Albo bezrobocie, albo inflacja

Przy tak dużym wstrząsie gospodarczym z jakim mierzy się świat, wiele krajów staje przed bardzo trudnym wyborem – albo pozwolą na skokowy wzrost bezrobocia, albo będą trzymać bezrobocie nisko dzięki rosnącym wydatkom publicznym i zaryzykują wzrost inflacji. Im głębsze i dłuższe będzie załamanie gospodarcze tym trudniej będzie znaleźć ścieżkę pośrednią, minimalizującą oba ryzyka. Z jednym z tych ryzyk – bezrobocia albo inflacji – trzeba się pogodzić, jeżeli chce się zapobiec drugiemu.

Wymienność między bezrobociem a inflacją już widać w danych. Jak pokazuję na wykresie, te kraje Unii Europejskiej, które najmocniej wspierały zatrudnienie w okresie kryzysu epidemicznego, mają najwyższą inflację. Na przykład, Polska doświadczyła najniższego wzrostu stopy bezrobocia wśród krajów UE w ostatnich sześciu miesiącach i jednocześnie ma najwyższą inflację. Z kolei kraje, które pozwoliły bezrobociu istotnie wzrosnąć, mają już deflację.

Dlaczego tak to działa? Skąd ta wymienność ryzyka inflacji i bezrobocia? Jeżeli w warunkach załamania aktywności gospodarczej podtrzymuje się zatrudnienie, to jednocześnie wynagrodzenia są wyższe niż wynikałoby to z warunków czysto rynkowych. A skoro wynagrodzenia są wyższe, to firmy mają wyższe koszty i jednocześnie popyt na ich towary jest bardziej stabilny niż gdyby rząd nic nie robił. Dlatego ceny są wyższe. Wydaje się, że to jest mechanizm, który mógł zadziałać w Polsce.

Można też problem opisać nieco prościej, obrazowo. Jeżeli w warunkach spadku PKB będziemy podtrzymywali nominalne dochody ludności, to wysoka siła nabywcza spotka się z mniejszą ilością towarów i wytworzy presje w górę na ceny.

Ekonomiści oczywiście dobrze wiedzą o tym, że można doświadczyć dwóch plag jednocześnie: mieć wysoką inflację i wysokie bezrobocie. Nazywa się to stagflacją (stagnacja+inflacja). Albo można mieć też niską inflację i niskie bezrobocie. Wtedy nazywa się to złotą równowagą (mój bardzo luźny przekład angielskiego pojęcia „goldilocks”, które opisuje taką sytuację). Ale sądzę, że w świecie epidemicznym trzeba mieć bardzo dużo pecha by skończyć w pierwszym stanie, stagflacji, albo wyjątkowo dużo szczęścia, by osiągnąć drugi stan – złotej równowagi.

Oba ryzyka – inflacji lub bezrobocia – mogą wiązać się z długookresową szkodą dla gospodarki.

Nadmierna inflacja może sprawić, że duża część ludności poczuje mocne uderzenie w portfele. Klasyczna ekonomia mówi też, że w takich warunkach firmy otrzymują złe sygnały cenowe i podejmują złe decyzje inwestycyjne – na przykład mogą kupować drożejące nieruchomości zamiast inwestować w jakieś nowe, produktywne technologie. Z drugiej strony, wysoki i trwały wzrost bezrobocia może sprawić, że część pracowników doświadczy szokowego spadku standardu życia. To oznacza trwałe obniżenie ich umiejętności, a także – co gorsze – słabszy start w życie dla ich dzieci. W wyniku bezrobocia następuje erozja kapitału ludzkiego.

Jakie ryzyko więc zaakceptować, a które ograniczać? Ja jestem zwolennikiem polityki minimalizującej ryzyko nadmiernego bezrobocia. Z dwóch powodów. Po pierwsze, inflacja na całym świecie jest na razie bardzo niska i ryzyko jej trwałego wymknięcia się spod kontroli jest daleko na horyzoncie. Po drugie, uważam, że koszty polityczne i społeczne bezrobocia są większe niż koszty umiarkowanie podwyższonej inflacji. Dlatego jeżeli kryzys będzie się pogłębiał należy kontynuować wsparcie dla firm, by nie znikały i nie likwidowały zbyt wielu miejsc pracy. Ale oczywiście, zgodnie z powyższą analizą, przyznaję, że nie jest to polityka pozbawiona ryzyk.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Motoryzacja na wysokim pędzie, ciągnie cały przemysł

Powoli zaczynają spływać dane z październikowych badań koniunktury w różnych krajach, które są najszybszym źródłem informacji o reakcji gospodarki na jesienną falę epidemii. Widać w nich, że nastroje w firmach stopniowo zaczęły się pogarszać.

Ale jest też jeden błysk nadziei – bardzo dobra, wręcz poprawiająca się koniunktura w przemyśle niemieckim, wiedziona mocnym popytem w branży motoryzacyjnej. Widać ją też po wysokich kursach akcji spółek z branży, które pokazane są na wykresie – ceny są wyraźnie bliżej poziomu z początku roku niż dołka z wiosny i jak na razie nie reagują znaczącymi spadkami na nową falę obostrzeń społecznych. Dlaczego? Możliwe, że inwestorzy, podobnie jak menedżerowie w firmach, nauczyli się w ostatnich miesiącach, że po lockdownie popyt szybko wraca do normy.

