Jakie będą konsekwencje wstrząsu na rynku ropy

Rynek ropy przeżył w ciągu jednego dnia największy wstrząs od 30 lat. Po ataku na instalacje naftowe w Arabii Saudyjskiej, wstrzymaniu uległa produkcja wielkości ok. 5 proc. światowych dostaw. Wstrząs ten może podnieść inflację na świecie i obniżyć aktywność gospodarczą. Wpływ nie będzie duży, ale nadchodzi w nieprzyjemnym momencie, gdy światowa gospodarka i tak przechodzi fazę spowolnienia.

W ciągu jednego dnia po ataku cena ropy Brent wzrosła o 14 proc. Ostatni raz tak duży wstrząs jednego dnia wydarzył się w momencie ataku Iraku na Kuwejt w sierpniu 1990 r.

Znaczenie dla gospodarki

Kluczowe znaczenie dla rynku i gospodarki przy tego rodzaju wstrząsach ma nie tyle samo ograniczenie podaży, co zmiana oczekiwań dotyczącej przyszłych dostaw. Badania ekonometryczne pokazują (patrz tu i tu), że samo ograniczenia podaży zwykle są szybko nadrabiane przez zwiększenie dostaw z innych miejsc świata, ale oczekiwane zakłócenia przekładają się na silny i trwały wzrost cen, m.in. poprzez rosnący popyt ostrożnościowy (budowanie zapasów). W tym przypadku kluczowe znaczenie może mieć obawa, że na Bliskim Wschodzie dojdzie do kolejnych tego typu ataków lub nawet konfliktu zbrojnego. Dlatego ceny ropy będą się poruszały w rym informacji wskazujących na wzrost lub spadek ryzyka takiego konfliktu. Jeżeli głównym aktorom politycznym uda się doprowadzić do deeskalacji, wówczas wpływ na ceny będzie znikomy.

Gdyby wyższa cena się utrzymała dłużej, oznaczałoby to negatywne konsekwencje dla światowej, w tym polskiej gospodarki. Wprawdzie zmiana ceny ropy o 8 dolarów na baryłce to nie jest coś, co na tle zmian historycznych wygląda niezwykle – jeszcze w maju cena na rynku była znacznie wyższa niż dziś. Ale kluczowy jest fakt, że mamy do czynienia z czystym wstrząsem podażowym. Wzrosty cen zwykle odzwierciedlają różne czynniki, w tym popytowe, które jednocześnie pozytywnie oddziałują na gospodarkę innymi kanałami. Tutaj mamy czyste zaburzenie ze strony podaży, które działa na kraje importujące ropę jak podatek nałożony na konsumpcję.

Jaka byłaby wielkość tego podatku? Możemy tylko mówić, jaki to będzie rząd wielkości. Ekonomiści w Międzynarodowym Funduszu Walutowym oszacowali, że 10 proc. wzrost cen ropy przekłada się średnio na inflację wyższą o ok. 0,4 pkt proc. Z moich szacunków na polskich danych wynika, że jest to ok. 0,2 pkt proc. Efekt ogólnogospodarczy może mieć zbliżoną wielkość – dynamika PKB może obniżyć się o 0,1-0,3 pkt proc.  To jest oczywiście tylko uproszczone obliczenie, ale nie jest ono różne od tego, co można wywnioskować na podstawie innych analiz.

Konsekwencje i możliwe scenariusze

To nie są duże zmiany. Ale jeden wstrząs cenowy rzadko jest w stanie wywołać duże zmiany makroekonomiczne. Istotne jest, jak ten wstrząs będzie się łączył z innymi zmianami w światowej gospodarce. Jeżeli jednocześnie będziemy mieli do czynienia z pogłębiającą się wojną handlową i rosnącymi turbulencjami handlowymi wokół brexitu, to wzrost cen ropy może tylko wzmocnić negatywne tendencje i przybliżyć światową gospodarkę do recesji. Jeżeli w handlu międzynarodowym nastąpi uspokojenie napięć, wówczas skok cen ropy może być niezauważalny w aktywności gospodarczej.

Patrząc na zachowanie cen akcji, inwestorzy na razie wyceniają ten drugi scenariusz. Na giełdach akcji panował wczoraj spokój.  Autor: Ignacy Morawski

Dane źródłowe o cenach ropy naftowej Brent: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

EBC nie daje rady podnieść inflacji i otwarcie to przyznaje

Miał Europejski Bank Centralny wziąć za bary inflację i trochę to zrobił. Ale „trochę” to mało, nie bierze się przecież czegoś za bary „trochę”. I prezes EBC Mario Draghi, w moich oczach najlepszy polityk wśród ekonomistów i najlepszy ekonomista wśród polityków współczesnej Europy, wyjaśnił, dlaczego nie dało rady zrobić więcej. Tuż przed odejściem wyjaśnił, jaka jest największa bariera dla polityki pieniężnej w strefie euro.

EBC podjął w czwartek kilka istotnych decyzji. Ale zanim o nich, to krótko o prognozach banku, które pokazują kontekst tych decyzji. Najnowsze prognozy EBC pokazują, że gospodarka strefy będzie w mizernej kondycji jeszcze przez co najmniej parę lat. Widać to na wykresie poniżej. Inflacja ma być niska, wyraźnie niższa niż cel inflacyjny EBC („poniżej, ale blisko 2 proc.”). Wzrost gospodarczy będzie ledwo przekraczał 1 proc. Prognozy zostały obniżone w porównaniu do czerwca, a już wtedy były raczej pesymistyczne.

