Fed podnosi prognozy dla amerykańkiej gospodarki

Amerykańska gospodarka może już jesienią przyszłego roku wrócić do poziomu wytwarzanego PKB sprzed epidemii. Tak wynika z najnowszej projekcji rady Fed – amerykańskiego banku centralnego. Projekcja poprawiła się wyraźnie od czerwca, mimo że ścieżka epidemii jest dużo gorsza od ówczesnych prognoz. Czy podobnie będzie w Europie?

Członkowie rady Fed prognozują*, że w ostatnim kwartale 2020 roku PKB USA będzie o 3,7 proc. niższe rok do roku. Ale już na koniec 2021 roku wzrost gospodarczy wyniesie 4 proc. rdr, co oznacza, że poziom PKB będzie o 0,2 proc. wyższy niż w ostatnim kwartale 2019 roku. Są to prognozy znacznie bardziej optymistyczne niż w poprzedniej rundzie prognostycznej, czyli w czerwcu. Wtedy członkowie rady Fed uważali, że na koniec przyszłego roku amerykański PKB będzie wciąż 1,8 proc. poniżej poziomu sprzed epidemii.

Poprawiły się też prognozy stopy bezrobocia, choć ta do poziomu sprzed epidemii wróci dopiero po 2023 roku.

Prognozy FOMC są ciekawe w kontekście ewolucji epidemii w USA. Od czerwca znacząco wzrosła liczba zachorowań i zgonów z tytułu COVID – jeszcze w czerwcu Uniwersytet Waszyngtoński prognozował, że do października liczba zgonów z tytuły COVID sięgnie 170 tys. do października, tymczasem faktycznie przekroczyła ona 200 tys. już w pierwszej połowie września. Wiele miast i stanów przywróciło obostrzenia w ruchu ludności. A mimo to sytuacja gospodarcza poprawiła się. Gospodarka wciąż jest daleko od normy, ale nikt nie oczekiwał, że szybko da się przywrócić stan sprzed kryzysu.

Sytuacja w USA może być jakąś wskazówką dla Europy, która teraz wchodzi w drugą falę epidemii. Bazując na doświadczeniu USA z ostatnich miesięcy, można przyjąć, że Europa nie doświadczy kolejnego znaczącego spadku aktywności gospodarczej. Firmy i gospodarstwa domowe nauczyły się funkcjonować w warunkach podwyższonej niepewności i nie reagują już panicznie. Ale oczywiście wszelkie założenia wiszą dziś na cienkim włosku.

*Prognozy Fed nie są tworzone przez jeden zespół ekonomistów, ale są wynikiem agregacji indywidualnych prognoz poszczególnych członków komitetu decyzyjnego.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Handel międzynarodowy trzyma się mocno

Jedno z bardziej pozytywnych zaskoczeń minionych miesięcy dotyczy handlu międzynarodowego. Wiosną wydawało się, że kryzys epidemiczny może zerwać część łańcuchów dostaw, zaburzyć relacje biznesowe i doprowadzić do trwałego załamania handlu. Ale napływające dane wskazują, że aż tak źle nie jest – handel trzyma się całkiem nieźle. Widać to zarówno po danych ze świata, jak też danych z Polski.

Ostatnie dane NBP pokazały, że eksport towarów z Polski rośnie w tempie ok. 3 proc. rok do roku (dane za lipiec). Są to dane dużo lepsze niż można było oczekiwać jeszcze w marcu czy kwietniu. Ba, nawet lipcowy raport o inflacji samego NBP wskazywał na dużo gorszy scenariusz w handlu międzynarodowym.

To, co w ostatnich danych handlowych zaskoczyło, to też import. Spadł on w lipcu zaledwie o 4 proc. rok do roku, znacznie mniej od oczekiwań. Jest to sygnał ożywającego popytu wewnętrznego, a szczególnie popytu inwestycyjnego.

Polskie dane ładnie wpisują się w kontekst międzynarodowy. Jeszcze w kwietniu Międzynarodowa Organizacja Handlu przewidywała, że światowy handel spadnie w tym roku o 15-35 proc. Tymczasem w czerwcu spadek wyniósł 10 proc., a kolejne miesiące powinny być lepsze. Jest szansa, że rok zakończy się jednocyfrowym spadkiem światowego eksportu.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Banki protestują przeciw niskim stopom procentowym, ponieważ mocno spadają im zyski

Polityka niskich stóp procentowych sprawia, że zyskowność banków w Polsce spadła do poziomu, który według bankowców uniemożliwia rozwój sektora bankowego i nawet rozwój gospodarczy. Z badania przeprowadzonego przez Panel Ekonomistów wynika, że większość ekonomistów zgadza się, że niskie stopy generują ryzyko dla sektora finansowego. Ja sądzę, że bardzo niskie stopy są potrzebne gospodarce, a do opinii bankowców należy podchodzić tak jak do opinii pochodzących z każdej branży przechodzącej rewolucję – z ostrożnością. Ale jednocześnie uważam, że przytaczane argumenty zasługują na uwagę i debatę.