Dobry wgląd w nastroje w gospodarce daje niemiecki indeks IFO, powstający na podstawie ankiety wśród bardzo dużej grupy 9000 firm. Indeks obniżył się lekko w październiku wobec września – do 92,7 pkt, wobec 93,2 pkt. To na razie niewielki ruch. Pogorszyła się przede wszystkim ocena koniunktury w usługach, handlu i budownictwie. Ale jednocześnie nastroje w przemyśle poprawiły się wyraźnie względem września. Subindeks sektorowy dla przemysłu po raz pierwszy od wiosny 2019 roku znalazł się na plusie, co oznacza, że większy jest odsetek firm uważających swoją sytuacje za dobrą lub oczekujących poprawy niż firm z odwrotnym nastawieniem.

Biorąc pod uwagę strukturę niemieckiego przemysłu, można postawić tezę, że poprawa jest głównie efektem lepszej koniunktury w motoryzacji. Widać to zresztą też w Polsce, gdzie przemysł jest mocno powiązany łańcuchami dostaw z Niemcami. Z badania koniunktury GUS (też prowadzonego na podstawie ankiet) wynika, że ocena bieżącego portfela zamówień jest najwyższa od 2011 roku (w sensie dynamiki tego portfela wobec poprzednich miesięcy).

Patrząc na notowania spółek motoryzacyjnych, widać, że inwestorzy na razie nie specjalnie przejęli się nadchodzącymi obostrzeniami. W ciągu tygodnia akcje największych firm w Niemczech staniały o ok. 4 proc. – spadek jest wyraźny, ale zupełnie nieporównywalny z sytuacją z wiosny. A na giełdzie w USA ceny akcji Forda czy Fiata wręcz drożały ostatnio.

Na optymizm w branży wskazał we wtorek prezes Volskwagen Herbert Diess, który powiedział w Financial Times, że sytuacja branży jest na tyle dobra, że niepotrzebne jest wsparcie rządu dla popytu na auta.

Czy ten optymizm wokół branży nie jest nadmierny? Wiele wskazuje, że menedżerowie i inwestorzy nie dostosowali się jeszcze do ryzyka zamknięcia sklepów z samochodami w najbliższych tygodniach. Twardy lockdown w Europie zbliża się wielkimi krokami, ponieważ systemy szpitalne w coraz większej liczbie krajów ulegają przeciążeniu.

Ale jednocześnie w tym relatywnym spokoju wokół spółek widać głębszy sens. Pół roku epidemii czegoś biznes już nauczyło. Jedna z lekcji jest taka, że w branżach trwałych dóbr konsumpcyjnych (motoryzacja, meble, AGD, RTV itp.) występują silne efekty odłożonego popytu – duża część konsumentów, która nie kupuje w czasie lockdownu, wraca później do zakupów.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Dlaczego rynek nie zareagował w minionym tygodniu na nowe obostrzenia?

Od minionego weekendu obowiązuje w Polsce miękki lockdown – ograniczenie aktywności społecznej i gospodarczej, któremu towarzyszy sugestia pozostawania w domu. Sądzę, że istnieje ryzyko, iż te restrykcje będą dalej zaostrzane, taką bowiem ścieżką podążyły Czechy, które są pod względem parametrów epidemii ok. 10-14 dni przed Polską. Nie wykluczone jest też, że inne kraje UE zrobią to samo.

W tym kontekście intrygujące jest pytanie, dlaczego na rynkach finansowych nie widać istotnego dostosowania do nowej rzeczywistości? W ciągu tygodnia WIG obniżył się tylko o 0,7 proc., złoty do euro osłabił się również tylko o 0,7 proc. Na światowych rynkach też nie widać dużego odwrotu od ryzyka: na giełdach jest dość spokojnie, dolar się nie umacnia, ceny metali stoją wysoko.

Przypominam, że pisałem już o tym, że doświadczenia Izraela, Australii czy Hong Kongu wskazują, że reakcja na kolejne fale epidemii jest znacznie mniejsza niż na pierwszą. Nie jest to więc duże zaskoczenie. Ale jest pretekst, by zadać znów pytanie, dlaczego tak się dzieje? I czy to będzie zjawisko trwałe? Czy oswoiliśmy epidemię, a może znów jej nie doceniamy?

Zacznę od czynników pesymistycznych, które mogą sprawić, że na rynkach nastąpi jeszcze dostosowanie cen ryzykownych aktywów w dół. Po pierwsze, niedoceniane jest ryzyko czeskiego lockdownu w wielu krajach UE. Powszechnie zakłada się, że ograniczenia będą punktowe i krótkie, tymczasem rośnie ryzyko, że będą twarde i długie. Wciąż bowiem większości dużych krajów Europy grozi zatkanie systemu opieki zdrowotnej, a kontrola epidemii jest mało efektywna. To jest czynnik, który stanowi zaskoczenie wobec oczekiwań z lata – wydawało się, że ograniczenia punktowe i nakaz noszenia masek będą bardziej skuteczne. Po drugie, istnieje ryzyko, że wsparcie finansowe dla firm będzie mniejsze niż w czasie pierwszej fali. Wprawdzie nie ma przesłanek makroekonomicznych, by takiego wsparcia nie udzielać, ale rządy w Europie mogą być bardziej wstrzemięźliwe. Po trzecie, panujące powszechnie założenie, że epidemię udało się pokonać w Azji może okazać się błędne w warunkach sezonu zimowego.

