Miły prezent od GUS na Święta

Każdy dostał od GUS-u coś dla siebie – optymiści i pesymiści. Po najnowszej porcji danych miesięcznych z gospodarki, ci pierwsi mogą argumentować, że wzrost gospodarczy pozostaje silny, a wrażliwość Polski na spowolnienie w Niemczech jest niska. A ci drudzy znaleźli argument, że nastroje zaczęły się wyraźnie pogarszać. Każdy może na święta do domu pojechać z przekonaniem, że jego wizja sytuacji w kraju jest słuszna. Choć pesymiści muszą bardziej „masować” dane by wyszło na ich.

Zacznijmy od optymistycznych informacji. Wciąż mocna jest koniunktura w budownictwie, a to branża wrażliwa na wszelkie wahnięcia popytu. Produkcja budowlano-montażowa wzrosła w listopadzie o 17,1 proc. rok do roku, więcej od oczekiwań. Duża w tym rola inwestycji publicznych, ale również na rynku mieszkaniowym aktywność jest wysoka (choć dynamiki są już niższe niż przed sześcioma czy dwunastoma miesiącami). Ważna informacja jest też taka, że jak na razie potwierdzenia nie znajdują negatywne informacje płynące z badań koniunktury PMI – indeks PMI w listopadzie bardzo mocno się obniżył, a tymczasem produkcja rośnie całkiem solidnie. W listopadzie wzrost produkcji wyniósł 4,7 proc. rok do roku, więcej od oczekiwań, co przy wysokiej bazie z roku poprzedniego i dodatkowym dniu wolnym jest dobrym wynikiem. Warto zauważyć, że niektóre branże nastawione bardzo mocno na eksport, jak branża tworzywowa, zwiększają produkcję mocniej niż pod koniec lata. Czyżby z rynków zagranicznych dobiegały bardziej pozytywne sygnały?

Teraz porcja dla pesymistów. Indeks nastrojów konsumentów mierzony przez GUS zanotował w grudniu największy spadek od dokładnie trzech lat, czyli od momentu, kiedy przez Polskę przetoczyła się pierwsza fala protestów związanych z „reformą” Trybunału Konstytucyjnego. Temat cen prądu? Intensyfikacja sporu politycznego? Odczuwalne pogorszenie sytuacji na rynku pracy? Można tylko spekulować, co wywołało taki spadek nastrojów. Może to tylko szum. A może kończy się okres turbo-optymizmu, napędzanego bardzo wysokim wzrostem płac, niskim bezrobociem i rosnącymi transferami społecznymi.

Co do zasady, twardym danym trzeba ufać bardziej niż indeksom nastrojów, więc bilans wczorajszych informacji jest optymistyczny. Pesymiści muszą się bardziej natrudzić, by z napływających danych ułożyć spójną historię. 


Źródło danych do wykresów: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela. Sprawdź na:  

www.spotdata.pl/ogolna

Autor: Ignacy Morawski

Wzrost płac będzie dla firm coraz bardziej bolesny

Zwykle jest tak, że jak firmy spowalniają procesy zatrudnienia to obniża się też dynamika płac w gospodarce. Walka o pracownika osłabia się, więc i argumenty płacowe nie są tak istotne. Ale ostatnio mamy do czynienia w Polsce z innym zjawiskiem – dynamika zatrudnienia słabnie, ale dynamika wynagrodzeń utrzymuje się bardzo wysoko. I to może wskazywać na problemy, z jakimi zmierzą się firmy, przynajmniej te mniej wydajne.

W danych o zatrudnieniu już widać pewne osłabienie koniunktury. W listopadzie liczba nowych osób zatrudnionych w firmach niefinansowych zatrudniających co najmniej dziewięć osób zwiększyła się o 5 tys. To był najsłabszy listopadowy przyrost miejsc pracy od pięciu lat. Roczna dynamika zatrudnienia obniżyła się do 3 proc., podczas gdy jeszcze w połowie roku wynosiła 3,7 proc. Częściowo to spowolnienie wynika z faktu, że coraz trudniej jest znaleźć pracowników, ale w niemałej mierze jest to też efekt przemijania boomu gospodarczego.

Wolniej rośnie zatrudnienie, szybko rosną płace

Jednocześnie, mimo zwalniającego popytu na pracę, dynamika płac wciąż utrzymuje się na bardzo wysokim poziomie. W listopadzie wyniosła 7,7 proc. rok do roku, co było drugim najwyższym odczytem w tym cyklu koniunktury i trzecim najwyższym w ostatniej dekadzie. Były to też dane znacznie wyższe od oczekiwań rynkowych.

Warto zauważyć, co widać na załączonym wykresie, że o ile w poprzednich dwóch cyklach (2008-2009 i 2011-2013) dynamika płac reagowała negatywnie na obniżenie dynamiki zatrudnienia, o tyle w tym cyklu na razie pozostaje niewrażliwa – zatrudnienie podąża „na południe”, a płace rosną szybko. W czasach intensywnej konkurencji o pracowników, firmom będzie trudniej dostosować koszty pracy do zmieniających się warunków makroekonomicznych. To może je kosztować straty w marżach.

Wyższe koszty pracy zmuszą do zmiany modelu biznesowego?

