopa bezrobocia, którą teraz obserwujemy w Polsce, wyznacza jej cykliczny szczyt.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Tąpnięcie inflacji w strefie euro – skąd się wzięło i co z niego wynika?

Zachowanie inflacji to jeden z najbardziej zagadkowych elementów post-epidemicznego świata. Głębokość kryzysu sprawia, że można oczekiwać spadku dynamiki cen. Ale pompowanie dochodów firm i gospodarstw domowych przez pomoc publiczną w warunkach malejących zdolności podażowych może też wygenerować w przyszłości presję na wzrost cen.

Patrząc na dane ze strefy euro można dojść do wniosku, że na razie przeważa to pierwsze zjawisko – inflacja hamuje z piskiem opon. Ale moim zdaniem władze monetarne nie będą chciały doprowadzić do nadmiernego spadku inflacji, będą wolały zaryzykować zbyt wysoką niż zbyt niską inflację. Skoro więc dynamika cen spada to będą kolejne programy wsparcia gospodarki.

W sierpniu inflacja w strefie euro zanotowała największy spadek od czasu kryzysu finansowego, obniżając się z 0,4 do -0,2 proc. Jeszcze lepiej widać zjawisko hamujących cen  na wskaźniku inflacji bazowej, która nie uwzględnia cen energii i żywności – tutaj mamy największy miesięczny spadek w historii: z 1,2 do 0,4 proc. To ten wskaźnik pokazuję na wykresie. On jest najlepszą dostępną miarą fundamentalnych procesów cenowych w gospodarce. 

Niektórzy tłumaczą spadki obniżką podatku VAT w Niemczech. Ale to niewystarczające tłumaczenie, ponieważ największe spadki wystąpiły we Włoszech, Holandii  i Belgii (spośród krajów udostępniających już wstępne dane). Są też tłumaczenia, bardziej przekonujące, że spadki to efekt nienaturalnego przesunięcia letnich wyprzedaży w sklepach. Ale to też nie może w pełni wyjaśniać bardzo niskiej inflacji, ponieważ w samych usługach, gdzie wyprzedaże nie są tak istotnym zjawiskiem, inflacja zanotowała najniższy odczyt w historii: 0,7 proc.

Wiele zatem wskazuje, że firmy coraz częściej tną ceny ze względu na niski popyt. 

W Polsce to zjawisko na razie nie  jest widoczne w danych, ale to się może wkrótce zacząć zmieniać. Ze wstępnych danych GUS za sierpień można szacować, że inflacja bazowa obniżyła się z 4,3 do 4,1 proc. Jest wciąż wysoka, ale to efekt decyzji podejmowanych w poprzednich miesiącach – teraz trend może się zmienić. Trzeba jednak pamiętać, że w Polsce wsparcie dla firm było znacznie większe niż w wielu krajach strefy euro, co pozwoliło zachować w miarę solidny popyt konsumpcyjny (pomijając załamanie w czasie lockdownu). W Polsce sprzedaż detaliczna w lipcu była o 4,3 proc. wyższa niż przed rokiem, a średnio w strefie euro tylko o 0,4 proc. wyższa. Więc ta chęć firm do cięcia cen może być u nas mniejsza.

Generalnie niska inflacja to jest zjawisko, którego banki centralne nie powinny absolutnie akceptować. Są  bowiem tylko dwa sposoby wyjścia z wysokiego zadłużenia wygenerowanego w trakcje kryzysu: masowa restrukturyzacja lub wysoki nominalny wzrost gospodarczy. Ta pierwsza ścieżka byłaby dużo bardziej bolesna. Ta druga też może być bolesna, jeżeli wysoki wzrost nominalny miałby oznaczać bardzo wysoką inflację i niski realny wzrost PKB. Ale w tej drugiej ścieżce można dopatrywać się szans, w pierwszej nie.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Globalny PMI produkcyjny pnie się w górę

Pomimo nawrotów epidemii nastroje w światowym przetwórstwie przemysłowym poprawiają się – również w krajach mocno dotkniętych przez chorobę COVID-19. To co jest najciekawsze, to wyraźna poprawa nastrojów w branżach dóbr inwestycyjnych. Czyżby był to sygnał, że wcześniej od oczekiwań rośnie popyt inwestycyjny?

Globalny PMI, mierzony przez Markit i JP Morgan, wzrósł w sierpniu do najwyższego poziomu od 21 miesięcy – 51,8 pkt, wobec 50,3 pkt w lipcu. Jak widać na załączonym wykresie, wzrost sugeruje, że produkcja przemysłowa wróciła do dodatniej dynamiki w ujęciu rok do roku.

To, co jest w tym momencie największą zagadką, to ile jest w tym realizacji odłożonego popytu, a ile powrotu do normalnego długookresowego trendu. Realizacja odłożonego popytu podniesie aktywność tylko krótkookresowo, w miarę jak firmy będą odbudowywać zapasy, a konsumenci zrealizują decyzje zakupowe odłożone z wiosny. Jeżeli jednak przemysł wraca do jako takiej normalności, to byłby to wspaniały trend.