Ale jest też wiele czynników, które mogą podtrzymywać zarówno koniunkturę gospodarczą, jak i ceny aktywów na rynkach. Po pierwsze, rządy i banki centralne wciąż mogą używać bazooki w postaci ogromnych dotacji dla firm i obywateli, które przekładają się na obniżenie stopy bezrobocia i podniesienie popytu na ryzykowne aktywa (poprzez obniżenie premii za ryzyko). Po drugie, rosną szanse na szybkie wprowadzenie szczepionki na SARS-CoV-2 – w piątek minister zdrowia Niemiec mówił, że będzie to możliwe już w pierwszej połowie 2021 roku. To powinno stabilizować oczekiwania dotyczące koniunktury w przyszłym roku. Po trzecie, poprawiająca się szybko technologia testowania powinna w końcu ułatwić kontrolę epidemii. Po czwarte, firmy są lepiej przygotowane pod względem logistycznym i płynnościowym na nowy lockdown. Po piąte, raczej mało prawdopodobne są tak radykalne rozwiązania jak zamykanie granic – a to relatywnie poprawia perspektywy handlu międzynarodowego. Po szóste, popyt z Azji powinien amortyzować spadek popytu z Europy. Po siódme, doświadczenia takich krajów jak Izrael pokazują, że efektywność lockdownu w warunkach już wysokiej świadomości obywateli jest tym razem wyższa niż na wiosnę.

Sądzę, że w krótkim okresie doświadczymy dużego wstrząsu gospodarczego, ale wciąż widzę dużo przekonujących argumentów, że przyszły rok przyniesie zdecydowaną poprawę. W najbliższych dniach i tygodniach trzeba śledzić, jak rozkładają się opisane powyżej czynniki.

 

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Firmy mają więcej gotówki przed drugim lockdownem. Czy to im wystarczy?

Jednym z największych problemów w trakcie kryzysu epidemicznego jest płynność, czyli zdolność obsługi bieżących zobowiązań. W przeciwieństwie do kryzysów wynikających ze zmian strukturalnych w gospodarce, w kryzysie epidemicznym długookresowe perspektywy firm raczej nie powinny ulegać istotnym zmianom, pod warunkiem, że będą one w stanie przetrwać rok lub dwa lata w stresie finansowym.

Ostatnie dane pokazują, że pod tym względem firmy w Polsce są na pewno lepiej przygotowane niż u progu wiosny. Aktywa gotówkowe i depozytowe firm są bardzo duże, a wskaźniki płynności są najwyższe w historii. Z danych NBP wynika, że we wrześniu firmy miały na kontach bieżących i depozytach aż o 30 proc. więcej środków finansowych niż rok temu. Przed epidemią takie wzrosty notowano tylko w 2007 roku, gdy bardzo wysoki nominalny wzrost gospodarczy podnosił ilość pieniądza w gospodarce. Teraz w dużej mierze wynika to z pomocy finansowej udzielonej przez rząd oraz szybszego od oczekiwań odbicia aktywności gospodarczej w trzecim kwartale.

Sama ilość pieniądza oczywiście nie musi nic mówić o stabilności firm. To, co ma największe znaczenie, to ilość płynnych aktywów w stosunku do zapadających w krótkim okresie zobowiązań. I tutaj też widać znaczącą poprawę w tym roku. Z danych GUS wynika, że krótkoterminowe płynne aktywa firm (czyli gotówka i takie aktywa, które firma może szybko spieniężyć) w relacji do krótkookresowych zobowiązań wynosiły na koniec drugiego kwartału niemal 43 proc., wobec 35 proc. przed rokiem. Była to też najwyższa wartość w historii danych.

Wygląda więc na to, że firmy są lepiej przygotowane do wstrząsu niż pół roku temu. To powinno dać gospodarce pewien margines bezpieczeństwa w warunkach ewentualnego wprowadzenia silnych ograniczeń społecznych i gospodarczych.

Ale trzeba też pamiętać, że sama płynność posiadana przez firmy może nie wystarczać, by utrzymać normalny obrót gospodarczy i uniknąć załamania gospodarczego. W okresie silnego wstrząsu nawet solidne firmy mogą wstrzymywać niektóre płatności w celu gromadzenia krótkoterminowych zapasów gotówki, co może skutkować ogromnymi zatorami płatniczymi. Wtedy bez pomocy rządu i banku centralnego gospodarka nie może długo funkcjonować.

Dobra wiadomość jest taka, że w przeciwieństwie do wiosny więcej firm może przetrwać o własnych siłach. Gorsza jest taka, że jeżeli dojdzie do całkowitego lockdownu na dłużej niż parę tygodni, to bez kolejnego pompowania pieniądza do gospodarki się nie obejdzie.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Produkcja mocno w górę, ale jesień będzie bardzo trudna

Wrzesień i prawdopodobnie pierwsza połowa października były dla polskiego przemysłu doskonałe. Ten sektor gospodarki przeszedł V-kształtne ożywienie, korzystając na ogólnoeuropejskim wzroście popytu m.in. na samochody, meble, sprzęt AGD czy ubrania. Następne miesiące już tak dobre zapewne nie będą. Podejrzewam, że czekają nas kolejne restrykcje aktywności społecznej w całej Europie, co przełoży się na popyt i produkcję. Ale w tym trudnym czasie ważne jest, by ciągle pamiętać, że po dołku wywołanym epidemią szybko przychodzi ożywienie.

