Ukraina staje na nogi, czy Ukraińcy wyjadą z Polski?

Powszechnie wiadomo, że nie byłoby 5-procentowego wzrostu gospodarczego w Polsce gdyby nie imigranci z Ukrainy. Pisałem kiedyś o szacunkach, które to potwierdzają. Naturalne jest zatem, że potencjalny gwałtowny odpływ ukraińskich pracowników byłby dla polskich firm poważnym wstrząsem.

Dlatego warto przyjrzeć się ostatnim danym z Ukrainy, bo one pokazują, że pojawia się więcej bodźców dla imigrantów do powrotu do domu. Kraj ten bardzo powoli staje na nogi.

W ciągu roku przeciętne wynagrodzenie na Ukrainie w przeliczeniu na złote wzrosło aż o 35,4 proc. W relacji do przeciętego wynagrodzenia w Polsce wzrosło w ciągu roku z 25 do 32 proc. Na to zjawisko składa się kilka przyczyn. Po pierwsze, ukraińska gospodarka przyspieszyła – w drugim kwartale wzrost PKB sięgnął 4,6 proc., czyli najszybciej od niemal trzech lat (wtedy silne były efekty niskiej bazy odniesienia). To przekłada się na wzrost płac, który w ujęciu nominalnym (w hrywnach) sięga 20 proc., a w ujęciu realnym ok. 10 proc. Po drugie, powolna stabilizacja makroekonomiczna prowadzi do stopniowego umocnienia kursu hrywny. Inflacja na Ukrainie powoli się obniża, deficyt na rachunku obrotów bieżących maleje. Od połowy września toczą się również rozmowy z Międzynarodowym Funduszem Walutowym odnośnie uruchomienia kolejnego programu pomocowego o wartości 5-10 mld dolarów. A na to wszystko nakładają się nadzieje związane z nowym prezydentem i rządem. Na Ukrainie trwają reformy nowo zaprzysiężonego rządu pod przewodnictwem premiera Oleksija Honczaruka (współpracownika prezydenta Zełeńskiego). W planach rządu jest m.in. głęboka reforma podatkowa, przyspieszenie integracji z europejskim rynkiem energii oraz prywatyzacja wybranych spółek państwowych.

Ożywienie gospodarcze na Ukrainie jest jak najbardziej pozytywnym zjawiskiem. Warto docenić postępy w rozwoju gospodarczym sąsiada i nie sprowadzać wszystkiego do tematu korzyści i kosztów dla Polski.

Ale koniec końców od pytania o zachowanie imigrantów trudno uciec. Odegrali oni tak ważną rolę w rozwoju polskiej gospodarki w ostatnich latach, że utrata ich byłaby kosztowna. Czy więc wzrost płac na Ukrainie może odwrócić przepływy migracyjne? Trudno zweryfikować to empirycznie, ale wydaje się, że będzie jakiś ruch, choć o ograniczonej skali. Fala imigracji zaczęła się po kryzysie gospodarczym związanym z wojną w Donbasie. To głęboka recesja połączona z inflacją wypchnęły setki tysięcy Ukraińców z kraju. Jeżeli te negatywne zjawiska ustaną, to część osób może zdecydować się na powrót. Tym bardziej, że Polska nie zrobiła wiele by przyciągnąć tych pracowników na stałe, są oni właściwie w permanentnym ruchu, na krótkookresowych pozwoleniach.

Jednocześnie warto pamiętać o epizodzie emigracji Polaków do Wielkiej Brytanii przed 10-15 laty. Relatywnie bardzo dobra sytuacja gospodarcza w Polsce i osłabienie kursu funta w relacji do złotego przełożyły się na zatrzymanie odpływu Polaków z kraju, ale nie wywołały fali powrotów. Podobnie może być z Ukraińcami.

