UE wyciąga prawdziwą bazookę fiskalną, na miarę Planu Marshalla

Fundusz odbudowy zaproponowany kilka dni temu przez Niemcy i Francję przyjmuje coraz bardziej konkretny wyraz. I wygląda jak prawdziwa bazooka fiskalna. Dla Polski może być to mocny impuls rozwojowy. Co więcej, jest to autentycznie duży krok dla Unii Europejskiej, mogący zapewnić tej organizacji przetrwanie wyjątkowo trudnego dla niej kryzysu. Trudno przecenić rolę tych informacji.

Z propozycji opublikowanej w środę przez Komisję Europejską wynika, że cały fundusz będzie miał wartość 750 miliardów euro, z czego 2/3 to będą granty dla państw, a 1/3 – pożyczki. Kwota to 5 proc. PKB Unii Europejskiej, rozłożona na 4 lata. Bardzo ważny jest fakt, że – w przeciwieństwie do tradycyjnego budżetu UE – fundusz będzie finansowany przez emisję długu przez Komisję Europejską, a więc będzie to czysta stymulacja kredytowa gospodarki. Spłata nastąpi w latach 2028-2056 z nowych podatków, m.in. podatku cyfrowego, czy granicznego podatku węglowego (Carbon Border Tax). Ta różnica między funduszem odbudowy a tradycyjnym budżetem UE jest bardzo ważna, bo oznacza, że fundusz nie jest tylko transferem od bogatszych do biedniejszych, ale jest stymulacją gospodarki opartą na uwspólnotowieniu długu. 

Fundusze przyznane do dyspozycji Polsce mogą w przybliżeniu sięgnąć 66 mld euro, czyli 280 mld zł, rozłożonych na 4-lata (dokładna alokacja może zależeć też od tego, czy kraj przedstawi dobre plany inwestycyjne, zgodne z priorytetami KE). To jest równowartość ok. 3 proc. PKB rocznie, co oznacza bardzo poważny impuls fiskalny. Moglibyśmy za łączną kwotę zbudować 8 Centralnych Portów Komunikacyjnych lub 8000 km autostrad.

Oczywiście, będziemy w przyszłości spłacać większość tych pieniędzy (ok. 42 mld euro), ale spłata zacznie się dopiero w 2028 r. i będzie finansowana z nowych podatków europejskich, a nie składki członkowskiej. 

Trudno przecenić, jak opłacalna dla Polski jest propozycja Komisji Europejskiej. Tę operację można porównać do zwiększenia wydatków publicznych finansowanych długiem, z tym że dług zaciągamy pośrednio – korzystając z wiarygodności całej UE, a część otrzymujemy w formie grantu. I to jest największa zaleta tej operacji. W czasie, gdy potrzebujemy wsparcia gospodarki finansowanego długiem publicznym, Europa podejmuje decyzje o uwspólnotowieniu długu. Korzystają na tym wszystkie kraje o wiarygodności wyraźnie niższej od średniej. A dodatkowo kraje, które otrzymają więcej niż ich udział w europejskim PKB, takie jak Polska, korzystają podwójnie.

Są tu jeszcze trzy niezwykle istotne aspekty polityczne, które trzeba dostrzec. 

Po pierwsze, najważniejsi decydenci w UE dostrzegli prawdopodobnie, że Unia stoi na granicy rozpadu. Zamknięte granice, potężna pomoc publiczna dla firm, nadwyrężająca wolny rynek, brak solidarności – to mogło skończyć się destrukcją UE. Fundusz należy interpretować jako wielki europejski projekt na miarę Planu Marshalla, o zasięgu wykraczającym poza wymiar finansowy. Kontekst jest oczywiście zupełnie inny, ale dla słabszych krajów w relacji do PKB transfery mogą być większe niż Plan Marshalla dla ówczesnej Europy. A cel jest podobny: zabezpieczyć Europę przed turbulencjami politycznymi wywołanymi przez kryzys gospodarczy.

Po drugie, w Niemczech doszło do potężnej zmiany politycznej – kraj zgodził się na częściowe uwspólnotowienie długu w Europie, wbrew swoim dotychczasowym dogmatom politycznym.  Niemcy, jako największy płatnik i dotychczas lider frakcji konserwatyzmu fiskalnego, robią duży krok naprzód. Poświęcają część swoich narodowych świętości by wziąć odpowiedzialność za utrzymanie UE.

Po trzecie, mimo rosnących od wielu lat podziałów między Europą Zachodnią i Centralną, nasz region otrzymuje kolejny gigantyczny transfer. Pomimo silnej presji politycznej, by odebrać Polsce finansowanie ze względu na łamanie reguł praworządności UE, Polska ma należeć do największych beneficjentów, w ujęciu brutto i netto. Mam nadzieję (może płonną?), że jest to krok na drodze do zasypywania niebezpiecznych podziałów, które zaczęły się odradzać w Europie – i że odpowiednie kroki wykona także polski rząd. Kroki zmierzające do wzmocnienia naszych relacji z UE.