Produkcja przemysłowa wzrosła we wrześniu aż o 5,9 proc. rok do roku – to był najlepszy wynik od 16 miesięcy. Trudno to już tłumaczyć tylko realizacją odłożonego popytu. Ewidentnie europejska gospodarka wstawała pod koniec lata na nogi, a do rosnącego popytu konsumpcyjnego dołączał przyspieszający popyt inwestycyjny. Uczestniczyłem we wtorek w spotkaniu branżowym stowarzyszenia przemysłowego, skupiającego firmy z mocną ekspozycją na wiele wrażliwych branż, w tym motoryzacyjną czy AGD. Niektóre z firm sygnalizowały, że miniony miesiąc należał pod względem zamówień do najlepszych w historii, a październik wciąż był bardzo dobry.

Jednak dane epidemiczne z Polski i innych europejskich krajów sugerują, że czekają nas kolejne obostrzenia aktywności społecznej i gospodarczej, co przełoży się negatywnie na popyt konsumpcyjny i tym samym zamówienia w przemyśle. Liczba osób hospitalizowanych z tytułu COVID rośnie w największych krajach europejskich w tempie 5-10 proc. dziennie, co bez zatrzymania trendu doprowadzi do zatkania systemów szpitalnych w tym lub przyszłym miesiącu. Polska już wykorzystuje 60 proc. miejsc dedykowanych pacjentom COVID. Wprawdzie zasoby szpitalne możemy powiększyć 2-3 krotnie w ciągu paru tygodni, ale przy obecnym tempie wzrostu oznacza to tylko przesunięcie momentu przeciążenia z października na listopad. A biorąc pod uwagę niskie zasoby specjalistów raczej będzie to pierwsza połowa listopada. Dlatego należy oczekiwać dalszych obostrzeń.

Natomiast wciąż jest kilka czynników, które mogą sprawiać, że uciążliwość obostrzeń dla przemysłu będzie dużo mniejsza niż na wiosnę.

Po pierwsze, zaburzenia w ruchu międzynarodowym powinny być znacznie mniejsze niż na wiosnę – będzie mniej problemów z fizycznym dostarczaniem towarów. Po drugie, na tym etapie raczej nie powinno dochodzić do zamykania fabryk – firmy mają wdrożone procedury sanitarne, a ryzyka zachorowań koncentrują się raczej w innych miejscach niż zakłady produkcyjne.  Po trzecie, oczekiwania na ożywienie gospodarcze w przyszłym roku powinny stabilizować popyt inwestycyjny. I po czwarte, poprawiająca się sytuacja gospodarcza w Azji powinna zamortyzować spadki popytu w Europie i USA.

Nadchodzi bardzo trudna jesień i pewnie trudna zima. W takich momentach ważne jest, by pamiętać o perspektywie dużo lepszej wiosny. Rosną szanse na szczepionkę na SARS-CoV-2. Technologie testowania poprawiają się. Systemy ochrony zdrowia uczą się lepiej postępować z epidemią. Widzę wiele przekonujących argumentów, że 2021 rok będzie momentem przełomu.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Chiny znów wyciągają świat za uszy

Ostatnie doskonałe dane o chińskim imporcie zmuszają do reflacji na temat stanu, w jakim znajduje się nie tylko światowa gospodarka, ale też społeczeństwo – a nawet wąska dziedzina analiz ekonomicznych. Chinom od lat wieszczono szybkie spowolnienie, a tymczasem kolejny kryzys wykorzystują na swoją korzyść.

Zacznę od krótkiej analizy makroekonomicznej. Import Chin we wrześniu wzrósł aż o 13,2 proc. rok do roku (na podstawie danych w dolarach), co jest istotnym źródłem popytu dla dostawców do tego kraju. Pokazuje to, jak szybko Chiny podniosły się po epidemii. To jedyny z dużych krajów, który ma szansę zanotować w tym roku wzrost PKB. Rozkręcającą się tam koniunkturę widać nie tylko po danych statystycznych, co do których zawsze można mieć jakieś wątpliwości, ale też po giełdowych cenach metali, które są bardzo wrażliwe na koniunkturę w drugiej największej gospodarce świata. Na przykład ceny miedzi na London Metal Exchange w tym roku wyraźnie wzrosły, osiągając poziom najwyższy od dwóch lat. Ceny miedzi! W warunkach największego w historii spadku globalnego PKB! Trudno nie uznać tego za zaskakujące zjawisko z punktu widzenia tego, czego można było oczekiwać jeszcze wiosną (oprócz popytu z Chin na ceny oddziałują też pozytywnie ograniczenia podażowe w Ameryce Łacińskiej).

To, co dzieje się z chińską gospodarką, idzie wbrew mainstreamowym prognozom makroekonomicznym z mijającej dekady. Prognozom, które – przyznaję – wydawały mi się słuszne. Mówiły one, że w kolejnym kryzysie Chiny nie będą już dla świata stanowiły „ostatniej deski popytu” i wyciągały krajów rozwiniętych z recesji poprzez kupowanie produkowanych przez nie towarów. Po kryzysie z 2009 r. chiński import był bardzo ważnym źródłem ożywienia koniunktury w Europie i USA. W ostatnich latach Chiny miały trwale zwolnić, stać się krajem o bardziej normalnym tempie wzrostu gospodarczego, co miało pozwolić na przywrócenie stabilności finansowej w niektórych rozgrzanych do czerwoności obszarach gospodarki.