To, że koszty pracy w relacji do wydajności będą rosły, dostrzega też m.in. Narodowy Bank Polski, dysponujący największym na rynku zespołem analityków prognozujących zmiany gospodarcze. W listopadowej projekcji banku widać, że rok 2019 ma przynieść spowolnienie gospodarcze przy jednoczesnym utrzymaniu wysokiej dynamiki wynagrodzeń. To sprawi, że jednostkowe koszty pracy (relacja kosztów pracy do wartości dodanej generowanej przez firmy) wyraźnie przyspieszą – z ok. 2 proc. rok do roku średnio w latach 2012-2017, do ok. 4 proc.

Nie chcę tu biadolić, że biedne polskie firmy nie będą miały jak przetrwać. Ale na pewno rosnące jednostkowe koszty pracy będą coraz bardziej bolesne dla firm, które nie potrafią lub nie mogą podnosić wydajności pracy. Nadchodzi okres transformacji dla wielu małych i średnich polskich przedsiębiorstw, transformacji od modelu opartego na bardzo taniej sile roboczej do… no właśnie, do czego?


Źródło danych do wykresu z wynagrodzeniami i zatrudnieniem: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela. Sprawdź na:  

www.spotdata.pl/ogolna

Autor: Ignacy Morawski

Mario Draghi – bohater tragiczny

A więc koniec. Europejski Bank Centralny oficjalnie ogłosił wczoraj, że kończy skup obligacji, choć wciąż będzie reinwestował zyski z tych papierów, które posiada. Ta data wyznacza pewną cezurę w młodej historii strefy euro. EBC pod kierownictwem Mario Draghiego zrobił dla ratowania strefy znacznie więcej niż byli gotowi zaakceptować Niemcy, najważniejszy kraj strefy. Od 2012 r. EBC zapewnił rynki, że jest gotowy kupować obligacje krajów zagrożonych utratą płynności, a od 2015 r. prowadził skup obligacji skarbowych i korporacyjnych wszystkich krajów strefy. Teraz ogłosił koniec tego drugiego programu. Jego przeprowadzenie to ogromny sukces Draghiego, daleko wykraczający poza to, co można było oczekiwać od tego sprawnego technokraty.

Ale jednocześnie, bank zrobił za mało niż teoretycznie powinien, zostawiając strefę słabą i podatną na wstrząsy.

Spójrzmy na inflację, czyli najważniejszy wskaźnik, o który ma dbać EBC – cel to „blisko, ale poniżej 2 proc.”. Pozornie inflacja wróciła do celu, ponieważ w ostatnich miesiącach była zbliżona do 2 proc. Ale jest to głównie zasługa drożejących do września surowców energetycznych. Jak widać na wykresie poniżej, spadek cen tych surowców (chodzi głównie o ropę) od października najprawdopodobniej doprowadzi do wyraźnego spadku inflacji. A najważniejszy jest fakt, że inflacja bazowa, czyli nie uwzględniająca zmiennych cen energii i żywności, jest bardzo niska, dużo niższa niż pięć czy dziesięć lat temu. Wynosi zaledwie 1,1 proc. i od lat nie wykazuje żadnej tendencji wzrostowej. Jak pokazuje Zsolt Darvas z think-tanku Bruegel, w ostatnich latach EBC koszmarnie mylił się w swoich prognozach inflacji bazowej, systematycznie zakładając jej wzrost. I teraz też może się mylić.

Niska inflacja to nie jest mały problem. Po pierwsze, krajom bardzo zadłużonym, jak Włochy czy Hiszpania, trudno będzie trwale odzyskać stabilność przy tak niskiej inflacji (mają one wciąż za wysoką realną stopę procentową jak na niski wzrost i wysoki dług). Po drugie, w razie jakiegokolwiek szoku, strefa euro może bardzo szybko wpaść w deflację, co będzie oznaczało jej ostateczną destrukcję. Wielu ekonomistów, w tym Olivier Blanchard, apelowało, by podnieść cel inflacyjny EBC. Oczywiście sprzeciw Niemiec to uniemożliwia.

Dlaczego zatem EBC wycofuje się ze skupu aktywów? Powód jest prosty. Choć oficjalny cel banku to dbałość o stabilną inflację, wiadomo, że EBC spełnił też rolę polityczną – uratował zadłużone kraje peryferyjnej Europy przed bankructwem przy ogromnym sprzeciwie niemieckich polityków, niemieckiego sądu konstytucyjnego i elity niemieckich ekonomistów. Margio Draghi zaciągnął w Niemczech potężny kredyt zaufania, przekonując wielokrotnie decydentów w Berlinie, że polityka EBC ma sens. Teraz przychodzi ten kredyt zaufania spłacić. EBC nie mógłby już dalej „dociskać gazu” wbrew preferencjom Niemców. Bank musi zaakceptować niższą od optymalnej inflację.