Naprawdę trudno nie docenić tych zmian, które proponuje Komisja Europejska. Teraz czas na trudne i długie negocjacje, bo nie wszyscy w UE chcą wykonać taki krok, jakiego dokonały Niemcy.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Potężne umocnienie złotego

Pisałem kilka dni temu, że w gospodarce czuć lekki powiew optymizmu. Specjalnie użyłem słowa „lekki”. Teraz mam trochę poczucie, jakbym leżąc na plaży przy lekkim wietrze widział jacht płynący z prędkością 10 węzłów. Akcje, surowce, waluty rynków wschodzących – wszystko drożeje w tempie wskazującym, że rynek uwierzył w powolne wygaszanie epidemii. Mimo że sam przebieg epidemii nie wydaje się znacząco odmienny od tego, co pokazywały projekcje sprzed paru tygodni. Jaka więc może być przyczyna rosnącego optymizmu?

Najlepszym przykładem istotnych zmian na rynku jest fakt, że złoty zanotował we wtorek największe jednodniowe umocnienie wobec euro od ok. 5 lat, zyskując ponad 1,3 proc. Tym samym cena euro obniżyła się do ok. 4,43 zł. Istniało duże ryzyko, że potężny program skupu obligacji przez Narodowy Bank Polski doprowadzi do osłabienia waluty, a tymczasem złoty jest mocniejszy niż w momencie rozpoczęcia programu.

Oto kilka przyczyn, które mogły doprowadzić do wzrostu optymizmu na rynkach. Nie rozstrzygam, która jest istotniejsza.

Po pierwsze, choć przebieg epidemii nie odbiega od prognoz sprzed kilku tygodni, to znoszenie restrykcji w ruchu ludności jest w niektórych miejscach nieco szybsze. Na przykład, Włochy zapowiedziały, że już od pierwszych dni czerwca otworzą szerzej granicę i zniosą nakaz kwarantanny dla przyjezdnych. To oczywiście może nieść ze sobą zarówno szanse jak i ryzyka.

Po drugie, dość szybko spada na świecie liczba nowych przypadków śmiertelnych związanych z COVID-19, co może wywoływać wrażenie, że siła rażenia tej choroby jest mniejsza od prognoz. Im więcej mija czasu, tym wyraźniej widać, że wstrząs na miarę Lombardii, Londynu czy Nowego Jorku powtórzył się w niewielu miejscach na świecie. Biorąc pod uwagę, że siła tzw. lockdownów była bardzo różna, wniosek może być taki, że presję na system szpitalny można opanować.

Po trzecie, rośnie wiara, że banki centralne są w stanie zatrzymać każdą panikę finansową. Napędzają ją m.in. takie wypowiedzi jak przewodniczącego Fed Jeroma Powella, który stwierdził, że nie ma żadnych limitów dla programów pożyczkowych, jakie może uruchomić bank centralny. Wprawdzie daleko jeszcze do wiary, że banki są w stanie pokonać recesję, ale samo zabezpieczenie przed gwałtownymi panikami to istotny czynnik ograniczający premię za ryzyko na rynku.

Istotność każdego z opisanych zjawisk można zakwestionować. Rządy znoszą szybciej restrykcje, ale to może okazać się błędem. Chorobę dało się opanować, ale wiele projekcji pokazuje, że ona może wrócić na dużą skalę. A w warunkach nawracających lockdownów banki centralne mogą być bezsilne. Z tych powodów wydaje mi się mało prawdopodobne, że wyceny na rynach finansowych wrócą do poziomów z lutego – żyjemy jednak w innym świecie i nie prędko się to zmieni. Ale zakładając, że „tłum” (czytaj: rynek) coś wie i tej wiedzy nie warto lekceważyć, widać, że powody do najczarniejszego pesymizmu zostały ograniczone.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Co oznacza znaczący wzrost podaży pieniądza?

Ilość pieniądza w polskiej gospodarce znacząco wzrosła w minionym miesiącu. Ale Polska to jeszcze nic – w USA to dopiero zalewają wirusa pieniądzem! Oczywiście trochę wyolbrzymiam, by podkręcić temat i wzbudzić zainteresowanie mechanizmami walki z kryzysem gospodarczym. Rosnąca podaż pieniądza pokazuje po prostu, jak znacząco wzrosło zadłużenie publiczne. Pieniądz to dług, a dług tworzy się dzięki kredytom. Jeżeli jakieś pytanie mnie nurtuje, to o stabilność tego zadłużenia w przyszłości. Wiążę z tymi niekonwencjonalnymi działaniami zarówno nadzieje jak i obawy.