Kiedyś uznawano, że dobrze prowadzony bank powinien generować zysk na poziomie ponad 10 proc. swoich kapitałów. Kiedyś… Ostatnie dane pokazują, że zysk netto sektora bankowego w Polsce spadł do ledwie powyżej 4 proc. w relacji do kapitałów własnych. Widać to na poniższym wykresie. Co więcej, wskaźnik ten znajduje się wyraźnie w długoterminowym trendzie spadkowym.

Dlaczego zyskowność banków spada? Powodów jest kilka, ale najważniejszym jest zapewne spadek stóp procentowych. Jeszcze przed dekadą główna stopa Narodowego Banku Polskiego (która stanowi odniesienie dla całego rynku) wynosiła 3,5 proc., teraz wynosi 0,1 proc. Banki tracą na obniżkach stóp, ponieważ nie są w stanie obniżyć kosztów odsetkowych depozytów tak mocno jak spadają im przychody odsetkowe z posiadanych aktywów (chociażby dlatego, że oprocentowania depozytów praktycznie nie można obniżyć poniżej zera). Inne powody spadającej zyskowności to podatek bankowy, straty na kredytach związane z ostatnim kryzysem gospodarczym, rosnący koszt restrukturyzacji kredytów frankowych, czy rosnące składki na Bankowy Fundusz Gwarancyjny.

Bankowcy uważają, że przy niskim poziomie zyskowności banki nie są w stanie pełnić swojej funkcji kredytowania rozwojowych przedsięwzięć. Każdy nowy kredyt wymaga kapitału własnego (nie można całości kredytu sfinansować z zebranych z rynku depozytów), a kapitał własny powstaje m.in. dzięki zyskom. Co więcej, jeżeli średnia zyskowność sektora jest bardzo niska, to znaczy, że słabsze banki mogą znaleźć się „pod wodą”, co może zagrażać stabilności całego sektora. Wiadomo bowiem, że stabilność systemu bankowego jest funkcją stabilności jest słabszych elementów – jak w drużynowym wyścigu kolarskim, gdzie o wyniku decyduje najsłabszy zawodnik.

Z takimi argumentami zgadza się wielu ekonomistów. W Panelu Ekonomistów, który służy badaniu opinii eksperckich w sprawach ważnych dla polskiej gospodarki, ponad połowa ankietowanych zgodziła się z tezą, że niskie stopy procentowe zagrażają stabilności sektora finansowego (dokładne wyniki ankiety i odpowiedzi poszczególnych ekspertów można zobaczyć w panelu tutaj).

Ja mam w tej sprawie nieco inną opinię. Uważam, że sektor bankowy podlega takim zmianom jak sektor energetyczny – długookresowej presji na zmianę modelu biznesowego wynikającej ze strukturalnych przemian gospodarczych i społecznych, które znajdują się poza kontrolą polityki gospodarczej. O ile sektor energetyczny musi przechodzić transformację ze względu na zmiany klimatu i regulacje z tym związane, o tyle sektor bankowy musi przechodzić transformację ze względu na trwały strukturalny spadek stóp procentowych. Stopy są niskie nie dlatego, że banki centralne tak chcą, ale dlatego, że takie stopy są potrzebne do stabilizacji stopy inflacji oraz minimalizacji stopy bezrobocia. Wzrost gospodarczy dziś jest generalnie niższy niż w przeszłości, a jednocześnie awersja do ryzyka jest generalnie wyższa, co sprawia, że odnawianie majątku produkcyjnego, inwestycje w nowe moce produkcyjne i nowe rozwiązania technologiczne mogą następować tylko przy niskich stopach. To oczywiście szkodzi zyskowności banków, ale w takich warunkach muszą one robić to, co wszystkie sektory przechodzące strukturalną transformację – mocno ciąć koszty. Możliwe na przykład, że wynagrodzenia w sektorze bankowym będą musiały w najbliższych latach wyraźnie obniżyć się w relacji do innych sektorów gospodarki. Taką ścieżkę przeszło wiele sektorów, teraz czas na sektor finansowy.

Ale jednocześnie przyznaję otwarcie, że bilans argumentów w tej dyskusji wydaje mi się dość wyrównany. Nie jestem skłonny, by bronić mojego poglądu jak Rejtan – tym bardziej, że waga sprawy chyba na to nie zasługuje. Uważam, że problem wymaga szczegółowych analiz.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Strefa euro i USA wybrały różne ścieżki inflacyjne

Wiele spraw w ostatnich latach poróżniło Europę i Stany Zjednoczone. Jedną z nich jest podejście do inflacji. Amerykański bank centralny (Fed) kładzie coraz większy nacisk na podniesienie inflacji jako istotny element wychodzenia z kryzysu. Europejski Bank Centralny natomiast zadowolony jest z niskiej dynamiki cen. Sądzę, że amerykańskie podejście jest lepsze, ale Europa miałaby ze względów politycznych problem z jego naśladowaniem.