Draghi to bohater tragiczny. Bez jego przywództwa strefa euro najprawdopodobniej by nie przetrwała. To on przekonał Radę EBC i najważniejszych polityków w Europie, że skup obligacji jest koniecznym narzędziem do zapewnienia strefie stabilności. Jego poprzednik, Jean Claude Trichet, który w szczycie greckiego kryzysu zadłużeniowego podnosił stopy procentowe w reakcji na wzrost cen ropy (oczywiście decyzje podejmowała Rada), najprawdopodobniej nie podołałby wyzwaniu. Draghi nie tylko uratował strefę, ale zapewnił też relatywnie łagodne wyjście z programu skupu aktywów, bez wstrząsów rynkowych. Jednocześnie polityka EBC okazała się nieskuteczna w obliczu wyzwania jakim jest mizerny wzrost gospodarczy i niska inflacja. Bank pod przywództwem Draghiego nie spełnił swojego zdania polegającego na trwałym przywróceniu inflacji do celu. Po prostu nie mógł. Wyobrażenie, że polityka pieniężna nie ma nic wspólnego ze zwykłą polityką dawno okazało się błędne.


Źródło danych do wykresu z cenami surowców: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela. Sprawdź na:  

https://spotdata.pl/ogolna

Autor: Ignacy Morawski

 

PO widzi lukę w awanturze o lukę VAT. Słusznie?

Sprawa luki VAT od dłuższego czasu jest przedmiotem burzliwej dyskusji. Główna oś sporu toczy się wokół tego czy obecny wzrost przychodów z VAT jest w większym stopniu wynikiem uszczelniania systemu podatkowego czy tylko mocno nagrzanej koniunktury.

Wystąpienie byłego ministra finansów Jacka Rostowskiego przed sejmową komisją śledczą ds. VAT na nowo rozbudziło dyskusję na temat faktycznych strat jakie polskie państwo ponosi na nieszczelności systemu podatkowego. Nie wracam do tego tematu z powodów politycznych, ale dlatego, że jest on ważny dla zrozumienia sytuacji w polskim budżecie i przez to dla oceny stabilności gospodarki. Rostowski zaprezentował obliczenia  afiliowanego przy PO think-tanku Instytut Obywatelski, z których wynika, że tzw. luka w VAT w ostatniej dekadzie była bardzo mała – dużo niższa niż szacowała Komisja Europejska. Gdyby przychylić się do tych szacunków, to obecne doskonałe dochody budżetowe należałoby przypisać przede wszystkim doskonałej koniunkturze, a nie działaniom uszczelniającym system podatkowy. To zaś prowadziłoby do wniosku, że budżet jest bardziej narażony na efekty ewentualnej recesji niż się pozornie wydaje.

Czy Rostowski ma rację?

Bardzo trudno odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. W ostatnich trzech latach roczne dochody z VAT wzrosły o ponad 40 mld zł, co stanowi sumę dużo większą niż koszty programu 500+ i podniesienia wieku emerytalnego. Z tej kwoty duża część, ok. 40-50 proc., to ewidentny i prosty efekt wzrostu nominalnego PKB. Do wyjaśnienia pozostaje zatem ok. 15-20 mld zł. Czy jest to efekt uszczelnienia systemu podatkowego, czy też dodatkowy, wzmocniony efekt cyklu koniunkturalnego? Rząd twierdzi, że to w całości jego zasługa. Opozycja – że to efekt procesów od rządu niezależnych. Prawda leży pomiędzy tymi skrajnościami. Żeby ją zrozumieć, odwołam się do szczegółów obliczeń luki w VAT.

Dlaczego szacowanie luki VAT jest tak trudne?

Rząd opiera się na obliczeniach Komisji Europejskiej, wg których w 2015 r. ponad jedna czwarta możliwych do uzyskania dochodów z VAT przepadała – znikała w szarej lub czarnej strefie. To było, bagatela, ok. 40 mld zł., wobec paru miliardów „znikających” w 2007 r. Według tych samych wyliczeń, od 2016 r. luka w VAT zaczęła wyraźnie spadać. Nie każdy jednak wie, że obliczenie luki w VAT, czyli różnicy między teoretycznymi i faktycznymi dochodami z tego podatku, jest bardzo trudne, wymaga przyjęcia wielu niepewnych założeń, a wyniki obarczone są dużym ryzykiem błędu. Na przykład, żywność może być opodatkowana na 5 proc., 8 proc. lub 23 proc., ale nie ma dokładnych danych, ile wynosi konsumpcja w poszczególnych grupach podatkowych. Przyjmuje się pewne założenia, ale mogą one być bardzo niedokładne. Co więcej, w modelu stosowanym przez Komisję Europejską nie ma miejsca na efekt zmiany struktury konsumpcji żywności w trakcie cyklu koniunktury, czyli na to, że Pan Kowalski w czasie dobrej koniunktury może kupować relatywnie więcej towarów opodatkowanych na 23 proc. niż w czasie złej koniunktury. Wszystkie tego typu problemu sprawiają, że błędy w szacowaniu luki w VAT mogą być ogromne.

Opozycja skupiła się na wytykaniu luk w szacunkach luki w VAT. I bardzo dobrze, bo im bardziej debata idzie w liczby, a nie symboliczne połajanki, tym lepiej dla debaty. Główny argument ekspertów Instytutu Obywatelskiego, czyli znanych ekonomistów Andrzeja Bratkowskiego i Ludwika Koteckiego, jest taki, że wahania PKB wywołują bardzo duży wpływ na dochody z VAT, czego nie brała pod uwagę Komisja Europejska. Ich zdaniem dochody z VAT w latach 2012-2015 były bardzo niskie m.in. ze względu na niski nominalny wzrost PKB, a wzrosły w latach 2016-2018 ze względu na przyspieszenie nominalnego PKB. Czyli w czasach przed PiS luka w VAT wcale nie rosła, tylko po prostu budżet odczuwał efekty niższego wzrostu gospodarczego i niższej inflacji, a w czasach PiS nie ma spektakularnego uszczelnienia systemu, tylko jest odcinanie kuponów od dobrej koniunktury.