W Polsce podaż pieniądza (M2) wzrosła w kwietniu o 14,7 proc. rok do roku, czyli w tempie niemal połowę wyższym niż na początku roku (kiedy wzrost wynosił niecałe 10 proc.). Był to najwyższy wzrost od czerwca 2009 r. Co to oznacza w praktyce? Pieniądz to gotówka i rachunki/depozyty bankowe (te drugie stanowią zdecydowaną większość), więc wzrost podaży pieniądza oznacza po prostu wzrost wartości tych kategorii. Ważniejsze jest pytanie, skąd się to bierze? Musi za tym stać rosnące zadłużenie w jakimś miejscu gospodarki. Nie są to ani firmy, ani gospodarstwa domowe, bo te mają raczej ograniczony dostęp do nowego kredytu. Jest to po prostu rząd i jego agencje. Pomoc finansowa dla firm oraz spadek dochodów podatkowych zmusiły rząd oraz Polski Fundusz Rozwoju do gigantycznych emisji obligacji.

Ale to co dzieje się z podażą pieniądza w Polsce to jeszcze pikuś. W USA podaż pieniądza (M2) wzrosła w kwietniu o 17,5 proc. rok do roku, co było najwyższym wzrostem od początku lat 80. (od kiedy dostępne są porównywalne dane). Dane większej częstotliwości pokazują, ze w połowie maja roczna dynamika przekraczała już 20 proc. W USA na wzrost podaży pieniądza wpływa zarówno mocny wzrost zadłużenia publicznego (rządowego), jak też rosnąca pomocowa akcja kredytowa dla firm stymulowana przez Fed.

Rosnąca podaż pieniądza często budzi obawy o inflację. Ale raczej wyłączyłbym myślenie o tym, że rosnąca ilość pieniądza sama w sobie prowadzi do inflacji. Tak uważano w XIX wieku, a jesteśmy jednak trochę dalej w czasie. Dziś wiemy, że ilość pieniądza może przyspieszać (czy to bezwzględnie, czy to w relacji do PKB) przy spadającej inflacji, lub zwalniać przy rosnącej inflacji. Nie ma mocnego i bezpośredniego związku między ilością pieniądza i inflacją. Dla inflacji najważniejsze jest to, co z tym pieniądzem się dzieje – czy wpływa na takie zmienne jak wynagrodzenia, inwestycje, konsumpcja oraz oczekiwania ludności dotyczące przyszłych cen. A wpływ na te zmienne ma tak naprawdę nie sama ilość pieniądza, ale jego cena (stopy procentowe) oraz polityka fiskalna.

To, o czym powinniśmy intensywnie myśleć, to rosnące zadłużenie. To jest kluczowa kategoria, która powinna nas obchodzić. Z-A-D-Ł-U-Ż-E-N-I-E. Nie P-I-E-N-I-Ą-D-Z.

Zakładam, że potężne programy pomocowe rządów pomogą gospodarkom podnieść się z kolan i odbudować po kryzysie. To jest makroekonomiczny standard – korzystamy z przyszłych strumieni dochodów, by zapewnić sobie wygładzenie konsumpcji dziś i zapobiec katastrofie zdrowotnej i społecznej. Jeżeli jakaś forma korzystania z długu jest uzasadniona, to właśnie taka (plus taka, kiedy dług finansuje nakłady na środki trwałe; gorzej z sytuacjami, gdy dług finansuje konsumpcję na górce cyklu).

Widzę nawet szansę, że odbudowa popytu po kryzysie mogłaby być procesem bardzo dynamicznym. Gdyby epidemię udało się kontrolować w taki sposób, że nie wpływałaby ona już istotnie na nastroje ludności i swobodę globalnego przepływu osób, to stymulacja fiskalna mogłaby nawet podnieść trwale ścieżkę PKB ponad trend sprzed epidemii. Bo w wielu miejscach na świecie ewidentnie brakowało takiej mocnej stymulacji fiskalnej – dotyczy to szczególnie krajów strefy euro. Choć aż tak pozytywny bieg wydarzeń dziś może wydawać się nadmiernie optymistycznym scenariuszem.

Ale oczywiście nie jest tak, że z rosnącym zadłużeniem nie wiążą się żadne ryzyka. Jeżeli recesja będzie się przedłużać, wyjście z niej będzie powolne, a wskaźniki zadłużenia będą narastać, to w przyszłości obsługa zadłużenia może stanowić ciężar dla gospodarek. I tu rzeczywiście otworzy się pole do wyższej inflacji, jeżeli nie będzie innego sposobu, by obniżyć wskaźniki długu.

Innymi słowy, to korzystanie z przyszłych dochodów w formie podnoszenia długu ma swoje limity. Dyskusja na temat tego, gdzie takie limity się znajdują, to pewnie jedna z ciekawszych debat ekonomicznych dziś. Część ekonomistów twierdzi, że limity są tak wysoko, że prawie nie obowiązują (to słynna już MMT – modern monetary theory), choć oni na razie są w mniejszości. Inni uważają, że limit to ok. 30-40 pkt proc. PKB dodatkowego długu publicznego (np. Olivier Blanchard, znany francuski ekonomista wykładający w USA). Jeszcze inni twierdzą, że limity są dużo niżej i już wchodzimy w niebezpieczny obszar. Najbliższy rok to będzie dobry okres do przetestowania tych teorii.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Produkcja skurczyła się o 1/4