Ja sądzę, że na razie w odbiciu dużo jest przejściowości. Potwierdzałaby to sytuacja w Polsce, gdzie PMI obniżył się lekko w sierpniu – w Polsce ożywienie zaczęło się wcześniej niż średnio na świecie, więc pewne efekty mogą zadziać się z wyprzedzeniem.

Bardzo pozytywnym sygnałem jest wzrost aktywności w branżach dóbr inwestycyjnych, sygnalizowany przez autorów badania. W poprzednich miesiącach ożywienie było ciągnięte głównie przez sektor dóbr konsumpcyjnych, a szczególnie producentów dóbr trwałych, takich jak meble, czy sprzęt RTV/AGD. Teraz widzimy przenoszenie się popytu wzdłuż łańcucha dostaw na producentów dóbr pośrednich, a w końcu też inwestycyjnych. Tutaj na pewno jest obecna jakaś przejściowość, ale sam fakt mocnego odbicia jest bardzo pozytywny. Sygnalizowałem wielokrotnie, że największym zagrożeniem dla światowej gospodarki jest trwałe obniżenie inwestycji przez bojące się o swoją przyszłość firmy. Mamy pierwsze sygnały wskazujące, że firmy traktują epidemię jako wstrząs w dużej mierze krótkookresowy.

Innym pozytywnym zjawiskiem jest poprawa nastrojów firm w krajach mocno dotkniętych przez epidemię, jak USA czy Indie. To potwierdza hipotezę, że kolejne fale epidemii mają i będą miały znacznie mniejszy wpływ na aktywność gospodarczą niż fala wiosenna. Ale oczywiście największym testem tej hipotezy będzie sezon zimowy na północnej półkuli.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Historia dwóch krzywych, co się spotkały i wkrótce rozejdą

Najnowsze dane o polskim produkcie krajowym brutto pozwalają wejrzeć w strukturę gospodarki i rozłożyć przebiegające w niej procesy na czynniki pierwsze. Dzięki temu jak na dłoni widać, na czym polega specyfika kryzysu epidemicznego. Po raz pierwszy w historii najnowszej głównym hamulcem gospodarki jest konsumpcja. A nie inwestycje. Jednak to się w najbliższym czasie zmieni. W miarę jak mijać będą efekty wiosennego załamania, konsumpcja będzie się normalizowała, a problemem będą inwestycje.

W drugim kwartale polski PKB spadł o 8,2 proc. rok do roku, przy czym zarówno konsumpcja jak i inwestycje spadły o 10,9 proc. rok do roku.

Jak widać na wykresie, załamanie konsumpcji jest absolutnie bezprecedensowe. Zwykle nawet w największych kryzysach konsumpcja zachowuje się w miarę stabilnie, ponieważ gospodarstwa domowe redukują oszczędności i starają się utrzymać standard życia bez gwałtownych zmian. Zwykle to inwestycje wahają się jak chorągiewka na wietrze i to inwestycje są zwykle głównym czynnikiem napędzającym cykle koniunktury. Firmy raz stadnie zwiększają nakłady rozwojowe, by innym razem je redukować, najczęściej ze względu na zmieniające się oczekiwania dotyczące przyszłych dochodów lub w wyniku zmian technologicznych czy finansowych.

Kryzys epidemiczny wywołał jednak przede wszystkim załamanie konsumpcji. Ludzie przestali kupować towary nienależące do kategorii najbardziej niezbędnych produktów, a restrykcje nakładane w ramach lockdownów tylko wzmocniły spadki. Nawet w największych kryzysach przeciętne gospodarstwo domowe nie ograniczyło tak mocno swoich wydatków jak na wiosnę 2020 roku (precedensem może być jedynie rok 1990 z kilkuset procentową inflacją zjadającą realne dochody i oszczędności).

Inwestycje oczywiście też spadły, ale w ich przypadku spadek nie różnił się istotnie od tego, co obserwowaliśmy w poprzednich recesjach*. Firmy ograniczyły wydatki rozwojowe, ponieważ przyszłość stała się znacznie mniej przewidywalna.

O ile jednak konsumpcja powinna dość szybko odbić, o tyle inwestycje mogą pozostać w dołku dłużej. I to jest największe wyzwanie dla gospodarki: jak nie dopuścić do przerodzenia się krótkookresowego wstrząsu opartego o załamanie konsumpcji w długookresową flautę opartą o stagnację inwestycji. Pisałem o tym na początku lata w kontekście danych z rynku pracy. Kryzys ma dwie warstwy – krótkookresowe załamanie, które już się praktycznie skończyło, oraz długookresowe ograniczenie aktywności w wyniku wzrostu obaw o przyszłość.

Dwie krzywe – konsumpcja i inwestycje – ruszyły się w wyjątkowy sposób w tym samym stopniu. Ale wkrótce się rozejdą, konsumpcja ruszy w górę. A inwestycje zostaną same i smutne na dole. Oby jak najkrócej.

*W Polsce mówi się czasem, że nasz kraj nie doświadczył recesji od 1991 do 2020 roku. To nie prawda. Takich recesji było parę. 

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.