Wystarczy spojrzeć na zestawienie dochodów z VAT (w relacji do PKB) z dynamiką konsumpcji, by dostrzec, że Bratkowski i Kotecki mają silne argumenty. Pokazuję to na poniższym wykresie (trzeba dodać, że Kotecki i Bratkowski nie szacują samej wielkości luki, ale odpowiadają na pytanie, czy ona rośnie czy spada i z jakich powodów).

Czy analiza Instytutu Obywatelskiego nie jest narażona na błędy?

Czyli PO załatwiło PiS prostą analizą? Niekoniecznie. Tak jak szacunki Komisji Europejskiej są narażone na błędy, tak samo szacunki Koteckiego i Bratkowskiego. Na przykład, wrażliwość dochodów z VAT na zmiany koniunktury ekonomiści ci szacują na podstawie bardzo krótkiego szeregu danych – z lat 2005-2015. Tłumaczą, że przed wejściem do UE system VAT funkcjonował inaczej, więc dane nie są porównywalne. Jednak takie tłumaczenie może po prostu ukrywać nieprzyjemny fakt, że przed 2005 r. wrażliwość VAT na zmiany koniunktury była znacznie mniejsza i model autorów dawałby inne wyniki. Co więcej, sami autorzy przyznają, że szacunki dla innych krajów dają inne wyniki (co do skali, nie co do kierunku wpływu PKB na VAT), co tym bardziej wzmaga ostrożność wobec ich wniosków.

Niestety jakość i dostępność danych są zbyt niskie, by móc rozstrzygnąć ten spór. Natomiast kilka faktów jest bezsprzecznych. Po pierwsze, problem wyłudzeń VAT i dużej szarej strefy na pewno w Polsce istniał i istnieje, przynosząc wymierne straty budżetowi, a postawienie tego problemu wysoko w agendzie politycznej było słusznym ruchem. Po drugie, PiS niewątpliwie uszczelnił system podatkowy, choć skala uszczelnienia może być mniejsza od tego, czym chwali się rząd. Po trzecie, jeżeli wrażliwość dochodów podatkowych na cykl jest większa niż szacuje Komisja Europejska, to odporność finansów publicznych na ewentualne spowolnienie gospodarki może być mniejsza niż się powszechnie wydaje. Po czwarte, odpowiedzialność polityczna (a tym bardziej karna!) urzędników Ministerstwa Finansów za zaniedbania związane z funkcjonowaniem systemu podatkowego nie może w żadnym wypadku opierać się na bardzo niepewnych modelach ekonomicznych.

Te punkty to zapewne za mało by podgrzać dobrą, polityczną awanturę. Ale z ekonomicznego punktu widzenia niewiele więcej da się powiedzieć.


Źródło danych do wykresów: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela. Sprawdź na: https://spotdata.pl/ogolna

Autor: Ignacy Morawski, dyrektor SpotData

 

Czy rosnące ceny energii podniosą ceny usług?

W weekend wicepremier Jarosław Gowin powiedział, że wzrost cen energii elektrycznej nie musi przełożyć się na ceny usług. Jego wypowiedź wywołała w mediach trochę drwin, które koncentrowały się na tym, że ministrowi nauki nie przystoi wyrażanie opinii jawnie sprzecznych z nauką. Ale opinia Gowina nie musi być nieprawdziwa, a tym bardziej sprzeczna z nauką. Kłopot w tym, że jeżeli Gowin ma rację, to dla gospodarki może być to gorszy scenariusz niż wicepremierowi się wydaje.

Kiedy spojrzymy na ceny energii w ostatniej dekadzie, zobaczymy, że ich przełożenie na ceny usług było co najwyżej umiarkowane, a były okresie, kiedy tego przełożenia nie było w ogóle. Na wykresie poniżej zestawiam ceny producentów energii (czyli głównie ceny energii elektrycznej, cieplnej i paliw) z cenami usług dla konsumentów, w ujęciu zmiany procentowej rok do roku. Dla wzmocnienia przekazu prezentuję też ceny usług transportowych, które są mocno energochłonne i teoretycznie powinny mocno zależeć od cen energii. Jak widać, były okresy, kiedy znaczny wzrost cen energii nie przekładał się na wzrost cen usług (rok 2010 i 2017) oraz takie, kiedy znaczne spadki cen energii nie przekładały się na spadki cen usług (rok 2013). Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze, energia to nie jedyny komponent kosztów i wcale nie najważniejszy. Po drugie, w reakcji na zmianę kosztów, firmy mogą dostosowywać marże – nie zawsze mają możliwość przeniesienia całości wzrostu kosztów na ceny. Zależy to od wielu czynników, m.in. konkurencji na rynku i elastyczności cenowej popytu.

Czyli ceny jednak nie wzrosną?