Autor: Ignacy Morawski

Cykliczne raporty ekonomiczne dotyczące krajów Europy Środkowo-Wschodniej: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Prognozy się chyboczą

Ostatnie dni przyniosły serię słabszych danych z polskiej i europejskiej gospodarki. Jaskółki ożywienia w sektorze przemysłowym schowały się, widać coraz więcej sygnałów spowolnienia koniunktury. Ekonomiści zapewne są już gotowi do wyraźnych rewizji prognoz dla Polski, a powstrzymywać ich może jedynie fakt, że dużej części aktywności gospodarczej w danych miesięcznych po prostu nie widać – i może tam kryją się jakieś pozytywne zjawiska.

Z wielu negatywnych informacji z ostatnich dni, na pierwszy plan wysuwają się bardzo słabe odczyty indeksów PMI w strefie euro. Wydawało się, że PMI ubijał już dno, a tymczasem indeks we wrześniu spadł jeszcze niżej. Na załączonym wykresie, pochodzącym z publikacji firmy Markit, widać, jak po wielu miesiącach szurania po dnie indeks zanurkował. Analitycy tworzący indeks wskazują, że firmy narzekają głównie na zaburzenia związane z brexitem i wojną handlową. Obecny odczyt złożonego PMI (dla przetwórstwa i usług razem) na poziomie 50,4 pkt jest spójny ze stagnacją gospodarczą.

Znając kontekst globalny, możemy teraz spojrzeć na dane krajowe. A tutaj też nic wielce dobrego się nie dzieje. Pisałem już w piątek o nurkującej produkcji przemysłowej. Do tego doszły raczej słabe dane o sprzedaży detalicznej i mizerne dane o produkcji budowlano-montażowej. Wszystkie najważniejsze wskaźniki miesięczne wskazują na wyraźne spowolnienie gospodarki.

Na razie nie obserwujemy jeszcze fali rewizji prognoz, ponieważ dane miesięczne w Polsce nie pokazują bardzo istotnego sektora – usług. A tam dzięki nowym transferom fiskalnym obroty i zyski mogą się zwiększać szybciej niż w innych sektorach.

W tym momencie więc większość prognoz rynkowych wciąż wskazuje na utrzymanie dynamiki PKB powyżej 4 proc. w drugiej połowie roku. Ale trudno uniknąć wrażenia, że te prognozy mocno się chyboczą.

Autor: Ignacy Morawski

Źródło danych o PMI dla strefy euro: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Ile wojna handlowa odejmuje ze światowego PKB

To jest pewnie jedno z dwóch, może trzech najistotniejszych pytań makroekonomicznych w tym roku. Jakie będą skutki wojny handlowej? Ostatnio pojawiło się kilka ciekawych badań, które próbują odpowiedzieć na to pytanie. Kto wie, może to właśnie te publikacje wpłynęły na złagodzenie tonu przez administrację USA? Byłaby to żartobliwa sugestia, gdyby nie fakt, że media donosiły, iż czołowi doradcy Donalda Trumpa coraz mocniej naciskają na złagodzenie polityki handlowej. I są pewne jaskółki wskazujące, że administracja Trumpa może tak postąpić.

Kilka miesięcy temu pokazywałem badanie zrobione w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, które argumentowało, że wpływ wojny handlowej na PKB to dolne dziesiąte części punktu procentowego. Czyli bez tragedii. Ale już tamci autorzy podkreślali, że ich szacunki nie uwzględniają wszystkich efektów – opierali się na analizowaniu bezpośrednich zakłóceń w handlu, a nie szacowali wpływu wojny handlowej na inwestycje.

We wrześniu pojawiły się dwa ciekawe badania, które szacują wpływ zakłóceń w handlu na niepewność, inwestycje firm i przez to PKB. Badania opisują przede wszystkim wpływ, jaki mają informacje o zakłóceniach w handlu na skłonność firm do podejmowania ryzyka inwestycyjnego. Pierwsze badanie zostało wykonane w Rezerwie Federalnej USA, a drugie w MFW.