Przez portale informacyjne przetoczyła się wczoraj złowroga informacja – produkcja przemysłowa w Polsce spadła w kwietniu o 24,6 proc.! To jest największy spadek od grudnia 1995 r. Ale wbrew pozorom to nie jest jeszcze aż tak fatalna informacja. Taki spadek produkcji byłby spójny ze spadkiem PKB o ok. 3-5 proc., co jak na okres, gdy na ulicach nie było widać żywej duszy, nie byłoby złym wynikiem. Problem polega jednak na tym, że tym razem, w przeciwieństwie do innych kryzysów, produkcja przemysłowa może nie być najbardziej wrażliwym papierkiem lakmusowym zmian ogólnej aktywności gospodarczej.

Spadek produkcji o 24,6 proc. to oczywiście bardzo, bardzo zły wynik. Wpłynęło na to głównie zatrzymanie fabryk w sektorze motoryzacji, gdzie spadek wyniósł aż… 78,9 proc. Ale to nie jest rząd wielkości, którego nie widzieliśmy w dynamikach przemysłowych w przeszłości. W dołku kryzysu finansowego produkcja spadała po 15-16 proc. rocznie. Tak jak pokazuję na wykresie, bieżące spadki mogłyby być – używając relacji historycznych – spójne z paroprocentowym spadkiem PKB. A przecież oczekiwaliśmy czegoś głębszego, mocniejszego.

Zwykle jest tak, że produkcja waha się znacznie mocniej niż ogólna aktywność gospodarcza, ponieważ popyt na towary jest znacznie bardziej zmienny niż popyt na usługi. W towarach duży udział mają dobra inwestycyjne, a inwestycje są przecież najbardziej zmiennym komponentem PKB – zależą od nastrojów, a z nastrojami wiadomo jak jest. Konsumpcja natomiast jest dużo bardziej stabilna i dlatego w usługach nie obserwujemy aż tak dużej zmienności.

Tym razem jednak jest inaczej niż w zwykłym kryzysie. Pierwszy wstrząs nie nadszedł ze strony inwestycji, ale konsumpcji. Strach i przymusowa kwarantanna sprawiły, że ludzie drastycznie ograniczyli zakupy.   

Wniosek? Choć dane o produkcji sugerują spadek PKB o 3-5 proc., to faktyczny spadek PKB w samym kwietniu mógł być znacznie, znacznie głębszy – podejrzewam, że był bliższy 20 proc. Oczywiście danych miesięcznych o PKB się w Polsce nie zbiera i nie publikuje, ale nawet cały drugi kwartał może przynieść dwucyfrowy spadek. Zobaczymy, jak mocne będzie odbicie realnej aktywności gospodarczej w maju.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

Fala strachu lekko opada

Mógłbym zacząć od faktu, że spadek zatrudnienia w kwietniu był najgłębszy w historii najnowszej. Pokazuję to na pierwszym wykresie poniżej. Mógłbym też zacząć od faktu, że spadek przeciętnego wynagrodzenia w kwietniu był najgłębszy w historii najnowszej*. Pokazuję to na drugim wykresie. Mógłbym napisać coś bardzo pesymistycznego. Ale przecież wiemy, że kwiecień to była dolina płaczu. Wiemy też, że częściowo spadek zatrudnienia i płac wynika odstawiania ludzi na postojowe, a nie zwalniania ich (trudno dokładnie obliczyć ten efekt). Więc napiszę coś bardziej optymistycznego.

W maju odsetek osób, które bardzo boją się utraty pracy w wyniku kryzysu spadł o połowę w stosunku do kwietnia. Podniosły się też wskaźniki optymizmu konsumentów. Zaczęło się powolne wychodzenie z kwietniowego dołka, tej doliny płaczu, które jednakowoż wciąż wygląda jak chodzenie po lodzie – nie do końca niestety wiemy, jak cienkim.

GUS od wielu wielu lat lat pyta co miesiąc Polaków o nastroje i oczekiwania, a kwietniu zaczął też pytać o obawy i oczekiwania związane z epidemią. W kwietniu na pytanie o obawę o utratę pracy „zdecydowanie tak” odpowiedziało 19,1 proc. badanych pracujących; w maju już tylko 9,8 proc. Te 9 proc. to wciąż dużo, bo gdyby połowa z tych osób straciła rzeczywiście pracę to byłoby to ok. 700-800 tys. ludzi. Ale spadek pokazuje, że nastąpiło pewne uspokojenie. Może ono mieć trzy źródła. Po pierwsze, firmy poczuły odbudowujący się popyt i zrezygnowały ze zwolnień, wysyłając do pracowników bardziej optymistyczne sygnały. Po drugie, wpływ na rezygnację z planów redukcji zatrudnienia mogła mieć pomoc finansowa od rządu. Po trzecie, co mniej optymistyczne, część firm może czekać ze zwolnieniami na bardziej przejrzysty obraz przyszłej koniunktury – pracownicy mogą być „uśpieni” tym oczekiwaniem.