Jak najbardziej może zdarzyć się tak, że rosnące ceny prądu nie przełożą się na ceny usług. Ale wtedy zmniejszą się marże firm, szczególnie tych małych i średnich, które mają ograniczone możliwości optymalizacji kosztów. Argumentem za brakiem znaczących podwyżek cen jest również fakt, że obecnie ceny nie rosną, podczas gdy firmy zmagają się z o wiele istotniejszym dla ich budżetów problemem – wzrostem kosztów wynagrodzeń.

Presja kosztowa w sektorze MIŚów już jest bardzo silna i może być jednym z czynników odpowiedzialnych za istotny spadek inwestycji w tej grupie przedsiębiorstw. Procesy te mogą się tylko pogłębić.

 


Źródło danych: LINK

Więcej danych z polskiej i światowej gospodarki, które można samodzielnie analizować i przetwarzać: LINK

Autor: Ignacy Morawski, dyrektor SpotData

 

Ceny rosną bardzo wolno, choć pieniądza przybywa bardzo szybko. Dlaczego?

Bardzo niska inflacja w Polsce to jedno z najdziwniejszych zjawisk gospodarczych w Polsce w tym roku. Przy bardzo silnym wzroście gospodarczym, bardzo niskim bezrobociu, bardzo wysokim wzroście płac inflacji praktycznie nie ma, bo po odjęciu żywności i energii ledwo przekracza zero. W listopadzie inflacja ogółem wyniosła 1,2 proc., a inflacja po odjęciu cen żywności i energii – ok. 0,7 proc.

Zanim jednak wyjaśnię to zjawisko, co zrobię pod koniec tekstu, proponuję spojrzeć na ceny w długim okresie, by rozprawić się z jedną z popularniejszych teorii ekonomicznych – że zmiana cen zależy od zmiany ilości pieniądza w gospodarce. Otóż nie zależy, a przynajmniej nie w taki sposób, w jaki tłumaczą to zwolennicy tej teorii. 

Monetarna teoria pieniądza a ostatnie 10 lat w Polsce

Spójrzmy na ostatnie dziesięć lat. Ceny konsumpcyjne wzrosły w tym okresie w Polsce łącznie tylko o 17,6 proc. A podaż pieniądza? Podaż pieniądza wzrosła aż o … 115 proc. Ktoś może powiedzieć, że podaż pieniądza składa się z różnych depozytów i gotówki, a lepiej patrzeć tylko na gotówkę. Dobrze. Podaż gotówki w analogicznym okresie wzrosła o 119 proc., a podaż gotówki i rachunków na żądanie – aż o 180 proc. Fakt jest taki, że ilość pieniądza w Polsce rośnie w bardzo szybkim tempie, a ceny w bardzo wolnym.

Podaż pieniądza i ceny konsumpcyjne, przy jednym puncie odniesienia: listopad 2008 = 100

 

W takiej sytuacji najczęstszą reakcją zwolenników teorii o powiązaniu inflacji i podaży pieniądza jest zanegowanie znaczenia wskaźnika inflacji i odwołanie się do cen aktywów. Powiada się, że inflacja może nie rośnie, ale rosną ceny akcji i nieruchomości. No to spójrzmy. W tymże okresie, kiedy ilość pieniądza w Polsce niemal potroiła się (licząc gotówkę i rachunki na żądanie), ceny akcji największych spółek w Polsce (WIG20) … wzrosły o 16 proc. No dobrze, ale może w takim razie wzrosły ceny nieruchomości? Otóż nie! Średnia cena metra kwadratowego mieszkania w analizowanym okresie w największych miastach w Polsce wzrosła zaledwie o 5,3 proc.

Zwolennicy teorii wiążącej inflację z ilością pieniądza zapewne znajdą milion argumentów, dlaczego te proste fakty zaciemniają głębsze prawdy. Może analizowałem zbyt krótki okres, może nie wziąłem pod uwagę wszystkich możliwych cen aktywów. Prawda jest jednak taka, że relacja między ilością pieniądza a cenami jest bardzo odległa i złożona. Z różnych powodów, które chętnie wytłumaczę innym razem.

Przyczyny niskiej inflacji

A dlaczego inflacja w Polsce jest tak niska? Jeden powód jest taki, że inflacja w całej Europie jest niska. Jesteśmy małą gospodarką otwartą, firmy w Polsce działają często w międzynarodowych łańcuchach dostaw i „importujemy” dynamikę cen. Inny powód jest taki, że mimo szybkiego wzrostu gospodarczego, tzw. luka popytowa w Polsce wciąż jest niska. To znaczy, że różnica między faktycznym PKB a potencjałem gospodarki jest mała, co dobrze świadczy o potencjale (potencjał ten mógł być podniesiony przez imigrację). W przyszłym roku inflacja niemal na pewno wzrośnie ze względu na podwyżki cen energii, choć jest szansa, że nie osiągnie więcej niż 2-3 proc.


Więcej na temat przyczyn obecności niskiej inflacji w Polsce można znaleźć w artykule Kamila Pastora opublikowanego wcześniej na łamach naszego bloga: Niskia inflacja – jakie mogą być jej przyczyny?