Stało się inaczej. Chiny znów ciągną świat za uszy. Sądzę, że jest to też przyczynek do refleksji na temat tego, ile dominujących opinii ekonomicznych z ostatnich lat rozbiło się o skały. Nie tylko o Chinach. Powszechnie uważano, że polityka pieniężna powoli traci moc – nie straciła. Powszechnie uważano, że rządów w krajach rozwiniętych nie będzie stać na kolejną stymulacje fiskalną w czasie kryzysu – było stać. Powszechnie uważano, że Szwecja radzi sobie najlepiej ze wszystkimi problemami na świecie (no, trochę tu naciągam) – nie radzi. Pamiętajmy o tym, gdy snujemy projekcje o świecie po epidemii. Rzeczywistość zawsze będzie nas totalnie zaskakiwać. Prognozowanie to jest zawsze bardziej ćwiczenie ze spójności myślenia i analizowania niż z przewidywania przyszłości.

Ale szybkie ożywienie gospodarcze w Chinach to też powód do zastanowienia nad sytuacją polityczną na świecie. Wzrost popularności rządów silnej ręki w wielu krajach w ostatnich latach tłumaczono czasami sukcesem gospodarczym Chin po kryzysie finansowym – ludzie zobaczyli, jak demokracje liberalne zmagają się z długami, bezrobociem i pesymizmem, podczas gdy autorytarne Chiny śmiało nadganiają Zachód pod względem gospodarczym i technologicznym. Trudno powiedzieć, czy ta teza o wpływie sukcesu Chin na rosnącą siłę światowych tendencji autorytarnych jest słuszna. Ale jeżeli jest w niej zalążek słuszności, to te niepokojące trendy dostają wiatru w żagle.

Może za dużo wniosków wyciągnąłem z dobrego odczytu chińskiego importu. Ale wyniki tego kraju trudno skomentować czysto statystycznie.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Wchodzimy z optymizmem w niepewną jesień

Jak co miesiąc spoglądam na dane o sprzedaży samochodów, które traktuję jak papierek lakmusowy nastrojów w gospodarce. Konsumenci (a wśród nich przedsiębiorcy) i firmy kupują auta wtedy, gdy są przekonani/przekonane o niezłych perspektywach. Dane za wrzesień są znów niezłe i pokazują, że popyt w Polsce wrócił do poziomów sprzed kryzysu. Wchodzimy jednak w bardzo niepewną jesień, która na pewno będzie trudna pod względem epidemicznym. Reakcja nastrojów konsumentów i firm jest nieznana, choć moje założenie jest takie, że efekty strachu i szoku nie będą nawet w przybliżeniu tak duże jak na wiosnę.

We wrześniu w Polsce sprzedano 38,1 tys. samochodów osobowych (według liczby rejestracji). Po uwzględnieniu efektów sezonowych jest to poziom o 3,4 proc. wyższy niż średnia za 6 miesięcy poprzedzających kryzys epidemiczny. Na plus zdecydowanie można ocenić fakt, że sprzedaż tak szybko odbiła. Choć naturalnie z perspektywy dealerów i producentów bolesny jest fakt, że straty z okresu wiosennego nie zostały nie zostaną odrobione.

Warto zauważyć, że sprzedaż samochodów wzrosła znacznie mocniej niż wynikałoby to ze wskaźnika nastrojów konsumentów w gospodarce (wprawdzie za większość zakupów odpowiedzialne są firmy, ale historycznie dane były bardzo dobrze skorelowane z nastrojami konsumentów – warto pamiętać, że nastroje konsumentów odzwierciedlają też sytuację firm). Który więc wskaźnik „ma rację”? Sprzedaż samochodów, mówiąca, że nastroje są dobre, czy badania konsumentów, wskazujące, że wśród Polaków wciąż jest bardzo dużo obaw i niepewności? Z jednej strony, zawsze lepiej patrzeć na twarde dane niż miękkie wyniki ankiet. Z drugiej strony, każdy chyba widzi wokół siebie, że świat odbiega od normalności i nastroje nie są aż tak dobre jak na początku roku.

Nie będę rozstrzygał, który wskaźnik jest w tym momencie istotniejszy, bo też nie ma takiej potrzeby – po prostu mamy różne sygnały. To, co jest najistotniejsze w tym obrazku, to że generalnie powrót w pobliże normalności po lockdownie był szybszy od oczekiwań. I to zjawisko może mieć wpływ na nastroje na jesieni. Możliwe, że fala epidemiczna przetoczy się przez Polskę jak walec, ale w tyle głowy każdy będzie miał tym razem świadomość, że to nie jest koniec świata jaki znamy – że po tej fali przyjdzie znów normalność, a po kolejnej może nawet epidemia się skończy. Sądzę, choć nie mam na to żadnych dowodów, że ta świadomość może stabilizować oczekiwania.

A co do samej epidemii, to sygnały w Polsce na razie są niepokojące. Jak pisałem tydzień temu, powinniśmy patrzeć na liczbę osób hospitalizowanych. A ta rośnie w wykładniczym tempie. Bez jakichś istotnych zmian w zachowaniu ludności, lub efektów czynników, których nie znamy (odporność z innych wirusów, czynniki genetyczne itd.), system szpitalny w Polsce może podlegać coraz większemu przeciążeniu. Dlatego musimy szykować się na nowe restrykcje. Sądzę, że liczba czerwonych stref będzie dość szybko rosnąć lub będą one obejmować obszary o coraz większej liczbie mieszkańców.