W obu przypadkach wniosek jest bardzo podobny – światowy PKB w tym roku jest niższy o ok. 0,8 proc. ze względu na niepewność i niższe inwestycje. To już dość sporo, jest to ok. jedna czwarta rocznej stopy wzrostu dochodu. A przyszłym roku wpływ na wzrost gospodarczy będzie już niższy, ale wciąż negatywny. A w przyszłym roku są przecież wybory w Stanach Zjednoczonych (wpływ na gospodarkę USA jest szacowany w podobnej skali).

Bloomberg donosił niedawno, że doradcy Trumpa chcą szybkiego porozumienia z Chinami, by ograniczyć negatywny wpływ wojny handlowej na gospodarkę. Sam Donald Trump powiedział, że jest gotowy do przejściowego porozumienia, choć Biały Dom doniesieniom o rozważaniach doradców zaprzeczył.  Czy szykuje się jakaś pozytywna zmiana? Zobaczymy. Widać, że wiara w nadzwyczajną odporność amerykańskiej gospodarki na wstrząsy trochę słabnie w Waszyngtonie.

Wpływ niepewności związanej z wojną handlową na PKB krajów rozwiniętych (lewy panel), rynków wschodzących (środkowy panel) i USA (prawy panel). Linia przerywana pokazuje wpływ pierwszej fali ceł (z 2018 r.), linia ciągła – pierwszej i drugiej fali ceł (z 2019 r.)

Autor: Ignacy Morawski

Źródło danych ekonomicznych dla świata: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Jakie będą konsekwencje wstrząsu na rynku ropy

Rynek ropy przeżył w ciągu jednego dnia największy wstrząs od 30 lat. Po ataku na instalacje naftowe w Arabii Saudyjskiej, wstrzymaniu uległa produkcja wielkości ok. 5 proc. światowych dostaw. Wstrząs ten może podnieść inflację na świecie i obniżyć aktywność gospodarczą. Wpływ nie będzie duży, ale nadchodzi w nieprzyjemnym momencie, gdy światowa gospodarka i tak przechodzi fazę spowolnienia.

W ciągu jednego dnia po ataku cena ropy Brent wzrosła o 14 proc. Ostatni raz tak duży wstrząs jednego dnia wydarzył się w momencie ataku Iraku na Kuwejt w sierpniu 1990 r.

Znaczenie dla gospodarki

Kluczowe znaczenie dla rynku i gospodarki przy tego rodzaju wstrząsach ma nie tyle samo ograniczenie podaży, co zmiana oczekiwań dotyczącej przyszłych dostaw. Badania ekonometryczne pokazują (patrz tu i tu), że samo ograniczenia podaży zwykle są szybko nadrabiane przez zwiększenie dostaw z innych miejsc świata, ale oczekiwane zakłócenia przekładają się na silny i trwały wzrost cen, m.in. poprzez rosnący popyt ostrożnościowy (budowanie zapasów). W tym przypadku kluczowe znaczenie może mieć obawa, że na Bliskim Wschodzie dojdzie do kolejnych tego typu ataków lub nawet konfliktu zbrojnego. Dlatego ceny ropy będą się poruszały w rym informacji wskazujących na wzrost lub spadek ryzyka takiego konfliktu. Jeżeli głównym aktorom politycznym uda się doprowadzić do deeskalacji, wówczas wpływ na ceny będzie znikomy.

Gdyby wyższa cena się utrzymała dłużej, oznaczałoby to negatywne konsekwencje dla światowej, w tym polskiej gospodarki. Wprawdzie zmiana ceny ropy o 8 dolarów na baryłce to nie jest coś, co na tle zmian historycznych wygląda niezwykle – jeszcze w maju cena na rynku była znacznie wyższa niż dziś. Ale kluczowy jest fakt, że mamy do czynienia z czystym wstrząsem podażowym. Wzrosty cen zwykle odzwierciedlają różne czynniki, w tym popytowe, które jednocześnie pozytywnie oddziałują na gospodarkę innymi kanałami. Tutaj mamy czyste zaburzenie ze strony podaży, które działa na kraje importujące ropę jak podatek nałożony na konsumpcję.