Autor: Ignacy Morawski

Nie ma nadwyżki w budżecie, jest deficyt – choć niski

Wszędzie można przeczytać, że budżet państwa ma nadwyżkę. Rzeczywiście tak jest, gdy weźmie się pod uwagę pierwsze dziesięć miesięcy 2018 r. Ale ze względu na różne przesunięcia dochodów lub wydatków na przełomie roku, patrzenie na rok kalendarzowy dawno straciło sens. Najlepsza miara pokazująca kondycję budżetu to 12 miesięczna krocząca suma sald. Wedle tej miary mamy wciąż deficyt.

W okresie styczeń-październik budżet państwa miał nadwyżkę w wysokości 6,5 mld zł. Ale patrząc na kroczące 12 miesięcy, czyli tym razem na okres listopad 2017-październik 2018 widzimy deficyt w wysokości 21,5 mld zł. Żeby jeszcze uczynić ten obraz bardziej wyraźnym, odnieśmy te dane do PKB. W tym samym okresie deficyt wyniósł 1,1 proc. PKB, czyli był na poziomie, na którym utrzymuje się mniej więcej od roku. Innymi słowy, nihil novi w budżecie. Przy obecnej koniunkturze można oczekiwać, że taki deficyt utrzyma się jeszcze przez dłuższy czas.

Jak ocenić ten wynik? Dobrze. Deficyt jest blisko rekordowo niskich poziomów (czyli saldo jest bliskie rekordowo wysokich poziomów). Jako kraj notujący ponadprzeciętną stopę inwestycji publicznych i wysoką dynamikę nominalną PKB w długim okresie, możemy pozwolić sobie na utrzymanie niewielkiego deficytu i zachowanie równowagi makroekonomicznej. W takich warunkach dług publiczny znajduje się na spadkowej ścieżce. Moglibyśmy oczywiście prowadzić politykę nadwyżek budżetowych. Wtedy prawdopodobnie obserwowalibyśmy parę z następujących zjawisk: wyższy rating, niższe stopy procentowe, mocniejszą walutę, a hipotetycznie też wyższy udział inwestycji prywatnych w PKB i mniejszy udział konsumpcji. Pytanie tylko, czy taka konfiguracja byłaby stabilna politycznie. Może lepsze jest wrogiem dobrego.

Autor: Ignacy Morawski, Dyrektor SpotData

Polska, Słowacja i Węgry uodpornione na niemieckie spowolnienie

Spowolnienie w Niemczech dotyka niemieckich dostawców w regionie, ale nie wszystkie gospodarki Europy Środkowej i Wschodniej zwalniają. Polska, Słowacja i Węgry wciąż wykazują dużą odporność.

Europa Środkowa i Wschodnia to zaplecze produkcyjne Niemiec, więc naturalne jest, że w reakcji na wyraźne spowolnienie niemieckiego przemysłu negatywne tendencje widać też w regionie. Jednak nie wszystkie kraje reagują jednakowo na pogorszenie koniunktury na zachodzie Europy. Wyraźne spowolnienie widać w Czechach i Rumunii. Znacznie lepiej radzą sobie Polska, Słowacja i Węgry. Te różnice mogą wskazywać na ważne cechy gospodarek i obecnego cyklu koniunktury.

W Polsce i na Węgrzech dane o wzroście PKB w trzecim kwartale sugerują, że o ile przemysł i eksport słabną, to cała gospodarka (razem z usługami) ani myśli zwalniać. Wg porównywalnych danych, wzrost PKB w Polsce przyspieszył do 5,7 proc., na Węgrzech do 5 proc., a na Słowacji do 4,5 proc. W każdym przypadku były to dane lepsze niż w drugim kwartale. Inna sytuacja jest w Czechach i Rumunii, gdzie PKB spowolnił odpowiednio do 2,3 i 4 proc.

Wykres: Wzrost PKB w trzecim kwartale w krajach regionu Europy Środkowo- Wschodniej

Źródło: Spotdata, na podstawie danych krajowych urzędów statystycznych

Mocne odczyty PKB w wielu krajach regionu są zaskoczeniem, bo na zachodzie Europy widać wyraźne spowolnienie. O ile jeszcze w listopadzie 2017 odnotowano pięcioprocentowe wzrosty produkcji przemysłowej w strefie euro, to we wrześniu 2018 r. produkcja wzrosła tylko o niecałe 1 proc.. Szczególnie mocno ucierpiała motoryzacja w Niemczech. W samym sierpniu spadek w niemieckim automotive wyniósł aż o 13 proc. w ujęciu rocznym. Słabiej w strefie euro jest nie tylko pod kątem produkcji towarów ale też konsumpcji. Przykładowo, powakacyjna stagnacja w polskiej branży meblarskiej wynika właśnie ze słabości sprzedaży na rynku niemieckim.

Dlaczego w takim razie niektóre kraje Europy Środkowej radzą sobie tak dobrze? Jedną z przyczyn może być rozgrzany rynek pracy. To łączy wszystkie kraje regionu, ponieważ dobra koniunktura w ostatnich latach spotkała się tu ze strukturalnymi zmianami demograficznymi, czyli powolnym spadkiem krajowej podaży pracy. To przekłada się na szybki wzrost płac i konsumpcji. Ten czynnik może być w tym cyklu koniunkturalnym istotnym buforem chroniącym region przed spowolnieniem w strefie euro.