Problem poruszam przy okazji prognoz zaprezentowanych w czwartek przez Europejski Bank Centralny (widać je na załączonym wykresie). Wynika z nich, że inflacja co najmniej do 2022 roku pozostanie w strefie euro bardzo niska. Ma ledwo przekraczać 1 proc., podczas gdy cel EBC to „blisko, ale poniżej 2 proc.”. Mimo to EBC na razie nie podejmuje żadnych decyzji odnośnie dalszego luzowania polityki pieniężnej oraz nie wprowadza żadnych zmian w swojej strategii. To wyraźnie odróżnia EBC od amerykańskiego Fedu, który zapowiedział, że w przyszłości będzie skłonny zaakceptować wzrost inflacji powyżej swojego celu (2 proc.).

Ciekawym odzwierciedleniem różnic w podejściu do zarządzania kryzysem jest inna dynamika podaży pieniądza w USA i strefie euro. W USA ilość pieniądza w systemie gospodarczym została zwiększona w tempie niewidzianym od co najmniej 40 lat (prawie 25 proc. rok do roku). W strefie euro zaś dynamika podaży pieniądza nie różni się istotnie od trendów historycznych (ok. 9 proc. rok do roku). Pokazuję to również na wykresie poniżej. Za tę różnicę odpowiada w dużej mierze polityka fiskalna, która jest znacznie łagodniejsza w USA (dług publiczny generuje wzrost podaży pieniądza), ale za możliwości działania rządu przecież też odpowiada bank centralny – im bardziej jest skłonny wspierać rząd, tym ten rząd może swobodniej zwiększać wydatki w czasie kryzysu.

Skąd się bierze różnica w podejściu między Ameryką i Europą (zachodnią)? Sądzę, że można wymienić dwie najważniejsze przyczyny – jedna ekonomiczna, druga polityczna. 

Przede wszystkim, ekonomiści Fed uważają, że bez odpowiednio wysokiej inflacji trudno będzie pobudzić aktywność gospodarczą do poziomów sprzed epidemii. Wynika to z wielu przyczyn, ale przede wszystkim z tego, że wyższe oczekiwania inflacyjne obniżają realną stopę procentową i dzięki temu mogą pobudzić inwestycje w realne aktywa. EBC tymczasem wyznaje bardziej konserwatywną wizję ekonomiczną, wedle której inflacja nie odgrywa pozytywnej roli w pobudzaniu gospodarki – ważne, by nie była za wysoka.

Ale różnice w ideach i przekonaniach to za mało by uzasadnić odmienne podejście do inflacji. Idee nie rządzą. Ważny jest fakt, że Europa jest mocno podzielona politycznie. W takich warunkach trudniej jest o odważną politykę proinflacyjną. Taka polityka zawsze oznacza bowiem większą redystrybucję od oszczędzających do zadłużonych, a to jest zbyt kontrowersyjne, by mogły to zaakceptować najzamożniejsze kraje strefy euro.

Sądzę, że zezwolenie przez EBC na utrzymanie bardzo niskiej inflacji będzie źródłem wielu napięć w strefie euro i utrudni krajom strefy wychodzenie z kryzysu. Ujemna realna stopa procentowa to jeden z najłagodniejszych sposobów na redukcję długów, a utrzymywanie niskiej inflacji utrudnia obniżenie kosztów obsługi długu. Ale możliwe, że niska inflacja to jest polityczna cena jaką kraje bardziej zadłużone muszą zapłacić za powstanie tzw. Funduszu Rekonstrukcji – dużego wspólnego budżetu finansującego inwestycje z długu zaciąganego przez Unię Europejską. Coś za coś. Europa zawsze tak działała, działa dziś i będzie działań w przyszłości. Kompromisy są często nieoptymalne, ale są one fundamentem politycznym współczesnej Europy.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Dlaczego potrzebujemy konstytucyjnego limitu zadłużenia

W Polsce rozkręca się debata dotycząca tego, co zrobić z konstytucyjnym limitem długu publicznego wynoszącym 60 proc. PKB. Wczoraj głos w tej sprawie zabrał wiceminister finansów Piotr Patkowski, który stwierdził, że limit należałoby znieść. Jego argumenty nie są tylko polityczne, sądzę, że ma też wiele solidnych argumentów ekonomicznych. Ale mimo to jestem zwolennikiem utrzymania konstytucyjnych limitów zadłużenia. Wiarygodność to złoto, a nie mamy jeszcze jako kraj na tyle wysokiej wiarygodności, by nie podpierać się konstytucyjnym limitem.