Dlatego bank zrobił trzy ważne rzeczy. Po pierwsze, obniżył jedną ze stóp procentowych – stopę depozytową, która określa oprocentowanie depozytów banków w EBC i przekłada się na rynkowy koszt finansowania dla firm i konsumentów – do -0,5 proc. (wobec -0,4 proc. wcześniej). Po drugie, zdecydował o wznowieniu skupu aktywów, czyli tzw. luzowaniu ilościowym. Po trzecie, zapowiedział, że będzie prowadził luźną politykę pieniężną tak długo, jak inflacja nie osiągnie trwale celu inflacyjnego. Tym decyzjom towarzyszą ważne, aczkolwiek bardzo techniczne zmiany w zasadach oprocentowania depozytów banków w EBC – zmierzają one do tego, by część depozytów nie była lokowana na ujemnej stopie i by dzięki temu banki nie traciły na tych operacjach pieniędzy (słabe wyniki finansowe banków mogą utrudniać kreowanie akcji kredytowej).

To wszystko są istotne decyzje, które mogą trochę wesprzeć gospodarkę strefy euro. Ale spójrzmy jeszcze raz na prognozy EBC, które już uwzględniają nową ścieżkę stóp procentowych. One są tak mizerne, że wymagałyby znacznie szerzej zakrojonych działań, radykalnej zmiany w polityce pieniężnej. Bank centralny, który przyznaje, że przez trzy lata nie jest w stanie doprowadzić inflacji do swojego celu, de facto podnosi ręce do góry w geście poddania się.

Prezes EBC Mario Draghi przyznał, że EBC nie może zrobić więcej niż robi. Dlaczego? Jego zdaniem, i opinię tę podziela większość ekonomistów oraz decydentów w Radzie Gubernatorów EBC, kluczową rolę w pobudzaniu europejskiej gospodarki powinna odegrać polityka fiskalna. Po raz pierwszy EBC zakomunikował tak otwarcie, że europejskie rządy powinny wesprzeć wzrost gospodarczy instrumentami budżetowymi (czyli zwiększaniem wydatków lub cięciem podatków). Z czysto teoretycznego punktu widzenia Draghi nie ma racji, bank centralny ma wciąż potężne narzędzia do dyspozycji, mógłby np. przelewać obywatelom pieniądze na konta prywatne, skoro przelewanie ich bankom niewiele daje (w ekonomii tzw. helicopter money jest rozważany jako jedna opcji, które banki centralne mogą wykorzystać). Ale realia polityczne strefy euro są takie, że bardzo szeroko zakrojone działania w polityce pieniężnej wywołałyby potężny opór polityczny. Jest to więc niemożliwe. EBC trafił na mur. Może wykorzystać dotychczasowe narzędzia, których skuteczność jednak maleje. Draghi zawsze umiał balansować na bardzo cienkie granicy technokracji i polityki, nigdy jej jednak nie przekraczając. To pozwoliło mu uratować strefę euro w 2012 r. i stać się najważniejszym urzędnikiem współczesnej Europy. Ale słusznie uznał, że jest tylko urzędnikiem. Działania dużo głębsze niż do tej pory wymagają akceptacji politycznej, więc powinny być w realiach europejskich podejmowane przez polityków.

Co to wszystko oznacza dla Polski? Środowisko niskiej inflacji i niskich stóp będą wpływały też na naszą gospodarkę – wczoraj pokazywałem, jak duże znaczenie dla trendów nominalnych w kraju (ceny, stopy procentowe) mają zjawiska za granicą. Inflacja w strefie euro będzie bardzo niska bardzo długo. Stopy procentowe też. Możliwe nawet, że stopy procentowe w euro nie wzrosną już nigdy. Przecież dokładnie tak było w Japonii przez ostatnie 30 lat. Więc u nas też bardzo długo mogą być bardzo niskie.

Autor: Ignacy Morawski

Prognozy makroekonomiczne EBC: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Politycy obrazili się na małe firmy?

Znaleźliśmy się chyba w przełomowym momencie na ścieżce rozwoju polskiej gospodarki. Hołubione małe firmy znalazły się pod presją polityczną. Najważniejsi politycy wprost przyznają, że gwałtowna podwyżka płacy minimalnej, o której pisałem wczoraj, ma być bodźcem do skończenia z modelem rozwoju opartym o niskie płace. To są wprost słowa premiera Mateusza Morawieckiego, a wtórowała mu minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz. A przecież model rozwoju oparty o niskie płace cechuje niewątpliwie częściej firmy małe niż duże – tam się płaci mniej, tam jest więcej nieefektywności, mniej inwestycji. Nieprzypadkowo niektórzy ekonomiści interpretują radykalną podwyżkę płacy minimalnej jako próbę wymuszenia konsolidacji w sektorze przedsiębiorstw, czyli bodziec do łączenia się małych firm.

Wygląda to tak, jakby politycy obrazili się na małe firmy. Jakby te nie spełniały ich marzeń o wielkim „pchnięciu inwestycyjnym”. Wystarczy zresztą spojrzeć na dane, które pokazuję poniżej. Inwestycje w przeliczeniu na pracownika w firmach zatrudniających od 10 do 49 osób były w 2018 r. niższe niż w 2007 r. Przez ponad 10 lat małe firmy zredukowały inwestycje (!!!). W tym samym czasie inwestycje w przeliczeniu na pracownika w firmach zatrudniających powyżej 49 osób wzrosły o niemal jedną czwartą (też mało, ale więcej).