Plus jest taki, że dane z innych krajów zdają się sugerować, że jak na razie dynamika epidemii nie jest tak niszcząca jak na wiosnę, m.in. ze względu na zmianę zachowań społecznych. Istotny dla tempa rozprzestrzeniania się choroby wskaźnik reprodukcji R wynosi w krajach rozwiniętych ok. 1-1,5, w porównaniu do 2-3 na wiosnę. Liczba hospitalizacji i zgonów rośnie wolniej niż na wiosnę. Dane z Francji zdają się sugerować, że lokalne restrykcje wyhamowały dynamikę hospitalizacji.

Jako punkt odniesienia do oceny sytuacji przyjąłbym słowa profesora Krzysztofa Pyrcia z wywiadu dla Rzeczpospolitej: „Tego wirusa i tę pandemię można stosunkowo łatwo przejść, jeśli zachowamy zdrowy rozsądek. Jeśli tak nie będzie, możemy zapłacić wysoką cenę”.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Rząd się zadłużył, Polska się oddłużyła

Bieżący rok stoi pod znakiem rosnącego zadłużenia. Masywnie rosnące zadłużenie publiczne przyciąga bowiem dużą uwagę analityków i obywateli, wywołując obawy o finansową stabilność kraju w przyszłości. Ale przecież dług publiczny to tylko część długów powstających w gospodarce. Te „inne” długi są często równie ważne, a może nawet ważniejsze. Na przykład, środowe dane NBP pokazały, że spadł dług zagraniczny Polski – czyli dług wszystkich podmiotów w Polsce (ludzi, firm, instytucji prywatnych i publicznych) wobec rezydentów innych krajów. A to jest bardzo ważny dla stabilności kraju dług.

Nasz cały dług zagraniczny wyniósł na koniec czerwca 1335 mld zł, wobec 1337 mld przed rokiem. Spadek mały, ale ponieważ odbywał się w warunkach ogólnego rozentuzjazmowania rosnącym długiem publicznym, postanowiłem zwrócić na niego uwagę. Co więcej, ten mały spadek odbył się w warunkach osłabienia złotego, które podbijało tę część długu zagranicznego, która jest denominowana w walutach obcych. Warto też zwrócić uwagę, że dług zagraniczny samego rządu spadł w ciągu roku z 469 mld zł do 433 mld zł.

Dlaczego to jest ważne? Wysoki, sięgający ok. 60 proc. PKB, dług zagraniczny to pięta achillesowa Polski. Wprawdzie część tego długu pochodzi od inwestorów zagranicznych, którzy po prostu udzielają kredytów swoim spółkom w Polsce, ale mimo to wskaźniki naszego długu zagranicznego (czy to brutto, czy netto – po uwzględnieniu kredytów, które podmioty z Polski udzieliły nierezydentom) są elementem obniżającym naszą wiarygodność na rynkach finansowych. Agencje ratingowe często podkreślają to w swoich analizach na temat Polski. Kraje, które mają nieznacznie wyższy rating niż Polska, mają dużo lepsze wskaźniki długu zagranicznego. Jak widać na drugim wykresie poniżej, jeszcze na początku dekady Polska miała jeden z najniższych długów zagranicznych netto w naszym regionie, teraz ma jeden z najwyższych – inne kraje mocno redukowały ten wskaźnik po kryzysie finansowym (m.in. dlatego, że były mocniej niż Polska dotknięte kryzysem i musiały mocniej ograniczać zależność od finansowania zagranicznego).

W ekonomii często uznaje się, że dług zagraniczny bardziej wpływa na wiarygodność finansową niż dług krajowy, ponieważ łatwiej jest z politycznego punktu widzenia ogłosić niewypłacalność wobec inwestorów zagranicznych niż krajowych. Inwestorzy krajowi to przecież w dużej mierze banki (których upadek dewastuje natychmiast gospodarkę) i obywatele (którzy głosują w wyborach). Co więcej, dług zagraniczny jest potencjalnie trudniej rolować, czyli spłacać poprzez zaciąganie nowego, ponieważ apetyt inwestorów zagranicznych na kupowanie takiego długu może być zmienny. Zaś inwestorzy krajowi nie specjalnie mają wybór, bo rzadko inwestują dużą część aktywów poza krajem. A gdy część długu jest denominowana w innych walutach niż krajowa, dochodzi ryzyko walutowe.

Więc obniżanie długu zagranicznego przez Polskę można uznać za zjawisko pozytywne. A z czego ono wynika? Przede wszystkim, rząd więcej relatywnie coraz więcej zadłuża się w kraju, a coraz mniej za granicą. Korzysta ze wsparcia banku centralnego. Ponadto, redukuje się systematycznie portfel kredytów walutowych gospodarstw domowych w bankach, które stanowią de facto zadłużenie zagraniczne kraju.  Jest też szereg drobniejszych i przejściowych przyczyn – na przykład mniej zagranicznych kredytów handlowych w warunkach słabszej aktywności w handlu zagranicznym.