Piotr Patkowski powiedział w wywiadzie dla Rzeczpospolitej: „Jeśli byłaby taka decyzja polityczna to tak, moim zdaniem warto zastanowić się nad jego zmianą [limitu zadłużenia – przyp. IM]. Ten zapis w konstytucji wprowadzono w bardzo konkretnym celu – dania większej wiarygodności państwu polskiemu na rynkach zagranicznych, co w latach 90. miało swoje pełne uzasadnienie. Natomiast przez te 23 lata Polska bardzo się zmieniła, także przez pryzmat tego, jak postrzegają nas na zewnątrz. Jesteśmy państwem, które nie musi swojej wiarygodności budować na przepisie konstytucyjnym. Naszą wiarygodność buduje to, że jesteśmy członkiem Wspólnoty europejskiej, że finanse publiczne są stabilne, a nasze PKB urosło wielokrotnie w porównaniu z latami 90., a także, że nasze zadłużenie w relacji do PKB w ostatnich latach spadało”.

Najpierw napiszę o tym, w czym Patkowski ma rację. Po pierwsze, limit długu pojawił się w bardzo specyficznych okolicznościach, a dziś jesteśmy w zupełnie innej sytuacji – mamy wyższy rating, stabilną inflację i generalnie wysoką stabilność makroekonomiczną, nie mamy żadnego problemu ze sprzedawaniem obligacji emitowanych w naszej własnej walucie inwestorom zagranicznym. Po drugie, w ostatnich latach wielokrotnie zmieniano różne pomniejsze reguły dotyczące zadłużenia znajdujące się w ustawie o finansach publicznych, ponieważ ograniczały rządowi możliwość reagowania na sytuacje kryzysowe. Robił to rząd PO i robił to rząd PiS, popierali to ekonomiści liberalni i nieliberalni (choć trzeba przyznać, że część ekonomistów uważa, że reguł nie należało zmieniać w żadnych warunkach). Widać, że reguły oparte na limitach sprawdziły się w Polsce słabo, a częste zmienianie reguł generalnie mocno deprecjonuje ich ogólny sens.  Po trzecie, generalne podejście w ekonomii do zadłużenia publicznego zmieniło się w ostatniej dekadzie – dziś długu publicznego nie traktuje się jako tak ryzykownego jak 20-30 lat temu. Po czwarte, zmieniło się też generalne podejście do ustalania sztywnych reguł w polityce gospodarczej – kiedyś uważano to za dobry sposób na ograniczanie błędnych decyzji politycznych, dziś częściej dostrzega się, że sztywne reguły blokują elastyczne reakcje na kryzys oraz ograniczają demokrację poprzez wiązanie rąk rządom posiadającym mandat wyborców.

Jednak mimo tych argumentów, ja jestem zwolennikiem utrzymania konstytucyjnego limitu długu. Należy zamienić jego definicję z krajowej na europejską, po to, by rządy nie mogły manipulować wysokością długu poprzez zmienianie jego krajowej definicji. I może ustalić nowy limit. Ale limit powinien pozostać.

Dlaczego? Przede wszystkim ze względu na fakt, że uznaję wiarygodność za kapitał ogromnej wartości, który jest bardzo trudno zbudować i którego wciąż nam jeszcze brakuje. Wiarygodność pozwala zabezpieczać społeczeństwo przed skutkami gwałtownych wstrząsów. Bez tej wiarygodności, którą już zbudowaliśmy, nie mielibyśmy szans ochronić pracowników i firm przed skutkami kryzysu epidemicznego. Ale tej wiarygodności wciąż nie mamy tyle, co inne kraje Unii Europejskiej, nawet nie mamy tyle co będące dla nas często punktem odniesienia Czechy. Widać to na przykład po wyraźnie niższym ratingu. Dlatego sądzę, że warto najpierw zawalczyć o jeszcze wyższą wiarygodność, a dopiero później dyskutować o znoszeniu limitów.

Ale jest też inny istotny argument wskazujący na potrzebę utrzymania limitów długu. Rynek wschodzący, taki jak Polska, jest narażony na większe ryzyko załamania procesów rozwojowych niż kraje rozwinięte. My nie jesteśmy na granicy technologicznej, nie wytwarzamy najważniejszych dla gospodarki technologii i przez to nie kontrolujemy światowych procesów rozwojowych. Rozwijamy się w zależności od tego, jakie przypadnie nam miejsce w światowym systemie produkcji. Możemy dobrą polityką gospodarczą dbać o to, by maksymalizować szanse szybkiego rozwoju, ale w znacznie większym stopniu niż kraje rozwinięte jesteśmy uzależnieni od procesów, które są zupełnie poza naszą kontrolą. Dlatego powinniśmy bardziej zabezpieczać się przed ryzykiem niż kraje rozwinięte i powinniśmy utrzymywać dług publiczny na wyraźnie niższym poziomie niż kraje rozwnięte – limit konstytucyjny może w tym pomóc.