Te dane można interpretować oczywiście różnie. Możliwe jest, że jest w tym trochę iluzji statystycznej. W miarę upływu czasu w grupie małych firm zostają tylko te, które są mało efektywne, czyli też te, które mniej inwestują. Te bardziej dynamiczne szybciej awansują do grupy większych firm i dlatego statystyki pokazują słabe wyniki inwestycyjne w niższej grupie. Ale wątpię, czy to jest całe wyjaśnienie obserwowanej dywergencji inwestycyjnej między grupą małych i grupą większych firm. Bazując na różnych analizach można dojść do wniosku, że w Polsce istnieją bariery, które blokują rozwój małych firm – mogą to być utrudnienia w dostępie do finansowania, może być niepewność systemu podatkowego i duża skala szarej strefy, może to też być transformacja rynku pracy i problem z dostępem do pracowników (w Polsce od kilku lat trwa recesja demograficzna, spada liczba osób w wieku produkcyjnym).

Wróćmy do polityków. Ci wymarzyli sobie, że osiągniemy w Polsce bardzo wysoką stopę inwestycji. Słynny plan Morawieckiego zakładał, że udział inwestycji w PKB sięgnie 25 proc. (teraz wynosi ok. 19 proc.). Ich oczkiem w głowie były polskie MiŚe, czyli małe i średnie firmy kontrolowane przez krajowy kapitał – to one miały więcej inwestować. Ale klops. Nie inwestują. Więc teraz zamiast marchewki, czyli różnych ulg podatkowych i zachęt inwestycyjnych, nadchodzi kijek – potężna podwyżka płacy minimalnej, reklamowana jako zachęta do inwestowania w automatyzację. I pewnie część firm tak zareaguje. Ale wątpię, czy będzie to proces szybki i masowy. Rozwój gospodarczy to proces polegający na nauce, a ta trwa długo. Dziecku w trzeciej klasie nie każe się zdawać egzaminu szóstoklasisty i tak samo nie da się na małych firmach wymusić gwałtownej i szybkiej transformacji.

Może to nie firmy popełniły błędy, tylko politycy? Może po prostu źle definiowali instrumenty służące wsparciu tych firm? Popełniali błędy w polityce gospodarczej, nie widzieli efektów, a teraz sięgają po radykalne metody?

Jeżeli problemem jest w Polsce dostęp do finansowania, to nie można zarzynać rynku kapitałowego. Jeżeli problemem jest niepewność systemu podatkowego, to nie można gwałtownie dokręcać śruby kontroli podatkowych (patrz słynne interpretacje wsteczne prawa podatkowego, gdy firmy posiadające interpretacje podatkowe są zmuszane do dopłaty podatków). A jeżeli problemem jest dostępność pracowników, to nie można tak radykalnie podnosić płacy minimalnej, która wypchnie z rynku pracy część pracowników, a część przesunie do najbardziej efektywnych firm, odcinając mniej efektywnym firmom do nich dostęp.

Generalnie polityka nastawiona na bodźce do podnoszenia efektywności jest bardzo Polsce potrzebna. Nie było jej do tej pory. Koncentrowano się na mało efektywnych ulgach dla małych firm, a nie na bodźcach do wspierania najbardziej dynamicznych przedsiębiorstw. Ale jeżeli nie da się wwiercić śruby w ścianę, to może trzeba zamienić wiertło, a nie traktować ją młotem pneumatycznym.

Mam wrażenie, że politycy strzelili focha na małe firmy. A z fochów rzadko wychodzi coś dobrego.

Autor: Ignacy Morawski


Więcej danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Podwyżka płacy minimalnej – to już byłaby rewolucja

Prawo i Sprawiedliwość w ramach kampanii wyborczej złożyło obietnicę, że do 2023 r. wynagrodzenie minimalne wzrośnie w Polsce do 4000 zł brutto, wobec 2250 zł obecnie. Czyli w ciągu niecałych czterech lat, najmniej zarabiający Polacy mają zarabiać tyle, ile jeszcze w 2014 r. (!) zarabiał przeciętny Polak. Generalnie obietnicami wyborczymi staram się zajmować rzadko, ale tu mamy do czynienia z partią, która ma bezpośrednie i natychmiastowe przełożenie na rząd i parlament, więc pomysł należy traktować serio.

Co ten pomysł oznacza? Byłaby to rewolucja. Taki poziom wynagrodzenia minimalnego (w relacji do przeciętnej płacy) nie funkcjonuje w żadnym kraju z grupy OECD, a taka skala podwyżek zdarzała się niezmiernie rzadko w innych krajach (może parę razy w ciągu ostatnich 30 lat i to w krajach o dużo niższym poziomie płacy minimalnej). Dość dobrze pokazuje to poniższy wykres. Mamy zatem do czynienia z pomysłem radykalnym i novum w polityce gospodarczej. O ile do tej pory rząd naśladował rozwiązania zachodnich państw dobrobytu, o tyle teraz chce zastosować rozwiązania niespotykane w innych krajach – wprowadzić kompresję płac brutto na niespotykaną skalę.