Jaka byłaby wielkość tego podatku? Możemy tylko mówić, jaki to będzie rząd wielkości. Ekonomiści w Międzynarodowym Funduszu Walutowym oszacowali, że 10 proc. wzrost cen ropy przekłada się średnio na inflację wyższą o ok. 0,4 pkt proc. Z moich szacunków na polskich danych wynika, że jest to ok. 0,2 pkt proc. Efekt ogólnogospodarczy może mieć zbliżoną wielkość – dynamika PKB może obniżyć się o 0,1-0,3 pkt proc.  To jest oczywiście tylko uproszczone obliczenie, ale nie jest ono różne od tego, co można wywnioskować na podstawie innych analiz.

Konsekwencje i możliwe scenariusze

To nie są duże zmiany. Ale jeden wstrząs cenowy rzadko jest w stanie wywołać duże zmiany makroekonomiczne. Istotne jest, jak ten wstrząs będzie się łączył z innymi zmianami w światowej gospodarce. Jeżeli jednocześnie będziemy mieli do czynienia z pogłębiającą się wojną handlową i rosnącymi turbulencjami handlowymi wokół brexitu, to wzrost cen ropy może tylko wzmocnić negatywne tendencje i przybliżyć światową gospodarkę do recesji. Jeżeli w handlu międzynarodowym nastąpi uspokojenie napięć, wówczas skok cen ropy może być niezauważalny w aktywności gospodarczej.

Patrząc na zachowanie cen akcji, inwestorzy na razie wyceniają ten drugi scenariusz. Na giełdach akcji panował wczoraj spokój.  Autor: Ignacy Morawski

Dane źródłowe o cenach ropy naftowej Brent: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

EBC nie daje rady podnieść inflacji i otwarcie to przyznaje

Miał Europejski Bank Centralny wziąć za bary inflację i trochę to zrobił. Ale „trochę” to mało, nie bierze się przecież czegoś za bary „trochę”. I prezes EBC Mario Draghi, w moich oczach najlepszy polityk wśród ekonomistów i najlepszy ekonomista wśród polityków współczesnej Europy, wyjaśnił, dlaczego nie dało rady zrobić więcej. Tuż przed odejściem wyjaśnił, jaka jest największa bariera dla polityki pieniężnej w strefie euro.

EBC podjął w czwartek kilka istotnych decyzji. Ale zanim o nich, to krótko o prognozach banku, które pokazują kontekst tych decyzji. Najnowsze prognozy EBC pokazują, że gospodarka strefy będzie w mizernej kondycji jeszcze przez co najmniej parę lat. Widać to na wykresie poniżej. Inflacja ma być niska, wyraźnie niższa niż cel inflacyjny EBC („poniżej, ale blisko 2 proc.”). Wzrost gospodarczy będzie ledwo przekraczał 1 proc. Prognozy zostały obniżone w porównaniu do czerwca, a już wtedy były raczej pesymistyczne.

Dlatego bank zrobił trzy ważne rzeczy. Po pierwsze, obniżył jedną ze stóp procentowych – stopę depozytową, która określa oprocentowanie depozytów banków w EBC i przekłada się na rynkowy koszt finansowania dla firm i konsumentów – do -0,5 proc. (wobec -0,4 proc. wcześniej). Po drugie, zdecydował o wznowieniu skupu aktywów, czyli tzw. luzowaniu ilościowym. Po trzecie, zapowiedział, że będzie prowadził luźną politykę pieniężną tak długo, jak inflacja nie osiągnie trwale celu inflacyjnego. Tym decyzjom towarzyszą ważne, aczkolwiek bardzo techniczne zmiany w zasadach oprocentowania depozytów banków w EBC – zmierzają one do tego, by część depozytów nie była lokowana na ujemnej stopie i by dzięki temu banki nie traciły na tych operacjach pieniędzy (słabe wyniki finansowe banków mogą utrudniać kreowanie akcji kredytowej).