Generalnie z punktu widzenia inwestora na rynku finansowym, wiarygodność Polski zmieniła się mniej niż wynikałoby to masywnego pogorszenia wskaźników zadłużenia brutto polskiego rządu.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Jak polskie firmy mogą powalczyć o wyższe marże

Udane wejście w globalną wymianę handlową to pewnie najważniejsze osiągnięcie gospodarcze Polski ostatnich 30 lat. Rozwijamy się jako kraj, bo sprzedajemy innym coraz więcej naszej produkcji, a dzięki temu możemy też kupić coraz więcej produktów z innych krajów.  Nie ma rozwoju bez efektów skali, a efekty skali kraj wielkości Polski może osiągnąć tylko poprzez eksport.

Ale szybka ekspansja zagraniczna niesie też dla firm w Polsce wyzwania. Jednym z nich jest spadek marż. Sprzedajemy więcej, ale zagraniczni odbiorcy żądają lepszych cen, mniejszego narzutu na koszty. A przy niższych marżach trudniej zbudować coś, na czym w Polsce nam bardzo zależy – innowacyjne krajowe biznesy, oparte na naszych zasobach wiedzy i kapitału, stabilne finansowo, rosnące, perspektywiczne.

To jest wyzwanie, które zidentyfikowaliśmy w raporcie „Czas na marże. Jak Polscy producenci żywności mogą przejść od ekspansji wolumenowej do większej zyskowności” (link do naszej strony z raportami), który przygotowaliśmy w SpotData razem z Santander Bank Polska. Raport dotyczy sektora producentów żywności, ale wnioski z niego dotyczą też innych branż – bo wiele zjawisk jest podobnych.

Pokazujemy w raporcie, że wartość dodana generowana na każde 100 euro produkcji w największych firmach jest w Polsce nie tylko wyraźnie niższa niż na zachodzie, ale też obniżała się w ostatniej dekadzie. Jeszcze około roku 2010 wartość ta wynosiła 17 euro, teraz jest to bliżej 13 euro. Inne miary zyskowności też się obniżały. Wynika to ze specyfiki globalizacji, w której zajmujemy coraz mocniejsze miejsce, ale miejsce dostawcy towarów pośrednich dla dużych odbiorców o mocnej sile przetargowej. Są też inne przyczyny obniżających się marż: koncentracja w handlu detalicznym, rozwój marek własnych sieci handlowych, coraz szybsze zmiany preferencji konsumentów, czy znaczący wzrost kosztów pracy.

Czy tę presję na marżę da się jakoś amortyzować i odwrócić niekorzystny trend? W raporcie pokazujemy, że są dwie ogólne ścieżki budowania marż. Nazwaliśmy je ścieżką francuską i ścieżką niderlandzką, ponieważ specyfika Francji i Holandii/Belgii dobrze oddaje cechy wyróżniające odmienne ścieżki rozwoju biznesu.

Pierwsza ścieżka – francuska – polega na rozwoju towarów coraz bardziej zaawansowanych, których cena coraz bardziej przekracza koszty wytworzenia. Kluczem jest praca umysłowa – wysokie nakłady na innowacje, czy usługi biznesowe (głównie marketing). Produkcja jest tu efektem pracy niebieskich i białych kołnierzyków, czyli pracy fizycznej i umysłowej.

Druga ścieżka – niderlandzka – polega na maksymalnej automatyzacji, budowaniu efektów skali, redukowaniu kosztów zmiennych. W tej ścieżce cena nie przekracza bardzo istotnie kosztów wytworzenia, ale masa sprzedawanych towarów pozwala na osiąganie wysokiej zyskowności całego biznesu – może nie w relacji do przychodów, ale już na przykład w relacji do zainwestowanego kapitału.

Można zauważyć, że w tych dwóch ścieżkach zaszyte są tak naprawdę kluczowe procesy makroekonomiczne decydujące o rozwoju. Przecież rozwój gospodarczy polega na zwiększaniu zasobów wiedzy, czyli zdolności do budowania złożonych produktów, oraz zwiększaniu zasobów kapitału fizycznego, czyli zdolności do produkcji masowej o coraz niższych kosztach jednostkowych.

Nie ma jednej drogi, którą mogą obierać firmy – to zależy od specyfiki branży. Ale generalnie w Polsce łatwiejsza może być ścieżka niderlandzka, czyli oparcie rozwoju na intensywnych inwestycjach w efektywność produkcji. Nasze miejsce w światowej wymianie handlowej nie daje nam dużego pola do projektowania własnych produktów – tworzymy to, na co jest popyt na największych rynkach, gdzie powstają najważniejsze innowacje i gdzie preferencje konsumentów decydują o globalnych trendach. Dużo więcej możemy osiągnąć podobnym modelem rozwoju, na którym opieraliśmy się do tej pory: przez budowanie efektywności. Tylko dziś, w przeciwieństwie do okresu sprzed 10-20 lat, nie można już budować efektywności na maksymalnym zwiększaniu wydajności taniej siły roboczej. Konieczne jest mocniejsze przechodzenie na automatyzację, cyfryzację, bardziej wyrafinowane usprawnienia w zarządzaniu i budowanie modeli biznesowych opartych na większych efektach skali (m.in. przez łączenie firm).

Czyli na przykład, producent mięsa w Polsce raczej nie zaoferuje konsumentom na zachodzie nowego produktu regionalnego pod swoją marką na wysokiej marży, ale prędzej znajdzie dużego odbiorcę na duże partie dań gotowych które sprzeda po bardziej stabilnej marży niż dotychczasowe kawałki mrożonego mięsa. Lub krajowa firma informatyczna raczej nie sprzeda własnego oprogramowania na świat, a prędzej będzie wykonywała coraz bardziej zaawansowane zlecenia projektowe po wciąż relatywnie korzystnej cenie. Na tym będzie polegał nasz rozwój i poszukiwanie marż.