Czy to odwaga, utopia, czy całkowite szaleństwo? Ja nigdy przeciwnikiem podnoszenia płacy minimalnej nie byłem, ale sądzę, że przekraczamy Rubikon. Taka zmiana może skończyć się albo wysoką inflacją, albo słabszą aktywnością gospodarczą (upadłości firm, zwolnienia, niższe inwestycje). Badania pokazują (patrz podsumowanie MFW, str. 24.), że wzrost płacy minimalnej powyżej 40 proc. średniej może nieść więcej kosztów niż korzyści. Ambitna pod tym względem Europejska Karta Społeczna Rady Europy wskazuje na minimalny poziom 50 proc., choć kraje tego generalnie nie przestrzegają. A my mamy dojść do ok. 60 proc. I to bardzo szybko. Ostatnie 15 pkt proc. w relacji płacy minimalnej do średniej osiągaliśmy w 17 lat, kolejne 15 pkt proc. mamy osiągnąć w niecałe cztery lata.

Niektórzy argumentują, że dzięki wzrostowi płacy minimalnej firmy będą więcej inwestować w automatyzację i efektywność, i pewnie taki efekt wystąpi. Ale trudno uwierzyć, by przy takiej skali zmiany efekty pozytywne przeważyły nad negatywnymi. Dlatego też myślę, że koniec końców rząd będzie się z tego pomysłu wycofywał lub go istotnie modyfikował.

Autor: Ignacy Morawski

Więcej danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Koniec ery Niemiec?

Dawno nie było tak dużej różnicy między tempem rozwoju gospodarczego Francji i Niemiec – na korzyść Francji. W drugim kwartale francuska gospodarka nieoczekiwanie przyspieszyła, a Niemcy postawili pierwszy krok na terenie recesyjnym. To jest dobry przyczynek do pytania, które stawia wielu ekonomistów (i nie tylko), o to, czy przypadkiem Niemcy nie wchodzą w czas dłuższej stagnacji?

Na wykresie pokazałem różnicę w rocznej zmianie PKB między Francją a Niemcami (wykorzystując dane nieodsezonowane). W drugim kwartale wzrost PKB we Francji wyniósł 1,4 proc. (wobec 1 proc. w pierwszym kwartale), w Niemczech 0 proc. (wobec 0,8 proc. w pierwszym kwartale). Różnica wyniosła 1,4 pkt proc. i była najwyższa od ostatniego kwartału kryzysowego roku 2009. Dane te interpretuję jako zjawisko pozytywne, ponieważ pokazują one, że w Europie zachodniej nie mamy do czynienia ze skoordynowaną recesją, a raczej punktowymi wstrząsami.

Istotne pytanie, które tu chcę postawić, dotyczy tego, czy te dane pokazują początek jakiejś długookresowej zmiany? Od ok. 15 lat Niemcy rozwijały się dużo szybciej niż Francja – to była era Niemiec w europejskiej i światowej gospodarce. Czy to się teraz zmieni? Czy Niemcy wpadają w jakieś dłuższe tarapaty? Niemcy zwykle rosną wolniej niż Francja w warunkach globalnego spadku popytu inwestycyjnego, ponieważ przemysł niemiecki specjalizuje się w dobrach inwestycyjnych, a przemysł francuski w dobrach konsumpcyjnych. Dodatkowo Niemcy są bardziej niż Francja uzależnione od koniunktury globalnej. Może być więc tak, że ta dywergencja między Francją a Niemcami jest tylko zjawiskiem cyklicznym.

Ale sami Niemcy dostrzegają w ostatnich słabych wynikach swojej gospodarki przejawy długookresowej słabości. Najczęściej wymienia się dwa problemy niemieckiej gospodarki, które mogą sprawić, że zacznie ona tracić międzynarodową konkurencyjność.

Po pierwsze, Niemcy mają dość niską stopę inwestycji, czyli relatywnie niski udział inwestycji w PKB. W zeszłym roku stopa ta wyniosła 21,2 proc., podczas gdy we Francji było to 22,8 proc. (a w poprzednich latach różnica była jeszcze większa na niekorzyść Niemiec). Czyli mimo faktu, że w ostatniej dekadzie Niemcy rozwijały się dużo szybciej niż Francja, czyli teoretycznie oferowały firmom więcej możliwości inwestycyjnych, niemieckie firmy mniejszą część dochodu przeznaczały na inwestycje niż firmy francuskie.

Po drugie, Niemcy mają relatywnie niski – jak na kraj rozwinięty – poziom inwestycji w aktywa cyfrowe, co może czynić ten kraj słabo przygotowanym na trwającą rewolucję cyfrową. Na przykład, w 2018 r. nakłady inwestycyjne na własność intelektualną (czyli głównie oprogramowanie) wyniosły w Niemczech 3,8 proc. PKB, a we Francji 5,6 proc. PKB. Niemcy obawiają się, że w erze, gdy software zaczyna dominować nad hardware (czyli na przykład, gdy o wartości samochodu będzie decydować oprogramowanie a nie silnik).

Sądzę, że Niemcy rzeczywiście mają strukturalne słabości, które były ukrywane w czasach po kryzysie finansowym, gdy inne kraje cierpiały na dużo większe bolączki. I te słabości mogą teraz wychodzić na światło dzienne. Ale jednocześnie pesymizm odnośnie perspektyw tego kraju wydaje mi się czasem przesadzony. To jest zdrowa, zrównoważona, elastyczna gospodarka, będąca zawsze jednym z liderów postępu technologicznego w przemyśle, która nie powinna mieć problemów, by zaistnieć także na froncie postępu cyfrowego. 