To wszystko są istotne decyzje, które mogą trochę wesprzeć gospodarkę strefy euro. Ale spójrzmy jeszcze raz na prognozy EBC, które już uwzględniają nową ścieżkę stóp procentowych. One są tak mizerne, że wymagałyby znacznie szerzej zakrojonych działań, radykalnej zmiany w polityce pieniężnej. Bank centralny, który przyznaje, że przez trzy lata nie jest w stanie doprowadzić inflacji do swojego celu, de facto podnosi ręce do góry w geście poddania się.

Prezes EBC Mario Draghi przyznał, że EBC nie może zrobić więcej niż robi. Dlaczego? Jego zdaniem, i opinię tę podziela większość ekonomistów oraz decydentów w Radzie Gubernatorów EBC, kluczową rolę w pobudzaniu europejskiej gospodarki powinna odegrać polityka fiskalna. Po raz pierwszy EBC zakomunikował tak otwarcie, że europejskie rządy powinny wesprzeć wzrost gospodarczy instrumentami budżetowymi (czyli zwiększaniem wydatków lub cięciem podatków). Z czysto teoretycznego punktu widzenia Draghi nie ma racji, bank centralny ma wciąż potężne narzędzia do dyspozycji, mógłby np. przelewać obywatelom pieniądze na konta prywatne, skoro przelewanie ich bankom niewiele daje (w ekonomii tzw. helicopter money jest rozważany jako jedna opcji, które banki centralne mogą wykorzystać). Ale realia polityczne strefy euro są takie, że bardzo szeroko zakrojone działania w polityce pieniężnej wywołałyby potężny opór polityczny. Jest to więc niemożliwe. EBC trafił na mur. Może wykorzystać dotychczasowe narzędzia, których skuteczność jednak maleje. Draghi zawsze umiał balansować na bardzo cienkie granicy technokracji i polityki, nigdy jej jednak nie przekraczając. To pozwoliło mu uratować strefę euro w 2012 r. i stać się najważniejszym urzędnikiem współczesnej Europy. Ale słusznie uznał, że jest tylko urzędnikiem. Działania dużo głębsze niż do tej pory wymagają akceptacji politycznej, więc powinny być w realiach europejskich podejmowane przez polityków.

Co to wszystko oznacza dla Polski? Środowisko niskiej inflacji i niskich stóp będą wpływały też na naszą gospodarkę – wczoraj pokazywałem, jak duże znaczenie dla trendów nominalnych w kraju (ceny, stopy procentowe) mają zjawiska za granicą. Inflacja w strefie euro będzie bardzo niska bardzo długo. Stopy procentowe też. Możliwe nawet, że stopy procentowe w euro nie wzrosną już nigdy. Przecież dokładnie tak było w Japonii przez ostatnie 30 lat. Więc u nas też bardzo długo mogą być bardzo niskie.

Autor: Ignacy Morawski

Prognozy makroekonomiczne EBC: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Politycy obrazili się na małe firmy?

Znaleźliśmy się chyba w przełomowym momencie na ścieżce rozwoju polskiej gospodarki. Hołubione małe firmy znalazły się pod presją polityczną. Najważniejsi politycy wprost przyznają, że gwałtowna podwyżka płacy minimalnej, o której pisałem wczoraj, ma być bodźcem do skończenia z modelem rozwoju opartym o niskie płace. To są wprost słowa premiera Mateusza Morawieckiego, a wtórowała mu minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz. A przecież model rozwoju oparty o niskie płace cechuje niewątpliwie częściej firmy małe niż duże – tam się płaci mniej, tam jest więcej nieefektywności, mniej inwestycji. Nieprzypadkowo niektórzy ekonomiści interpretują radykalną podwyżkę płacy minimalnej jako próbę wymuszenia konsolidacji w sektorze przedsiębiorstw, czyli bodziec do łączenia się małych firm.