Dzięki mniejszym obawom o przyszłość, ogólne nastroje konsumentów wzrosły w maju najmocniej od 10 lat. Był to wzrost z bardzo niskiej bazy i poziom nastrojów wciąż jest bardzo niski – mniej więcej taki jak pół roku po upadku Lehman Brothers. Wydawało mi się, że to majowe odbicie nastrojów będzie trochę mocniejsze. Ale dobre i to. Jeżeli nie powróci społeczna kwarantanna, to w czerwcu wzrost powinien być kontynuowany. Choć wątpię, czy do poziomów przedkryzysowych powrócimy w przewidywalnej perspektywie.

* Dane o wynagrodzeniach pokazałem po wyrównaniu sezonowym, ponieważ w tych danych te efekty są silne i powtarzalne pod względem siły. Dane o zatrudnieniu pokazałem bez wyrównywania sezonowego, ponieważ w tych danych efekty sezonowe wynikają ze zmiany próby statystycznej firm i są przez to bardzo nierówne, co moim zdaniem tylko zaburza obraz – trzebaby po prostu pokazać dane bez stycznia, gdy następuje zmiana liczby badanych firm. 

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

#LastNormalPhoto rynku nieruchomości. Co dalej?

NBP podał dane o cenach nieruchomości mieszkaniowych w pierwszym kwartale. To jest ostatnie zdjęcie tego rynku sprzed kryzysu. Coś jak #LastNormalPhoto, czyli akcja internetowa, w której ludzie zamieszczają swoje ostatnie zdjęcia sprzed epidemii. Co z cenami nieruchomości stanie się dalej? Pisałem parę tygodni temu, że bilans argumentów przemawia za spadkiem cen w reakcji na spadek popytu. Ale jak patrzę, co dzieje się z aktywami ludności w reakcji na spadek stóp procentowych, nie jestem już tak przekonany.

Ceny transakcyjne mieszkań w pierwszym kwartale średnio wciąż rosły, w większości miast w dwucyfrowym tempie rok do roku. Najszybciej w Krakowie – o ponad 17 proc. Najwolniej w Poznaniu – o ok. 6 proc. Patrząc na ostatnie pięć lat, zdecydowanym liderem wzrostów wśród dużych miast jest Trójmiasto. To są dane z rynku wtórnego. Pełen zestaw danych, obejmujących rynek pierwotny oraz indeksy hedoniczne (zmiany cen po uwzględnieniu zmian jakości sprzedawanych mieszkań) są dostępne na stronie NBP w pliku Excel.

Rosnące bezrobocie i niepewność gospodarcza powinny w kolejnych kwartałach przyczynić się do spadku cen. Do tego dojdzie spadek popytu ze strony turystów, co uderzy w szybko rosnący rynek inwestycji pod najem krótkoterminowy. A na to wszystko nakłada się ryzyko opodatkowania aktywów – czynnik, o którym dziś mówi się mało, a który moim zdaniem należy brać pod uwagę. Po kryzysie potrzebne będą nowe źródła finansowania budżetu państwa, którego kondycja będzie nadwyrężona. Podniesienie opodatkowania nieruchomości będzie politycznie bardzo łatwe.

Niektórzy jednak twierdzą, że w świecie głęboko ujemnych (realnych) stóp procentowych ceny różnych aktywów muszą rosnąć – dotyczy to tak obligacji, jak akcji, czy mieszkań. Patrząc na to, co dzieje się na rynku akcji, należy poważnie traktować taki pogląd. Mamy największy spadek PKB w historii najnowszej i potężny wzrost niepewności, a ceny akcji na świecie są niewiele poniżej poziomów sprzed pandemii. Oczywiście akcje i nieruchomości to inna klasa aktywów, posiadająca inne parametry płynności, zmienności itd. Ale reakcja na ultra niskie stopy procentowe może być podobna. Szczególnie w przypadku tych nieruchomości, które mogą mieć generalnie niższą elastyczność dochodową – w dobrych lokalizacjach w dużych miastach.

Wiele pewnie zależy od tego, jak szybkie będzie wychodzenie z zapaści gospodarczej. Na razie ludzie i firmy powoli oceniają, jak zmieniła się ich fundamentalna sytuacja w okresie epidemii. Dostosowanie decyzji inwestycyjnych do nowych warunków zajmie trochę czasu. Jeżeli jednak ścieżka wyjścia nie będzie bardzo stroma (w górę) to trudno mi uwierzyć, że ceny nie zareagują negatywnie na wstrząs gospodarczy, nawet w warunkach niskich stóp procentowych.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

Potężny fundusz szansą na ożywienie (w) Unii Europejskej

Francja i Niemcy proponują stworzenie specjalnego funduszu rekonstrukcji po kryzysie epidemicznym. Fundusz ma mieć duży potencjał finansowy, więc to potencjalnie może być ważny krok dla Unii Europejskiej i istotne narzędzie wspierania dynamicznego ożywienia gospodarczego. Nie jest to może dla UE tzw. gamechanger, ale skłonny jestem sądzić, że z perspektywy UE to najbardziej pozytywna informacja od wielu miesięcy. Unia tego potrzebowała i Polska też tego potrzebowała. Choć diabeł będzie oczywiście tkwił w szczegółach.