Autor: Ignacy Morawski

Więcej danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Inwestycje na górce, eksport w dołku

Słabnący popyt na rynkach zagranicznych będzie ograniczał chęć do inwestowania wśród firm. Ale jednocześnie solidna konsumpcja powinna oddziaływać w odwrotnym kierunku. Sądzę, że to starcie dużych trendów jest już dobrze widoczne w danych o strukturze polskiego PKB. To jest teraz najważniejsze pytanie o najbliższą przyszłość gospodarki: który wektor będzie mocniejszy – zagraniczny czy krajowy?

GUS podał w piątek dokładne dane o strukturze PKB w drugim kwartale. Wzrost samego PKB wyniósł 4,5 proc., czyli minimalnie wyżej niż szacunku flash podanym w połowie sierpnia (4,4 proc.). I jednocześnie niżej niż w pierwszym kwartale (4,7 proc.). To, co było ciekawe w tych danych i na co wszyscy analitycy czekali, to struktura PKB.

Najważniejszy jest fakt, że bardzo solidnie rosną inwestycje – w drugim kwartale były o 9 proc. wyższe niż przed rokiem. Wprawdzie to znacznie mniejszy przyrost niż ten zanotowany w pierwszych trzech miesiącach roku (12,6 proc.), ale wciąż wysoki – wyższy niż przyrost PKB, co oznacza wzrost stopy inwestycji. Ważne też jest, że udaje się utrzymać wysoką dynamikę nakładów na środki trwałe mimo słabszej koniunktury w inwestycjach infrastrukturalnych. Z tego wynika, że coraz więcej inwestują przedsiębiorstwa, a nie tylko państwo. To jest pozytywny sygnał na przyszłość.

Na minus z kolei wyróżnił się eksport, który wzrósł tylko o 3,9 proc., wobec 5,9 proc. w pierwszym kwartale. Wzrosty eksportu poniżej 5 proc. w Polsce zdarzały się tylko w warunkach wstrząsów gospodarczych za granicą, więc jest to wynik słaby. Nie będę w tym momencie wchodził w temat dużej rozbieżności między statystykami eksportowymi NBP (z bilansu płatniczego) i GUS (z tzw. rachunków narodowych), które pokazują różne historie i różne odpowiedzi na pytanie o odporność polskiego eksportu na recesję przemysłową w Niemczech. Skupię się na danych GUS, a te pokazują, że popyt zagraniczny słabnie. To osłabienie może wynikać z dwóch czynników: słabsza koniunktura w przemyśle osłabia popyt na towary, a zmniejszenie napływu nowych firm zagranicznych do sektora usług biznesowych osłabia sprzedaż zagraniczną usług.

I w tym miejscu dochodzimy do najważniejszej zagadki dotyczącej przyszłości polskiej gospodarki. Czy słaby popyt zagraniczny przełoży się na osłabienie inwestycji? Koniunktura za granicą miała w przeszłości duże przełożenie na inwestycje w kraju, ponieważ za gros inwestycji odpowiadają firmy przemysłowe aktywne na rynkach zagranicznych (przemysł odpowiada za ok. 60 proc. inwestycji średnich i dużych firm w Polsce). Więc słabnący popyt zagraniczny może być czynnikiem ciążącym w najbliższych kwartałach na inwestycjach krajowych. I już to trochę widać, bo jednak inwestycje schodzą z cyklicznej górki.

Ale jednocześnie wiemy, że w ostatnich latach ten związek koniunktury światowej z inwestycjami w Polsce osłabł – raz, że głównym czynnikiem odpowiedzialnym za wahania inwestycji są przepływy funduszy unijnych, a dwa, że do Polski trafia sporo inwestycji rozbudowujących łańcuchy dostaw, co jest procesem w dużej mierze niezależnym od koniunktury. Ryzyko dla inwestycji ze strony turbulencji zagranicznych więc istnieje, ale nie będzie dołować aktywności inwestycyjnej firm tak jak to zdarzało się w przeszłości.

Trzeba jeszcze poświęcić uwagę konsumpcji prywatnej. Ta wzrosła o 4,4 proc. (rdr) w drugim kwartale, wobec wzrostu o 3,9 proc. w pierwszych miesiącach roku. A więc widać przyspieszenie i odwrócenie trendu spadkowego tego wskaźnika! A w trzecim kwartale wchodzą w życie potężne transfery społeczne, które dodatkowo pomogą konsumpcji. Jednak nie wyciągałbym nazbyt optymistycznych wniosków. Biorąc pod uwagę silne efekty sezonowe (wyjątkowo późne Święta Wielkanocy) oraz wypłatę tzw. 13. emerytury w maju, przyspieszenie konsumpcji wcale nie jest imponujące. Boom konsumpcyjny wywołany nowymi transferami społecznymi może być mniejszy od oczekiwań.

Gospodarka jest zatem na ścieżce stopniowego spowolnienia. O skali tego spowolnienia zdecydują inwestycje. Te trzymają się mocno, choć otoczenie inwestycyjne się pogarsza. 