Wygląda to tak, jakby politycy obrazili się na małe firmy. Jakby te nie spełniały ich marzeń o wielkim „pchnięciu inwestycyjnym”. Wystarczy zresztą spojrzeć na dane, które pokazuję poniżej. Inwestycje w przeliczeniu na pracownika w firmach zatrudniających od 10 do 49 osób były w 2018 r. niższe niż w 2007 r. Przez ponad 10 lat małe firmy zredukowały inwestycje (!!!). W tym samym czasie inwestycje w przeliczeniu na pracownika w firmach zatrudniających powyżej 49 osób wzrosły o niemal jedną czwartą (też mało, ale więcej).

Te dane można interpretować oczywiście różnie. Możliwe jest, że jest w tym trochę iluzji statystycznej. W miarę upływu czasu w grupie małych firm zostają tylko te, które są mało efektywne, czyli też te, które mniej inwestują. Te bardziej dynamiczne szybciej awansują do grupy większych firm i dlatego statystyki pokazują słabe wyniki inwestycyjne w niższej grupie. Ale wątpię, czy to jest całe wyjaśnienie obserwowanej dywergencji inwestycyjnej między grupą małych i grupą większych firm. Bazując na różnych analizach można dojść do wniosku, że w Polsce istnieją bariery, które blokują rozwój małych firm – mogą to być utrudnienia w dostępie do finansowania, może być niepewność systemu podatkowego i duża skala szarej strefy, może to też być transformacja rynku pracy i problem z dostępem do pracowników (w Polsce od kilku lat trwa recesja demograficzna, spada liczba osób w wieku produkcyjnym).

Wróćmy do polityków. Ci wymarzyli sobie, że osiągniemy w Polsce bardzo wysoką stopę inwestycji. Słynny plan Morawieckiego zakładał, że udział inwestycji w PKB sięgnie 25 proc. (teraz wynosi ok. 19 proc.). Ich oczkiem w głowie były polskie MiŚe, czyli małe i średnie firmy kontrolowane przez krajowy kapitał – to one miały więcej inwestować. Ale klops. Nie inwestują. Więc teraz zamiast marchewki, czyli różnych ulg podatkowych i zachęt inwestycyjnych, nadchodzi kijek – potężna podwyżka płacy minimalnej, reklamowana jako zachęta do inwestowania w automatyzację. I pewnie część firm tak zareaguje. Ale wątpię, czy będzie to proces szybki i masowy. Rozwój gospodarczy to proces polegający na nauce, a ta trwa długo. Dziecku w trzeciej klasie nie każe się zdawać egzaminu szóstoklasisty i tak samo nie da się na małych firmach wymusić gwałtownej i szybkiej transformacji.

Może to nie firmy popełniły błędy, tylko politycy? Może po prostu źle definiowali instrumenty służące wsparciu tych firm? Popełniali błędy w polityce gospodarczej, nie widzieli efektów, a teraz sięgają po radykalne metody?

Jeżeli problemem jest w Polsce dostęp do finansowania, to nie można zarzynać rynku kapitałowego. Jeżeli problemem jest niepewność systemu podatkowego, to nie można gwałtownie dokręcać śruby kontroli podatkowych (patrz słynne interpretacje wsteczne prawa podatkowego, gdy firmy posiadające interpretacje podatkowe są zmuszane do dopłaty podatków). A jeżeli problemem jest dostępność pracowników, to nie można tak radykalnie podnosić płacy minimalnej, która wypchnie z rynku pracy część pracowników, a część przesunie do najbardziej efektywnych firm, odcinając mniej efektywnym firmom do nich dostęp.