Kiedyś ten model się oczywiście wyczerpie. Jeżeli uda nam zbliżyć do krajów wysoko rozwiniętych, wtedy rozwój będzie musiał w większej mierze opierać się o przełomowe innowacje. Na razie mamy jeszcze do wdrożenia sporo zmian efektywnościowych/organizacyjnych, które mogą zapewnić nam szybki rozwój.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Trzy ważne obserwacje na nową falę epidemi

Wchodzimy w jesienną falę epidemii koronawirusa, która nie jest zjawiskiem specjalnie zaskakującym biorąc pod uwagę wcześniejsze projekcje epidemiologiczne. Wszyscy są na nią lepiej przygotowani – na pewno lekarze (to najważniejsze), ale analitycy również (to nie takie bardzo ważne). Są trzy zjawiska, które moim zdaniem powinniśmy uważnie obserwować, by na bieżąco weryfikować hipotezę, że obecna fala będzie dla gospodarki mniej bolesna niż pierwsza. Na te trzy rzeczy można patrzeć nieco inaczej niż na wiosnę.

Po pierwsze, należy skupiać się w dużej mierze na danych o hospitalizacjach i zgonach, a nie wyłącznie nowych przypadkach. Dzienne raportowane zakażenia przykuwają najwięcej uwagi w mediach, ale to nie one są najważniejszą informacją. Uciążliwość epidemii nie wynika z tego, ile osób zachoruje, ale z tego, czy system szpitalny wytrzyma i ile osób straci życie. Hipoteza o lepszym przygotowaniu na jesienną falę opiera się na przekonaniu, że nawet w warunkach wysokiej liczby zakażeń uciążliwość epidemii w jej epicentrach będzie niższa. Co więcej, dane o dziennych zakażeniach są nieporównywalne w czasie – zmienia się liczba testów, a jednocześnie, dzięki postępowi w metodach leczenia, zachorowanie na COVID-19 dziś ma inne konsekwencje niż na wiosnę. Patrzmy więc na hospitalizacje i zgony. Mamy już znacznie więcej baz danych niż na wiosnę i trendy w tych zmiennych można spokojnie śledzić. A jeżeli patrzeć na nowe zakażenia, to głównie przez pryzmat ich relacji do liczby wykonywanych testów.

Co wynika z ostatnich danych? W Polsce liczba hospitalizacji i zgonów rośnie – to jest niepokojące zjawisko. Choć pod względem hospitalizacji wciąż znajdujemy się ok. 30 proc. poniżej wiosennego szczytu, a wówczas rząd informował, że obłożenie szpitali nie jest wysokie. Można założyć, że mamy jeszcze margines bezpieczeństwa w kraju. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że w krajach o dużym zasięgu epidemii – jak Francja – przyrost hospitalizacji jest słabszy niż na wiosnę: ok. 15 proc. tygodniowo, wobec 200 proc. tygodniowo w drugiej połowie marca.

Po drugie, warto zrezygnować ze słowa „lockdown” w dyskusjach o reakcji rządów na nową falę zakażeń. To utrudnia zrozumienie sytuacji i jest już w tym momencie niewiele znaczącym hasłem. Między normalnym życiem a pełnym zamknięciem w domach jest kontinuum możliwości. Wiele wskazuje, że jakieś restrykcje jesienią będą potrzebne, ale wciąż wydaje się mało prawdopodobne, by ich zasięg był tak duży jak na wiosnę. Wiedza na temat wirusa jest dziś dużo większa niż pół roku temu i wiadomo, że przebywanie w otwartych przestrzeniach, komunikacji miejskiej czy sklepach niesie niższe ryzyko niż obawiano się na samym początku epidemii (tu artykuł ekspercki na ten temat). Nie trzeba zamykać 30 proc. aktywności gospodarczej by ograniczyć zasięg epidemii. A jeżeli restrykcje obejmą mniejszą ilość aktywności, wówczas łatwiej będzie pomagać punktowo dotkniętym nimi branżom.

Jedna niewiadoma, która może pokrzyżować te optymistyczne założenia dotyczące restrykcji, to sezonowość. Zupełnie nie wiadomo jak wirus będzie się zachowywał w czasie zimy na półkuli północnej, która wygląda trochę inaczej niż zima na półkuli południowej. Nie można  zupełnie wykluczyć, że efekty sezonowe będą mocniejsze od oczekiwań.

Po trzecie, wiele wskazuje, że wśród przedsiębiorstw następuje adaptacja do nowych warunków i nowa fala epidemii nie wywoła już takiego wstrząsu organizacyjnego jak pierwsza. To jest hipoteza, której potwierdzenia lub odrzucenia będę szukał w danych o nastrojach firm. Te dane na wiosnę były prawie bezużyteczne, bo skala wstrząsu uniemożliwiała jakiekolwiek historyczne porównania – odczyty wychodziły poza dotychczasową skalę wahań. Teraz powinno być dużo łatwiej wyczytać coś z badań o nastrojach.

Sądzę, że wiedza o tym, iż po pierwszej fali wróciło niemal normalne życie, powinna ułatwić przetrwanie drugiej fali. Zarówno z biznesowego jak i psychologicznego punktu widzenia.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.