Autor: Ignacy Morawski

Dane źródłowe wykresu: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Przemysł przyspieszył słabiej od prognoz

We wczorajszej paczce danych z polskiej gospodarki każdy znalazł coś dla siebie – optymiści i pesymiści. Ci pierwsi dostrzegli, że przemysł i budownictwo w lipcu zanotowały solidne wzrosty, odbijając się z czerwcowego dołka. Ci drudzy zauważyli, że przy korzystniej różnicy dni roboczych odbicie powinno być silniejsze, więc skoro nie było, to znaczy, że coś zgrzyta w gospodarce.

Produkcja przemysłowa wzrosła w lipcu o 5,8 proc. rok do roku, czyli mocno odbiła po zaskakującym czerwcowym spadku. Nic dziwnego, skoro w lipcu były aż cztery (!) dni robocze więcej niż miesiąc wcześniej. Ale dni robocze to nie jedyne wyjaśnienie. Na pełnych obrotach działają m.in. branże produkcji sprzętu transportowego, przetwórstwa tworzyw sztucznych, czy produkcji wyrobów elektrycznych. We wszystkich tych obszarach trwa ekspansja sprzedaży wiedziona w dużej mierze rosnącymi zamówieniami z zagranicy.

Choć w kilku branżach widać ewidentne sygnały słabości. Na przykład, produkcja metali spadła w ujęciu rocznym o 4,9 proc., reagując zapewne na spowolnienie koniunkturalne w przemyśle strefy euro. A patrząc na cały przemysł, mimo dobrej sytuacji w niektórych branżach, widać trend spowolnienia. Jest on nieubłagany. Warto zauważyć, że tzw. momentum produkcji, czyli średnie zmiany jej poziomu z miesiąca na miesiąc po odjęciu czynników sezonowych, jest ostatnio najniższe od … marca 2012 r. Jakieś wstrząsy ze świata do Polski jednak docierają.

Wszystko układa się w scenariusz zwalniania gospodarki. Optymiści powiedzieliby, że to „normalizacja”.

Autor: Ignacy Morawski


Dane źródłowe wykresu: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Polska gospodarka zwalnia, rynki panikują. Co dalej?

Najnowsze dane pokazały, że w drugim kwartale polska gospodarka nieznacznie zwolniła. Nasze modele pokazują, że w trzecim kwartale spowolnienie trwa dalej. Choć w sierpniu i wrześniu dojdzie do starcia dwóch dużych zjawisk, które mogą zmienić scenariusz makroekonomiczny na najbliższe miesiące – na plus lub na minus. Starcia, które mogłoby przypominać walkę Andy Ruiza i Anthony’ego Joshuy.

W jednym rogu ringu stanie światowa stagnacja przemysłowa i załamanie aktywności przemysłowej w Niemczech. W drugim rogu nowa odsłona programu 500+ w Polsce. Innymi słowy, negatywne bodźce zewnętrzne spotkają się z ogromną stymulacją fiskalną. To będzie walka na 12 rund.

GUS podał wstępnie, że w drugim kwartale wzrost PKB wyniósł 4,4 proc., wobec 4,7 proc. w pierwszym kwartale. Patrząc na dane wyrównane o efekty sezonowe, wzrost wyniósł w drugim kwartale 4,1 proc., wobec 4,6 proc. w pierwszym kwartale.

Widać to w górnym panelu na wykresie. W dolnym panelu pokazujemy nasz nowcast, czyli wyniki modelu szacującego miesięczny wzrost PKB w czasie bieżącym. Model pokazuje, że w sierpniu wzrost odsezonowanego PKB wynosi 3,6 proc. Jest to wynik niższy od oczekiwań ekonomistów rynkowych, choć trzeba zaznaczyć, że rynek wycenia pozytywne efekty nowych transferów z tytułu programu 500+, a nasz model tego nie uwzględnia – bo jeszcze tych transferów nie widać w danych. Można więc sądzić, że finalny wynik za trzeci kwartał może być nieco wyższy. Ale o ile wyższy? To jest pytanie o wynik wspomnianej walki.

Na rynkach finansowych trwa obecnie lekka panika związana z rosnącym ryzykiem recesji w USA. Model Fed z Nowego Jorku wskazuje obecnie na ok. 40 proc. prawdopodobieństwo recesji w ciągu 12 miesięcy – dużo na tle historycznym. Wprawdzie dane z amerykańskiej gospodarki są niezłe (w środę spłynęły na przykład świetne dane o sprzedaży detalicznej), ale bardzo słabe dane o produkcji przemysłowej w Niemczech i Chinach sugerują, że wojna handlowa może uderzać w łańcuchy produkcji. A jeżeli tak się dzieje, to cała światowa gospodarka może pogrążyć się w stagnacji. Polska wykazuje sporą odporność na światowe zawirowania przemysłowe, ale nie będzie to też odporność 100 procentowa.

Jednocześnie na konta rodziców w Polsce powoli powinny zaczynać spływać transfery z programu 500+ na pierwsze dziecko. Szacunki dotyczące wpływu tego transferu na aktywność gospodarczą są różne. Z jednej strony, doświadczenie roku 2016 pokazuje, że może być to wpływ istotny, podbijający dynamikę PKB nawet o ok. 0,5 pkt proc. Z drugiej strony, obecny transfer jest nieco inny i trafia do gospodarki w innych warunkach. Relatywnie więcej na tej rundzie transferów zyskają rodziny zamożniejsze, które mają większą skłonność do oszczędzania dochodu z transferów (tutaj ciekawa analiza CenEA na ten temat). A gospodarka znajduje się prawdopodobnie powyżej swojego potencjału (w każdym razie wyżej w relacji do potencjału niż w 2016 r.), co oznacza, że większa część transferu może pójść w import niż w popyt wewnętrzny.