Fundusz ma mieć wielkość 500 mld euro, co stanowi niemal 4 proc. PKB krajów UE i (uwaga, uwaga…) ok. 50 proc. w relacji do wielkości obecnego, wieloletniego budżetu UE. Czyli w relacji do rocznego budżetu UE to może być ok. 300 proc. Fundusz ma być finansowany przez emisję obligacji przez Komisję Europejską, gwarantowanych dochodami z budżetu UE. Jeżeli pieniądze z funduszu byłyby wydane relatywnie szybko – powiedzmy w ciągu do dwóch lat – to mogłyby na przykład podnieść o połowę wielkość inwestycji publicznych w UE, a w mocniej dotkniętych kryzysem krajach nawet podwoić inwestycje. Oczywiście nie wiemy, czy pieniądze byłyby przeznaczone na inwestycje, ale taki cel należałby na pewno do najbardziej efektywnych pod względem wpływu na dynamikę PKB w okresie wychodzenia z recesji.

Ale znaczenie funduszu wykracza poza kwestie czysto finansowe. Z Polski tego nie widać dobrze, ale UE znalazła się w egzystencjalnym kryzysie w ostatnich dwóch miesiącach. Brak solidarności finansowej w obliczu niespotykanego wcześniej załamania PKB sprawił, że w krajach dotkniętych kryzysem gwałtownie wzrosły antyeuropejskie nastroje. Nawet liberalni i proeuropejscy Włosi pisali, że integracja europejska bez solidarności traci sens (patrz na przykład artykuł profesora Uniwersytetu Chicago Lugiego Zingalesa). Łącząc to z faktem, że kraje odzyskały kontrolę nad politykami, które mają duży potencjał do generowania konfliktów międzynarodowych (np. ochrona granic, pomoc publiczna dla firm), otrzymaliśmy wybuchową mieszankę, która docelowo mogła doprowadzić nawet do wzmocnienia procesów dezintegracyjnych w Europie.

Stworzenie funduszu rekonstrukcji to może być pierwszy krok w ostatnich miesiącach realnie ratujący integrację europejską. Dla Polski to bardzo ważne, ponieważ – w moim przekonaniu – integracja europejska to jeden z najważniejszych fundament naszych sukcesów gospodarczych i awansu cywilizacyjnego.

Ale jest też inny, bardziej prozaiczny powód, dla którego stworzenie funduszu może być korzystne dla Polski – może nas uratować przed dalszą utratą funduszy europejskich w nowej perspektywie finansowej. W obliczu gigantycznego kryzysu na południu Europy, cięcie alokacji dla lepiej radzących sobie krajów Europy Środkowej byłoby niemal pewne.

To wszystko brzmi pięknie, ale droga do funduszu jest jeszcze niestety daleka. Żeby stał się on efektywnym narzędziem polityki gospodarczej musi zostać spełnionych kilka istotnych warunków. Po pierwsze, Unia Europejska będzie potrzebowała nowych źródeł dochodów do obsługi kosztów nowego zadłużenia. To jest akurat zbieżne z postulatami Polski, ale w praktyce może być trudne politycznie. Po drugie, obligacje powinny być w grupie papierów wartościowych podlegających skupowi przez Europejski Bank Centralny, zarówno w ramach normalnych operacji płynnościowych z bankami, jak też w ramach działań kryzysowych. Po trzecie, na fundusz będą musiały zgodzić się wszystkie kraje UE, a kilka z nich już zapowiedziało sprzeciw. Warto jednak za ten projekt trzymać kciuki.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

Polska z relatywnie niewielkim spadkiem PKB. Czy to się może utrzymać?

Polska zanotowała dość płytki spadek PKB na tle innych krajów europejskich w pierwszym kwartale, choć to wciąż to był jeden z najgłębszych spadków w naszej młodej historii gospodarki rynkowej. Można zadać pytanie, czy możemy utrzymać tę relatywną odporność też w kolejnych kwartałach? Sprzyjać temu powinien relatywnie niski stopień rozwoju kraju, który – tak jak w czasie kryzysu finansowego – blokuje najważniejsze kanały rozchodzenia się fal kryzysowych. Ale nie łudźmy się, że będziemy zieloną wyspą. Nie będziemy.

W pierwszym kwartale polski PKB spadł o 0,5 proc. kwartał do kwartału. Wynik w ujęciu rok do roku wciąż był na plusie – 1,9 proc., co zawdzięczamy szybkiemu wzrostowi w poprzednich kwartałach. To są niezłe wyniki na tle tego, co działo się w innych krajach. PKB całej Unii Europejskiej spadł w pierwszym kwartale o 3,3 proc. w stosunku do ostatnich trzech miesięcy poprzedniego roku. Liderami spadków były oczywiście kraje najmocniej dotknięte epidemią, czyli Włochy, Francja i Hiszpania. Ale mocne spadku zanotowały też kraje, które z falą choroby poradziły sobie sprawnie – m.in. Czechy czy Niemcy.