Dynamika wzrostu PKB w 2018 w trzecim kwartale – tabela

2018 Q3 Bułgaria Czechy Polska Rosja Rumunia Serbia Słowacja Słowenia Ukraina Węgry
Wzrost PKB, %  r/r 3,0% 2,3% 5,1% 1,3% 4,3% 3,7% 4,6% 3,8% 2,8% 4,8%

 

Przy czym Czechy i Rumunia zaczęły reagować na rozgrzanie rynku pracy podwyżkami stóp procentowych. I to może być jedna z przyczyn, dlaczego gospodarki tych krajów zaczęły w ostatnich kwartałach zwalniać. W Polsce i na Węgrzech stopy procentowe stoją w miejscu, banki centralne na razie ze spokojem przyglądają się szybkiemu wzrostowi płac. W Polsce można to łatwo wyjaśnić niską inflacją, ale na Węgrzech inflacja wynosi już niemal 4 proc.

Ciekawa jest sytuacja na Słowacji, ponieważ tam oznaki ożywienia wykazuje sektor automotive, który teoretycznie powinien być najbardziej wrażliwy na zmiany popytu w Niemczech. Na Słowacji wielkie nadzieje wiąże się z nowo uruchomioną fabryką Jaguara, która ma docelowo produkować 100 tys. samochodów rocznie i być jedną z przyczyn przyspieszenia dynamiki PKB z 3,8 proc. prognozowanych na ten rok do 4,5 w kolejnym. Po osiągnięciu pełnych mocy przerobowych przez nowy zakład w Nitrze aż 1,5 proc. wszystkich produkowanych samochodów na świecie będzie pochodzić właśnie ze Słowacji. Warto jednak podkreślić, że poza branżami związanymi z motoryzacją (czyli m. in. sektorem metalowym i maszynowym) koniunktura w przemyśle zauważalnie słabnie.

Fakt, że branża automotive w regionie wykazuje oznaki ożywienia (w Polsce w październiku tez widać było przyspieszenie produkcji w tej branży) może być pozytywnym sygnałem na przyszłość. Może to bowiem oznaczać, że popyt w Europie zachodniej zaczyna się odbudowywać po wiosenno-letniej stagnacji. Czy tak jest zobaczymy w kolejnych miesiącach.

 


Ramka:

Artykuł powstał na podstawie jednego z 10 cyklicznych raportów SpotData Research, które sygnalizują i analizują szanse i ryzyka biznesowe. W skład SpotData Research wchodzą 3 moduły tematyczne: Analizy makro, Mapa ryzyk oraz Analizy sektora. Więcej szczegółów na temat SpotData Research na stronie internetowej www.spotdata.pl/research

 

Autor: Kamil Pastor, analityk SpotData

Koniunktura na rynku pracy powoli się osłabia

Zatrudnienie w firmach nieznacznie wzrosło w październiku, ale trend spowolnienia pozostaje nieubłagany.

Wczorajsze dane z rynku pracy mogły wydawać się bardzo dobre – zatrudnienie wzrosło, wynagrodzenia również. Ale dokładny wgląd w dane pokazuje, że trwa nieubłagany trend spowolnienia aktywności. Popyt na pracę nie jest już tak mocny jak w pierwszej połowie roku, obniżyła się również gotowość do podnoszenia wynagrodzeń.

Wykres: Miesięczna zmiana liczby pracujących w sektorze przedsiębiorstw *

Źródło: SpotData na podstawie GUS

* Nie uwzględniono danych za styczeń każdego roku ze względu na zmianę składu próby badanych przedsiębiorstw, (37 proc. wszystkich zatrudnionych w gospodarce)

Liczba zatrudnionych w sektorze przedsiębiorstw wyniosła 6 227 tys. i wzrosła w październiku o 2,3 tys. w porównaniu z wrześniem. Oznaczało to wzrost po dwóch miesiącach spadków. Ale nie można na tym zbudować optymistycznej narracji o rynku. – Jedynie wyraźnej sezonowości października zawdzięczamy fakt, że nie był on kolejnym z serii miesiącem spadków liczby pracujących – wskazują ekonomiści mBanku. Pomimo wzrostu zatrudnienia w ujęciu miesięcznym jasno widać, że spada tempo wzrostu zatrudnienia – w ujęciu rocznym zatrudnionych jest o 191 tys. osób więcej niż przed rokiem, co oznacza najmniejszy przyrost od końca 2016 roku. Lepiej już nie będzie. Można podać dwie główne przyczyny takiego stanu rzeczy: spadająca liczba dostępnych do zatrudnienia pracowników oraz spadające zapotrzebowanie na pracowników ze strony przedsiębiorstw. Obecnie szczególnie istotne pozostaje ten drugi argument. Pomimo doskonałych danych o PKB za trzeci kwartał przedsiębiorcy od kilku miesięcy zaczęli ograniczać popyt na pracowników. W ankietach NBP i GUS dostrzec można spadek wartości portfela zamówień (nowych kontraktów) – szczególnie tych zagranicznych. Reakcją obronną pracodawców pozostaje więc ograniczanie nowych rekrutacji.

Wykres: Dynamika wzrostu wynagrodzeń na tle odsetka przedsiębiorstw planujących wzrost płac.