Media podają, że walka Ruiza i Joshuy (rewanżowa) może się odbyć w grudniu. Sądzę, że do tego czasu będziemy wiedzieli więcej na temat starcia różnych sił w polskiej gospodarce. W międzyczasie, na bieżąco będą mieli Państwo dostęp do naszego sędziowskiego nowcastu.

  Autor: Ignacy Morawski

Dane o wzroście PKB Polski: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Rynek pracy przeszedł do fazy stabilizacji

Wstępne dane o stopie bezrobocia w Polsce za lipiec zaskoczyły na plus. Ale patrząc na trend i na to, co o zatrudnianiu mówią menedżerowie firm, widać, że rynek powoli się stabilizuje po fali gigantycznego wzrostu popytu na pracę w ostatnich latach. Sygnałów ewentualnego pogorszenia na rynku pracy na razie wciąż jest natomiast bardzo mało.

W lipcu stopa bezrobocia wyniosła 5,2 proc., wobec 5,3 proc. w czerwcu. To wstępne dane Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej (dane dostępne w aplikacji spotdata.pl tutaj). Po raz pierwszy od sierpnia zeszłego roku bezrobocie okazało się niższe niż prognozował rynek (choć finalnie będzie można to potwierdzić dopiero pod koniec miesiąca). Usuwając z danych efekty sezonowe, widać jednak, że już od czterech miesięcy stopa bezrobocia praktycznie się nie zmienia – wynosi ok. 5,5 proc. Z operacjami usuwania efektów sezonowych zawsze wiąże się duża niepewność na końcach szeregów czasowych, ale wiele wskazuje, że stabilizacja rynku pracy staje się faktem.

Stabilizację potwierdzają indeksy koniunktury powstające na podstawie ankiet wśród menedżerów. W przetwórstwie, budownictwie czy handlu widać, że deklarowany popyt na pracowników wciąż jest dodatni (więcej firm chce zatrudniać niż zwalniać), ale znacznie wyhamował w stosunku do sytuacji z przełomu 2018 i 2019 r. A w budownictwie przeważają wręcz deklaracje o redukcji zatrudnienia. Te informacje pochodzą z GUS. Z kolei analogiczne badania NBP z przełomu pierwszego i drugiego kwartału pokazują wciąż wysoki popyt na pracę, nawet jeżeli jest on nieznacznie niższy niż kilka miesięcy temu. Sygnały nie są zatem jednoznaczne.

Generalnie rynki pracy w Polsce i krajach rozwiniętych to jest wciąż element pozytywnie się wyróżniający na tle innych wskaźników ekonomicznych. Na świecie trwa recesja przemysłowa, rynki finansowe wyceniają coraz większe ryzyko ogólnej recesji gospodarczej, ale twarde dane nie wskazują, by firmy reagowały poprzez zwalnianie pracowników. 

Autor: Ignacy Morawski

Źródło danych o bezrobociu w Polsce: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Strach przed recesją demograficzną ma za wielkie oczy

W Polsce panuje powszechne przekonanie, że czekający nas spadek liczby ludności będzie stanowił problem dla gospodarki. GUS opublikował w piątek raport na temat sytuacji demograficznej Polski w 2018 r., który daje pewien wgląd w kluczowe tendencje i wspiera pesymistów – liczba urodzin spadła, dzietność spadła (mimo 500+), populacja spadła (raport pomija czasową imigrację). A to zdanie mogło u pesymistów wywołać ciarki na plecach: „Wyniki prognozy wskazują, że przez najbliższe około 25 lat liczba ludności Polski zmniejszy się o 2,8 mln”.

Recesja demograficzna może być szansą rozwojową

Ale czy rzeczywiście recesja demograficzna to będzie problem? Niekoniecznie tak musi być. Oto kilka argumentów wskazujących, że może być dokładnie odwrotnie – zmiana tendencji demograficznych może być dla Polski szansą. Nie twierdzę, że BĘDZIE, ale że pesymiści demograficzni nie dostrzegają kilku istotnych mechanizmów. Pominę najbardziej oczywisty mechanizm imigracji, który już działa, ale nie mamy pewności, czy będzie działał w przyszłości.

Jak widać na wykresie poniżej, w skali świata kraje o niższej dynamice ludności rozwijają się … szybciej. W ostatnich 40 latach na świecie były trzy kraje, które doświadczyły spadku ludności: Węgry, Bułgaria i Rumunia. Wszystkie trzy rozwijały się średnio o 0,5 pkt proc. rocznie szybciej niż średnia dla świata, co w ciągu 40 lat daje aż 22 proc. dodatkowego przyrostu PKB per capita.  Dokładniejszy wgląd w dane wskazuje, że relacja między dynamiką ludności a rozwojem nie przebiega liniowo – najszybciej rozwijały się kraje, które notowały niską ale dodatnią dynamikę ludności. Warto jednak zauważyć, jakie kraje są w tej grupie – to m.in. USA, Kanada, Hong Kong, Chiny. Trzy pierwsze to są kraje prowadzące bardzo aktywną politykę przyciągania wykształconej siły roboczej zza granicy, czyli rozwijały się m.in. dzięki imigracji. Tam wzrost populacji był efektem, a nie przyczyną rozwoju gospodarczego. Czwarty z tych krajów, czyli Chiny, notował gigantyczną stopę inwestycji (udział inwestycji w PKB), czyli utrzymywał bardzo niskie płace by bardzo szybko podnosić zasoby kapitału – to pozwoliło mu na spektakularny rozwój. Jaki z tego wypływa wniosek? Że recesja demograficzna nie musi szkodzić rozwojowi, a może nawet go wspierać. A liczbę ludności najlepiej podnosić poprzez przyciąganie wykształconych pracowników. Talenty są kluczem do rozwoju. Na tym powinniśmy się skupiać.