Dług sam w sobie nie stanowi ryzyka. Ryzyko stanowi ewentualne zatrzymanie procesów rozwojowych, w czasie którego dług byłby trudny do obsługi i obciążałby mocno społeczeństwo. Dlatego sądzę, że warto byśmy wciąż wiązali sobie ręce konstytucyjnym limitem zadłużenia.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Jak wyglądają prognozy epidemiczne dla Polski

Zapewne większość z Państwa bierze udział w jakimś planowaniu biznesowym na najbliższe miesiące. Nieuchronnie w takim procesie pada pytanie: a co będzie z epidemią? Trudno podjąć konkretne decyzje bez założeń co do warunków, w jakich będziemy funkcjonować. Zebrałem więc kilka prognoz produkowanych przez naukowców w USA (w Polsce nie znam źródła udostępniającego pliki z prognozami). Wniosek? Rozczaruję: różnie może być. Może być bardzo źle i całkiem nieźle. Ale jest jeden wniosek bardziej konkretny – utrzymanie rygoru sanitarnego powinno pozwolić przejść przez zimę bez lockdownu.

Zebrałem projekcje z trzech źródeł: Uniwersytetu Waszyngtońskiego (Institute of Health Metrics and Evaluation – IHME), politechniki Massachusetts Institute of Technology (MIT Operations Research Center, projekt Covid Analytics) oraz od szanowanego w Internecie niezależnego analityka Youyang Gu (pozytywne opinie o jego pracy wyrażało wielu epidemiologów). Zaprezentowałem je na poniższym wykresie. Większość dostępnych prognoz obejmuje okres najbliższych dwóch-trzech miesięcy.

Jako bazowe założenie można przyjąć, że przez najbliższe miesiące sytuacja epidemiczna nie ulegnie istotnej zmianie. Dwie z czterech prezentowanych projekcji wskazują na taki scenariusz. Jedna projekcja wskazuje na powrót takiej fali jak wiosenna, inna – na opadanie liczby zgonów. Taka ścieżka prognozy jest typowa dla zmiennych, o których ewolucji decyduje punkt wyjścia i losowe wstrząsy – jest to w statystyce znane pod pojęciem procesu Markowa. W języku ludowym zaś proces znany jest jako „może być tak lub siak”. Chodzi o to, że proces nie przebiega wedle stabilnego trendu, ale jest wynikiem mocno losowych zdarzeń: szczęścia lub pecha.

Wielu analityków nie prognozuje na dłużej niż trzy miesiące, ponieważ bardzo trudno jest ocenić wpływ efektów sezonowych na przebieg epidemii. Efekty te wprowadzają do modeli niepewność, którą trudno uchwycić liczbowo. Natomiast takie ćwiczenie wykonał IHME. I wnioski są jednocześnie intrygujące i niepokojące. Pokazuję je na drugim wykresie.

W bazowej prognozie IHME na koniec roku w Polsce rejestrowanych będzie aż 800 zgonów dziennie z tytułu COVID-19, czyli realizowany będzie scenariusz włoskiej wiosny (a nawet gorszy biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców i strukturę wiekową ludności). Oznaczać to będzie, że w Polsce będzie umierać niemal dwukrotnie więcej osób niż w normalnym sezonie. Jednocześnie IHME wskazuje, że gdyby odsetek osób noszących maski w przestrzeni publicznej wzrósł do 95% (z 40% zakładanych w prognozie bazowej), wówczas dzienna liczba zgonów zostanie ograniczona do … 30.

Ta różnica między scenariuszami IHME jest zaskakująco duża. Czy rzeczywiście są dowody na aż tak silne efekty sezonowe, by prognozować w Polsce scenariusz włoski? Czy efekt noszenia masek jest dobrze zmierzony? Zachowuję wobec tych prognoz sceptycyzm, tym bardziej, że IHME wykazał się pół roku temu mało trafnymi prognozami (zbyt optymistycznymi wówczas – na prognozie tego instytutu opierał się Donald Trump, kiedy mówił w kwietniu, że epidemia wkrótce wygaśnie). Ale sądzę jednocześnie, że te prognozy są ważnym punktem odniesienia. Wisi nad nami ryzyko wysokiej fali epidemii, która mogłaby wywołać drugi lockdown. Ale zachowanie prostych wymogów sanitarnych – noszenie masek w zamkniętych przestrzeniach, wietrzenie pomieszczeń, unikanie tłumów, mycie rąk – może znacząco zwiększyć szansę, że przejdziemy przez zimę w miarę spokojnie.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Stopa bezrobocia przestała rosnąć. Przystanek, czy koniec wzrostu?

Rynek pracy wygląda dużo lepiej niż można było spodziewać się jeszcze na wiosnę. W Polsce stopa bezrobocia przestała rosnąć, zatrzymując się dużo poniżej poziomów dominujących w prognozach po wybuchu epidemii. To zapewne w dużej mierze efekt programów wspierających zatrudnienie, ale też lepszej koniunktury. W USA, gdzie nie wspiera się zatrudnienia, a przekazuje po prostu transfery osobom tracącym pracę, stopa bezrobocia też jest wyraźnie niższa od oczekiwań.