Dlaczego spadek w Polsce był płytszy niż średnio w UE? Powody są zasadniczo trzy. Po pierwsze, mieliśmy znacznie mniejszą falę epidemii, co sprawiło, że mniejszy był strach ludności i łagodniejsze obostrzenia działalności gospodarczej. W Polsce liczba zarejestrowanych oficjalnie zgonów na COVID-19 jest ok. 40 razy niższa (!) niż we Włoszech czy Francji. Po drugie, mamy w Polsce znacznie mniejszy niż średnia europejska udział usług w PKB – a to usługi były najmocniej dotknięte zakazami w czasie kwarantanny. Po trzecie, mamy znacznie niższy niż Niemcy czy Czechy udział branży motoryzacyjnej w PKB, a motoryzacja była najmocniej dotkniętą kryzysem branżą przemysłową.

Te czynniki będą też sprzyjały Polsce w kolejnych miesiącach. Niski udział usług w PKB, mniejsze niż u sąsiadów oparcie gospodarki na motoryzacji, mniejsze zadłużenie firm niż w krajach rozwiniętych, możliwość korzystania z deprecjacji waluty – to wszystko działa trochę jak kamizelka kuloodporna. Natura tego kryzysu jest zupełnie inna niż kryzysu finansowego sprzed 10 lat, ale łączy je jedna cecha: uderza w serce gospodarek rozwiniętych, czyli usługi oparte na interakcjach społecznych. Polska jest relatywnie słabo rozwinięta na tle innych krajów UE, więc jest też bardziej odporna.

Ale jednocześnie z pewnym zażenowaniem czytam wiadomości jakoby Polska miała być jakoś wyjątkowo odporna na kryzys. Setki tysięcy ludzi stracą pracę, setki firm stracą rynki zbytu, wiele z nich na długo, przechodzimy przez naprawdę potężny wstrząs. To, że on jest mniej silny niż w innych krajach, nie czyni go mniej bolesnym. Co więcej, są pewne czynniki ryzyka, które mogą zacząć oddziaływać na niekorzyść Polski. Mamy niższą wiarygodność kredytową niż inne kraje UE, co w razie powrotu wysokiej fali epidemii będzie działało na naszą niekorzyść. Mamy mocno ograniczone zasoby ochrony zdrowia, a w razie globalnego wyścigu o szczepionkę na pewno dostaniemy do niej dostęp później niż kraje rozwinięte inwestujące w nią najwięcej. Dodajmy jeszcze ryzyko związane z prawdopodobnym cięciem funduszy UE dostępnych dla Polski ze względu na konieczność zwiększenia finansowania Włoch i Hiszpanii.

System międzynarodowy jest formą rywalizacji o miejsce w łańcuchach dostaw, więc patrzenie na gospodarkę przez pryzmat relatywnych wyników ma pewien sens. I widzę szansę, by Polska mogła wyjść z kryzysu w relatywnie mocniejszej formie niż niektóre inne kraje unijnych peryferii. Ale to nie jest czas na narrację triumfu.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

USA i Europa różnie podchodzą do zwalniania pracowników. Kto lepiej?

Amerykańska stopa bezrobocia osiągnęła tak stratosferyczny poziom, że musi być potraktowane jako „Dane Dnia”. Ale nie chciałbym jedynie epatować pesymistycznym opisem sytuacji, bo tego mamy po uszy – każda istotna zmienna makroekonomiczna wygląda dziś fatalnie. Patrząc na te dane z USA zadaję sobie głębsze pytanie: czy swoboda z jaką firmy mogą zwalniać pracowników jest czymś, czego powinniśmy Amerykanom zazdrościć, czy raczej czego należy im współczuć?

Stopa bezrobocia w Stanach Zjednoczonych wzrosła w kwietniu do 14,7 proc., wobec 4,4 proc. w marcu. To najwyższy poziom od kiedy rozpoczęły się porównywalne pomiary po drugiej wojnie światowej. Jak widać na wykresie, wzrost wykracza wielokrotnie poza obserwowaną dotychczas zmienność. W sytuacji zamrożenia dużej części aktywności gospodarczej tamtejsze firmy niemal z dnia na dzień po prostu zwolniły proporcjonalną część siły roboczej.

Dla porównania pierwsze dane napływające z Europy pokazują, że w takich krajach jak Niemcy czy Polska wzrost stopy bezrobocia ogranicza się do ok. 0,5 pkt proc. w ciągu miesiąca – jest istotny, ale nieporównywalny z tym, co stało się w USA. Firmy w Europie nie zwalniają pracowników, tylko utrzymują ich na skróconym wymiarze godzin, korzystając z pomocy państwa (choć dalszy wzrost bezrobocia jest pewny).