Obecnie rząd w Polsce skupia się na próbach stymulowania rozwoju demograficznego poprzez dotowanie dzietności. Ale czy dzietność ma jakikolwiek związek z rozwojem? Nie, korelacja jest bardzo niska i wręcz ujemna – kraje o niższej dzietności rozwijają się nawet lekko szybciej niż kraje o wysokiej dzietności. Co więcej, nie ma też korelacji między tzw. wskaźnikiem obciążenia demograficznego (liczba ludności w wieku 65+ w relacji do ludności w wieku produkcyjnym) a tempem rozwoju. Można mieć większą relatywną liczbę osób starszych i wciąż rozwijać się doskonale. Ważne, by utrzymywać wysoką stopę aktywności zawodowej.

Co mówią modele ekonomiczne

Jestem świadomy, że korelacja nie oznacza przyczynowości. Ale teorie ekonomiczne również nie sugerują, byśmy powinni się obawiać recesji demograficznej. (Neo)klasyczny model rozwoju gospodarczego wskazuje, że im niższa jest dynamika ludności, tym większy długookresowy dochód na mieszkańca. Przy niższej dynamice ludności, łatwiej jest podnosić zasoby kapitału per capita, nie trzeba do tego wielkich inwestycji.  A im większy zasób kapitału per capita, tym większy dochód per capita. Jest też inny mechanizm, który może prowadzić do wyższego wzrostu dochodu na głowę wraz z obniżeniem liczby ludności. Przy niższej dynamice ludności przedsiębiorcom trudniej jest znaleźć pracowników, muszą więc wysiłek wkładać w innowacje. Recesja demograficzna może być zatem bodźcem do transformacji gospodarki – firmy będą musiały więcej inwestować w efektywność produkcji, szukać efektów skali, łączyć się.

Można też oczywiście zaleźć argumenty za tym, że niska dynamika ludności jest szkodliwa dla dobrobytu. Mniej ludzi to mniejsza szansa na znalezienie super-wybitnych jednostek, takich, które stoją na czele każdej rewolucji technologicznej. Mniej ludzi to też większa koncentracja własności w rękach spadkobierców kapitału i potencjalnie większe nierówności. Wreszcie mniejsza liczba ludzi może być sygnałem, że jakość życia w kraju nie jest postrzegana jako wysoka – zarówno przez obywateli (niechętnych do posiadania dzieci), jak i potencjalnych imigrantów.

A co z emeryturami i presją na ich podwyższanie?

Pewnie jeden z kluczowych argumentów pesymistów demograficznych jest taki, że recesja demograficzna i wzrost liczby emerytów doprowadzą do zaburzeń społecznych – emerytury będą niskie, emeryci będą naciskać na większe transfery i wyższe podatki, to zaś odstraszy młodych ludzi, którzy wyjadą z kraju.

Taki scenariusz może być realizowany, nie zaprzeczam. Ale sądzę, że łatwiej się przed nim obronić niż się wydaje pesymistom. Jeżeli efektywny wiek emerytalny (czyli faktyczny wiek przechodzenia na emeryturę) podniósłby się w przyszłości z ok. 62 lat do ok. 70 lat, wówczas problem niskich emerytur mógłby praktycznie zniknąć. Takie podniesienie wieku emerytalnego mogłoby podnieść przeciętną emeryturę oczekiwaną w 2050 r. z ok. 30-40 proc. do ok. 60 proc. przeciętnej pensji, czyli absolutnie satysfakcjonującego poziomu.  Politycznie będzie to oczywiście trudne, ale sądzę, że jest to łatwiejsze zadanie niż próba budowy dużego, dotowanego przez państwo kapitałowego filaru systemu emerytalnego. Można też mieć nadzieję, że w miarę upływu czasu polityka może lepiej dostosowywać się do bodźców demograficznych, podobnie zresztą jak decyzje gospodarstw domowych (na pewno zobaczymy wzrost stopy oszczędności). Ponadto, strach, iż emeryci staną się grupą interesu, jest wyolbrzymiony – wielu emerytów będzie miało dzieci, konflikt pokoleń nie jest tym czym konflikt między klasami społecznymi lub grupami zawodowymi.

Ten artykuł to nie jest prognoza. To próba przypomnienia, że demograficzny pesymizm bywa przesadzony. Jak widać na wykresie poniżej, w różnych warunkach demograficznych można osiągać bardzo różne wyniki gospodarcze. W pewnych aspektach recesja demograficzna może okazać się dla polskiej gospodarki zjawiskiem korzystnym.

Autor: Ignacy Morawski

Raport GUS o demografii: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.