Moim zdaniem to kolejny argument, po poprawiającej się koniunkturze w branżach produkujących towary inwestycyjne, że firmy generalnie potraktowały wstrząs epidemiczny jako zjawisko przejściowe.

Według wstępnych danych Ministerstwa Pracy* stopa bezrobocia rejestrowanego w Polsce wyniosła w sierpniu 6,1 proc., czyli tyle samo, co w lipcu. Gdy odjąłem z danych efekty sezonowe, to wyszło, że stopa bezrobocia utrzymała się na poziomie 6,2 proc., czyli zaledwie 1 pkt proc. powyżej poziomu sprzed epidemii.

Na poniższym wykresie pokazałem, jak obecna ścieżka bezrobocia wygląda na tle tej z okresu kryzysu finansowego. Widać, że pierwszy wstrząs był w tym roku dużo silniejszy niż wówczas (co oczywiste, bo wtedy kryzys rozwijał się powoli – jak jajko niespodzianka z trucizną w środku), ale znacznie szybciej nastąpiła też stabilizacja.

Kluczowe pytanie brzmi: ile w tej stabilizacji jest efektów przejściowych związanych z pomocą publiczną, a ile efektów poprawy koniunktury?

Na pewno pomoc publiczna jest bardzo ważnym czynnikiem blokującym wzrost stopy bezrobocia. Chodzi nie tylko o bezpośrednią pomoc dla firm, ale również o pomoc dla osób tracących pracę – dodatek solidarnościowy sprawia, że część osób, które utraciły zatrudnienie, nie musiała się rejestrować w urzędach pracy. Pomoc publiczna obecnie jest dużo wyższa niż w 2008 roku.

Ale sądzę, że istotnym czynnikiem wpływającym pozytywnie na rynek pracy jest też szybsza od oczekiwań poprawa koniunktury. Na przykład, w maju, czyli już w okresie obowiązywania wszystkich instrumentów pomocy publicznej, odsetek netto firm przetwórczych deklarujących redukcję zatrudnienia wynosił aż 23 proc. (firmy deklarujące zwolnienia minus firmy deklarujące zwiększenie zatrudnienia) – mniej więcej tyle ile w pierwszych miesiącach po upadku Lehman Brothers. Do sierpnia ten odsetek spadł do zaledwie 4,1 proc., niewiele różniąc się od poziomów przedkryzysowych.

Pewnym potwierdzeniem tezy, że wstrząs epidemiczny jest słabszy od obaw, może być też sytuacja na rynku pracy w USA – ponieważ charakter kryzysu jest wszędzie podobny, więc dane z jednego kraju mogą być lekcją dla innych. USA jest to kraj, gdzie wsparcie zatrudnienia ma ograniczoną wielkość, a pomoc publiczna skupia się na transferach dla bezrobotnych, więc dane o bezrobociu nie są tak zaburzone przez efekty tej pomocy jak w Europie. Jeszcze w czerwcu Fed (bank centralny) prognozował, że na koniec roku stopa bezrobocia w USA wyniesie 9,3 proc. Tymczasem już w sierpniu spadła ona do 8,4 proc., mimo że sytuacja epidemiczna kraju jest znacznie gorsza niż w czerwcu.

Wiele wskazuje, że część firm dostosowała się do niepewności wywołanej przez epidemię i postanowiła ją przeczekać, wierząc w odbudowanie popytu w 2021 roku. Decydenci zobaczyli, że po lockdownie może wrócić w miarę normalne życie, przynajmniej w większości branż. Dlatego ich skłonność do zwalniania jest niższa niż na początku kryzysu. I sądzę, że może być to zjawisko występujące w wielu krajach. Jest zatem szansa, że stopa bezrobocia, którą teraz obserwujemy w Polsce, wyznacza jej cykliczny szczyt.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Firmy na deskach, ale bez nokautu

Firmy w Polsce straciły w drugim kwartale dużą część przychodów, ale nieco mniejszą niż w czarnych scenariuszach, które można było snuć w marcu i kwietniu. Co ciekawe, bardzo poprawiła się płynność firm, czyli zdolność spłaty krótkookresowych zobowiązań. Generalnie widać, że kryzys był dla przedsiębiorstw mocnym ciosem, ale nie nokautem. Nie powinny mieć one problemów by się podnieść z desek i zacząć znów rozwijać w przeciągu kilku kwartałów. Choć wydłużyć się może lista tych, które czeka niewypłacalność.

Na wykresie przedstawiam najważniejsze dane z publikacji GUS na temat wyników finansowych firm zatrudniających co najmniej 50 osób (nie dotyczy to firm finansowych i rolnych).

Przeciętnie firmy straciły 14 proc. przychodów oraz 19 proc. wyniku netto w porównaniu z drugim kwartałem ubiegłego roku. O ile w przypadku przychodów jest to wstrząs nie mający precedensu, o tyle spadek zysków mieści się w granicach wahań z poprzednich lat. Czyli dużą część malejących przychodów udało się rekompensować zmniejszeniem kosztów.