Źródło: SpotData na podstawie GUS i NBP

Pozytywne zaskoczenie wystąpiło w przypadku wynagrodzeń, które w październiku wzrosły o 7,6 proc. zamiast o oczekiwanych 6,7 proc. Wartość ta oznacza powrót po kilku miesiącach niższych wzrostów do obserwowanych jeszcze na początku roku dynamik. Może być to jednak zjawisko przejściowe. Według Piotra Piękosia, ekonomisty z Banku Pekao, wyższy od oczekiwań wynik tłumaczyć należy wypłatą zaległych deputatów węglowych z 2016 górnikom z JSW. W kolejnych miesiącach dynamiki wynagrodzeń powinny być niższe. Wydaje się więc, że czasy najwyższych podwyżek w obecnym cyklu mamy już za sobą. Firmy już teraz przygotowują się na oczekiwane hamowanie koniunktury oraz obserwowane spadki nowych zamówień. Wskazuje na to np. odsetek firm prognozujących wzrosty płac, który spadł do poziomu z końca 2016 roku.

Na horyzoncie widnieje jednak kilka procesów, które mogą uniemożliwić firmom dostosowanie kosztów wynagrodzeń do słabszej koniunktury. Pierwszym z nich jest zliberalizowanie przez Niemcy dostępu do swojego rynku pracy dla wykwalifikowanych pracowników. Może przyczynić się to do masowego odpływu pracujących w Polsce Ukraińców. Oznaczać to może zwiększenie presji na podwyżki wynagrodzeń. Drugim procesem mogącym podbić ogólną dynamikę płac są podwyżki w sektorze publicznym. Przez lata były one w budżetówce raczej niewielkie, ale w tym roku niektóre grupy zawodowe rozpoczęły usilne starania o wyższe pensje. Już teraz podwyżki wywalczyli policjanci czy pielęgniarki, a strajki planują m. in. nauczyciele.

 

Autor: Kamil Pastor

Ekonomiści rewidują tempo wzrostu

Rynek powoli rozpoczyna rewizję prognoz gospodarczych. Po bardzo słabych danych o koniunkturze w przemyśle (indeks PMI) oraz wyraźnie słabszych informacjach płynących z rynku pracy, panuje powszechna zgoda, że nadchodzi spowolnienie PKB. Pytanie, jakiej skali?

Spośród prognoz największych instytucji finansowych, które regularnie śledzi SpotData, przeciętna prognoza wzrostu PKB na 2019 r. wciąż utrzymuje się na poziomie 3,9 proc. Ale obniżyła się prognoza maksymalna – już żaden z największych banków nie prognozuje, że wzrost może przekroczyć 4 proc. Możliwe, że to pierwszy krok w cyklu redukcji przewidywań. Historia pokazuje, że w czasie spowolnienia rynek redukuje prognozy wraz z obniżającym się tempem wzrostu.

Wykres: Konsensus prognoz PKB największych banków na 2019 rok., w proc.

Źródło: SpotData na podstawie materiałów banków

Dalsze utrzymanie tego wysokiego poziomu zależy od odporności polskiej gospodarki na spowolnienie w Europie. Jednym z pierwszych papierków lakmusowych będą dane o wzroście PKB za trzeci kwartał 2018. Pojawią się w połowie listopada i wtedy banki mogą bardziej rewidować swoje prognozy. Ostatni duży polski bank – mBank, który oczekiwał w 2019 roku wzrostu gospodarczego powyżej 4 proc. wycofał się z tej prognozy pod koniec października. Dopóki jednak nie ma twardych danych o PKB, nikt nie wychyla się z opiniami odległymi od konsensusu.

Przesłanki za obniżką prognoz na przyszły rok jednak istnieją. Dane za trzeci kwartał ze strefy euro wskazują, że PKB wzrosło tam tylko o 1,7 proc., zamiast oczekiwanych 1,9 proc. Wzrost wrócił zatem do poziomów sprzed doskonałego 2017 roku. W Polsce też tak może się wydarzyć – to by znaczyło, że dynamika PKB wraca do okolic 3-3,5 proc. Wczoraj NBP opublikował projekcję, w której prognozuje wzrost PKB w 2019 roku na 3,6 proc. wobec 3,8 proc. przewidywanych w lipcu.

Wzrost PKB w strefie euro i Polsce, kwartały, r/r, w proc., dane odsezonowane

Źródło: Spotdata, Eurostat

Chociaż sytuacja wewnątrz kraju pozostaje bardzo dobra, wspierana przez silną konsumpcję, boom w budownictwie,  to największe zagrożenie płynie ze strony niższego eksportu z krajów UE. Z wielu branż, m.in. meblarskiej czy motoryzacyjnej, płyną sygnały, że trzeci kwartał był gorszy niż poprzednie, głównie ze względu na gorszą sprzedaż na eksport. Wspomniany indeks PMI i słabsze dane o zatrudnieniu w przemyśle mogą potwierdzać, że firmy dostrzegają nadchodzące spowolnienie popytu.

Jednocześnie tempo rozwoju przekraczające 3 proc. wciąż będzie można uznać za solidne. Komisja Europejska czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy szacują potencjał rozwojowy Polski na nieznacznie powyżej 3 proc.

 

Autorzy: Kamil Pastor, Ignacy Morawski