Który system jest lepszy? Amerykański, z możliwością szybkiego zwalniania pracowników, czy europejski, w którym państwo pomaga podtrzymywać miejsca pracy?

To pytanie stare jak świat, coś jak dylemat Messi czy Ronaldo, i wykracza poza kwestie dotyczące zatrudnienia. Każdy ma swój typ, oparty o preferowany zestaw wartości. Amerykanie mają więcej wolności biznesowej i więcej nierówności, Europejczycy są bardziej socjalni, ale mają znacznie bardziej zrównoważone społeczeństwa. Ekonomista Daron Acemoglu pisał kiedyś ciekawie, że różnice między systemem europejskim są komplementarne, a nie konkurencyjne – Europa oferuje obywatelom większy zakres bezpieczeństwa socjalnego i średnio wyższy standard życia, ale z kolei postęp gospodarczy ogółem na świecie byłby prawdopodobnie niemożliwy bez amerykańskiego systemu opartego o większą konkurencję i socjalną bezwzględność. Bezpieczeństwo i postęp do dwie strony tego samego medalu współczesnego dobrobytu, a dwie strony Atlantyku jakby podzieliły się odpowiedzialnością z nie.

Doceniając fakt, że każdy system ma rolę do odegrania, ja jestem zdecydowanie zwolennikiem podejścia europejskiego. Po pierwsze dlatego, że na prawdo do pracy patrzę jak na element zestawu praw człowieka – to coś więcej niż kwestia efektywności. Po drugie, nawet z punktu widzenia efektywności amerykański system ma w moim przekonaniu mało zalet. Liczba istotnych wskaźników rozwojowych, które w Europie wyglądają znacznie lepiej niż w USA, jest wręcz przytłaczająca. USA dominują w jednym – w PKB per capita; w innych istotnych wskaźnikach Europa ma bezwzględną przewagę: ma wyższą stopę aktywności zawodowej (większy odsetek ludzi w wieku produkcyjnym jest na rynku pracy w UE niż w USA), niższą stopę ubóstwa, wyższa oczekiwaną długość życia, mniejsze nierówności dochodowe, większą mobilność społeczną (tak, to zaskakujące, ale tak jest – przynajmniej u europejskich liderów pod tym względem). Możnaby długo wymieniać. Ekonomista Thomas Philippon wydał niedawno książkę, w której przekonuje, że nawet w dziedzinie konkurencyjności gospodarki USA zaczęły w ostatnich dekadach ustępować Europie, co wynika z rosnącej roli monopoli w amerykańskiej gospodarce.

Ale oczywiście eksperymentu pt. kto lepiej zareagował na epidemię nie się rozstrzygnąć ex ante. Musimy poczekać wiele miesięcy, by zobaczyć, która gospodarka będzie startowała szybciej.

 

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Polska dokłada do pieca prawie najmocniej wśród krajów UE

Analizy Komisji Europejskiej wskazują, że Polska zastosowała prawie największy (w relacji do PKB) program wsparcia fiskalnego gospodarki wśród wszystkich krajów Unii Europejskiej. Jest to sprzeczne z intuicją, która podpowiada, że największe zdolności fiskalne powinny mieć kraje najbardziej wiarygodne, a mniejsze – rynki wschodzące. Ale zdarza się to przecież nie pierwszy raz. W latach 2008-2009 Polska należała do krajów o największej stymulacji fiskalnej. I dobrze na tym wyszliśmy. Możemy mieć nadzieję, że tym razem będzie podobnie.

Wielkość wsparcia budżetowego dla gospodarki mierzyć jako zmianę deficytu sektora instytucji rządowych i samorządowych między 2019 i 2020 r. Najlepiej po odjęciu kosztów obsługi długu i efektów cyklicznych. Chodzi zatem o zmianę wskaźnika, który fachowo nazywa się cyklicznie wyrównanym bilansem pierwotnym.

Prognozy Komisji Europejskiej wskazują, że tak mierzona stymulacja fiskalna będzie w Polsce drugą największą w krajach UE. Powiększymy wskaźnik deficytu do PKB aż o 5,4 pkt proc., podczas gdy średnia dla Unii Europejskiej wynosi 3,6 proc. Znaleźliśmy się też w dość zaszczytnym gronie – między Danią a Niemcami, krajami z najwyższą wiarygodnością kredytową.

Czy to dobrze? Sądzę, że dobrze. Kryzys jest głęboki i to nie jest czas na oszczędzanie w budżecie. Gospodarstwa domowe zaczęły mocno oszczędzać, więc jeżeli rząd nie zrównoważy tego skokowym wzrostem deficytu (czyli ujemnych oszczędności) to dojdzie do gigantycznego wzrostu bezrobocia. A mamy w miarę zdrową strukturę gospodarki, o którą warto walczyć.

Tak mocne i szybkie powiększenie deficytu na pewno niesie ze sobą ryzyka. Ale dziś nie ma wyborów bez dużego ryzyka.

 

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.