Ograniczony spadek ogólnego wyniku netto jest na pewno pozytywnym zjawiskiem, które pozwala mieć nadzieję, że bilanse firm nie zostaną zdewastowane. To jest ważne, ponieważ od tego może zależeć zdolność przedsiębiorstw do podjęcia na nowo procesów rozwojowych po epidemii.

Można powiedzieć, że sytuacja jest nieco lepsza niż wydawało się na początku drugiego kwartału. Przypomnę, że wtedy różne badania (w tym nasze) pokazywały, że jest bardzo dużo firm, które traciły ponad 50 proc. przychodów. Wiadomo było, że po zniesieniu lockdownu straty zostaną częściowo odrobione, ale wydawało się, że znoszenie lockdownu i później nadrabianie strat będą procesem wolniejszym.

Warto zwrócić uwagę na skokową poprawę płynności firm. Pokazywany tu wskaźnik płynności pierwszego stopnia wskazuje, jaką część krótkookresowych zobowiązań (w procentach) firmy mają pokryte w krótkookresowych inwestycjach, czyli gotówce i innych płynnych aktywach. Płynność była tym elementem, o który były w marcu/kwietniu największe obawy, więc jego poprawę można odczytywać jako sygnał ugaszenia pożaru. Udało się to dzięki kilku czynnikom. Przede wszystkim, działania administracji państwowej i państwowych instytucji finansowych wsparły zasoby pieniężne firm. Jednocześnie banki zaczęły wydłużać terminy zapadalności kredytów. A i same firmy cięły koszty i kumulowały gotówkę.

Najbardziej negatywnym elementem całej układanki z wynikami są inwestycje dużych firm. Spadły one w drugim kwartale o ok. 14 proc. Dla gospodarki to duży cios, bo bez inwestycji nie ma rozwoju. Dopóki firmy będą się obawiały podejmować ryzyko, dopóty gospodarka będzie przyduszona, nawet jeżeli nie tak bardzo jak w drugim kwartale. Na poprawę w tym zakresie trzeba zapewne będzie poczekać do przyszłego roku, kiedy będzie lepiej widać, jakie są koszty całego cyklu epidemicznego (od wiosny do zimy).

Trzeba też zachować ostrożność przy interpretowaniu sumowanych wyników całej populacji firm. Problemem w najbliższych miesiącach mogą być tzw. ogony rozkładu wyników, czyli firmy słabsze. Średnia może wyglądać nieźle, ale lewy ogon może się wydłużyć, czyli może zwiększyć się odsetek firm, które stoją na skraju niewypłacalności. Myślę, że rząd, wraz z sektorem finansowym, powinien przygotować instrumenty dedykowane temu zjawisku – na przykład możliwość przyspieszonej restrukturyzacji zobowiązań wobec banków. Taki projekt zresztą już powstał w środowisku bankowym (patrz tutaj), mam nadzieję, że będzie realizowany.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Ludzie adaptują się do nowej rzeczywistości

Polski rząd zapowiedział oficjalnie wprowadzenie restrykcji w aktywności ludności w powiatach najmocniej dotkniętych epidemią. Wraca więc pytanie: nadchodzi kolejny lockdown? Tego nie wiemy, ale możemy czerpać lekcje z tego, co dzieje się w innych krajach. Generalnie widać, że druga fala epidemii ma już mniejszy wpływ na ruch ludności niż pierwsza. Nawet w krajach najmocniej dotkniętych epidemią aktywność społeczna jest znacznie wyższa niż na przełomie marca i kwietnia. To pokazuje, że społeczeństwa powoli adaptują się do nowych warunków. Z jednym wyjątkiem: Azja.

Przybliżoną miarą ruchu ludności są dane operatorów systemów operacyjnych telefonów, na przykład firmy Apple. Na wykresach pokazuję częstotliwość ruchu pieszego, mierzoną liczbą zapytań o wskazówki dojścia do różnych miejsc w relacji do poziomu z początku roku. W większości krajów aktywność przekroczyła poziomy z początku roku lub jest ich bardzo blisko. Co najważniejsze, dotyczy to nawet krajów, które doświadczają wysokiej fali epidemii, jak Stany Zjednoczone, Meksyk, Rumunia, Izrael, czy umiarkowanej fali, jak Belgia.

Oczywiście te dane nie uwzględniają sezonowości i tego, że latem ludzie ruszają się dużo więcej niż zimą – trzeba wziąć na to poprawkę (patrząc na dane z krajów europejskich wydaje się, że normalny jest ruch latem o ok. 50-60 proc. wyższy niż zimą). Dane nie są też reprezentatywne.

Ale istotny jest fakt, że oprócz danych o mobilności na rosnącą adaptację wskazują też inne dane – m.in. indeksy koniunktury. Na przykład, wskaźnik koniunktury PMI dla usług w USA wbrew oczekiwaniom wzrósł w lipcu – z 57,1 pkt do 58,1 pkt. I to pomimo złej sytuacji epidemicznej w wielu stanach. Zaś ostatnie dane o wnioskach o zasiłek dla bezrobotnych w tym kraju pokazały lekki spadek nowych wniosków, również wbrew prognozom. A przecież fala epidemii w USA jest bardzo wysoka.

Są jednak wyjątki od zjawisk opisanych powyżej. W wielu krajach azjatyckich mobilność ludności wciąż jest bardzo niska – dotyczy to m.in. Korei, Hong Kongu, Indii, czy Indonezji (tego ostatniego kraju nie ma na wykresie). Czy tamte społeczeństwa są roztropniejsze? Trudno powiedzieć.

Anthony Fauci, dyrektor amerykańskiego Narodowego Instytutu Alergii i Chorób zakaźnych i osoba o dużym autorytecie w USA, twierdzi, że generalnie możliwe jest unikanie lockdownów jeżeli społeczeństwa spełniają pięć warunków: 1) noszenie masek, 2) zachowanie dystansu, 3) unikanie tłumów, 4) ograniczanie wizyt wewnątrz barów, 5) mycie rąk. To oczywiście dla gospodarki nie jest łatwe, bo zamraża jakąś część aktywności ekonomicznej – na przykład, konieczność redukcji liczby kontaktów sprawia, że ludzie rzadziej korzystają z wydarzeń kulturalnych, usług rozrywki, czy nawet rzadziej kupują ubrania. Ale redukcja PKB o 5 proc. przy dużym wsparciu banku centralnego i rządu jest czymś, co gospodarka i społeczeństwo mogą spokojnie przetrwać. Natomiast redukcja o 30 proc., tak jak wczesną wiosną, jest już na dłuższą metę bardzo trudna bez poważniejszej dezorganizacji systemu. Dlatego tak istotne jest, czy uda się trzymać epidemię pod kontrolą bez wprowadzania lockdown’ów.

Czeka nas wyboista droga. Ale mam wrażenie, że w przeciwieństwie do marca/kwietnia już nie jedziemy po niej po ciemku i bez świateł. Sądzę, że wciąż za bazowy scenariusz można przyjąć taki, w którym w najbliższych miesiącach kontynuowane będzie ożywienie gospodarcze, nawet jeżeli wolniejsze niż czerwcu/lipcu i z krótkimi przerwami.

(Kolejny newsletter ukaże się 24. sierpnia. Życzę Państwu udanej reszty wakacji – czy to spędzanej w biurze, czy w domu, czy nad morzem)

Do usłyszenia za 17 dni!

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Sprzedaż samochodów jak przed epidemią

Popyt na samochody to ważny wskaźnik gospodarczy, odzwierciedla bowiem zaufanie konsumentów do ich przyszłości finansowej. Auta kupuje się wtedy, gdy jest się w miarę pewnym o pracę i dochody. Dlatego z zainteresowaniem śledzę comiesięczne informacje o rejestracji nowych pojazdów w Polsce. A najnowsze dane są wyjątkowo ciekawe, bo pokazują, że sprzedaż wróciła do poziomu sprzed epidemii, czyli z lutego. Zachowania konsumentów wracają na stare tory.

W lipcu sprzedaż samochodów o ciężarze do 3,5 tony wyniosła 42,4 tys. sztuk, co oznacza wzrost o 20 proc. w stosunku do czerwca. Sprzedaż jest już wyższa niż w styczniu czy lutym. I to nawet kiedy usunie się z danych efekty sezonowe, które są mocne na tym rynku – takie dane pokazuję na wykresie. Wprawdzie styczeń i luty mogą być słabym punktem referencyjnym, bo wtedy zmieniły się regulacje i dilerzy zredukowali liczbę sprowadzanych aut (więcej sprowadzili przed końcem 2019 roku), ale nawet po uwzględnieniu tego efektu sprzedaż w lipcu była tylko o ok. 5-6 proc. niższa niż przed epidemią.

Sprzedaży aut sprzyja na pewno fakt, że rynek pracy się ustabilizował. Jest coraz mniej zwolnień, stopa bezrobocia nie rośnie już tak szybko, jak w kwietniu i maju.

Jednak dopóki występują powszechne obawy przed jesienną falą epidemii, dopóty rynek nie wróci w pełni do przedkryzysowych poziomów. Musimy przejść przez ostatni kwartał roku, by zobaczyć, jak ludzie i firmy reagują na nowe fale choroby. Sądzę, że z każdą kolejną falą gospodarka będzie adaptowała się w coraz większym stopniu do nowych warunków i stopniowo będzie wracała normalność. Może nie w 100 proc. taka jak przed epidemią, bo niektóre obszary gospodarki mogą być zablokowane na dłużej, ale niepewność będzie opadała, a skłonność gospodarstw domowych i firm do większych wydatków rosła.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.