Generalnie polityka nastawiona na bodźce do podnoszenia efektywności jest bardzo Polsce potrzebna. Nie było jej do tej pory. Koncentrowano się na mało efektywnych ulgach dla małych firm, a nie na bodźcach do wspierania najbardziej dynamicznych przedsiębiorstw. Ale jeżeli nie da się wwiercić śruby w ścianę, to może trzeba zamienić wiertło, a nie traktować ją młotem pneumatycznym.

Mam wrażenie, że politycy strzelili focha na małe firmy. A z fochów rzadko wychodzi coś dobrego.

Autor: Ignacy Morawski


Więcej danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Podwyżka płacy minimalnej – to już byłaby rewolucja

Prawo i Sprawiedliwość w ramach kampanii wyborczej złożyło obietnicę, że do 2023 r. wynagrodzenie minimalne wzrośnie w Polsce do 4000 zł brutto, wobec 2250 zł obecnie. Czyli w ciągu niecałych czterech lat, najmniej zarabiający Polacy mają zarabiać tyle, ile jeszcze w 2014 r. (!) zarabiał przeciętny Polak. Generalnie obietnicami wyborczymi staram się zajmować rzadko, ale tu mamy do czynienia z partią, która ma bezpośrednie i natychmiastowe przełożenie na rząd i parlament, więc pomysł należy traktować serio.

Co ten pomysł oznacza? Byłaby to rewolucja. Taki poziom wynagrodzenia minimalnego (w relacji do przeciętnej płacy) nie funkcjonuje w żadnym kraju z grupy OECD, a taka skala podwyżek zdarzała się niezmiernie rzadko w innych krajach (może parę razy w ciągu ostatnich 30 lat i to w krajach o dużo niższym poziomie płacy minimalnej). Dość dobrze pokazuje to poniższy wykres. Mamy zatem do czynienia z pomysłem radykalnym i novum w polityce gospodarczej. O ile do tej pory rząd naśladował rozwiązania zachodnich państw dobrobytu, o tyle teraz chce zastosować rozwiązania niespotykane w innych krajach – wprowadzić kompresję płac brutto na niespotykaną skalę.

Czy to odwaga, utopia, czy całkowite szaleństwo? Ja nigdy przeciwnikiem podnoszenia płacy minimalnej nie byłem, ale sądzę, że przekraczamy Rubikon. Taka zmiana może skończyć się albo wysoką inflacją, albo słabszą aktywnością gospodarczą (upadłości firm, zwolnienia, niższe inwestycje). Badania pokazują (patrz podsumowanie MFW, str. 24.), że wzrost płacy minimalnej powyżej 40 proc. średniej może nieść więcej kosztów niż korzyści. Ambitna pod tym względem Europejska Karta Społeczna Rady Europy wskazuje na minimalny poziom 50 proc., choć kraje tego generalnie nie przestrzegają. A my mamy dojść do ok. 60 proc. I to bardzo szybko. Ostatnie 15 pkt proc. w relacji płacy minimalnej do średniej osiągaliśmy w 17 lat, kolejne 15 pkt proc. mamy osiągnąć w niecałe cztery lata.

Niektórzy argumentują, że dzięki wzrostowi płacy minimalnej firmy będą więcej inwestować w automatyzację i efektywność, i pewnie taki efekt wystąpi. Ale trudno uwierzyć, by przy takiej skali zmiany efekty pozytywne przeważyły nad negatywnymi. Dlatego też myślę, że koniec końców rząd będzie się z tego pomysłu wycofywał lub go istotnie modyfikował.

Autor: Ignacy Morawski

Więcej danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Koniec ery Niemiec?

Dawno nie było tak dużej różnicy między tempem rozwoju gospodarczego Francji i Niemiec – na korzyść Francji. W drugim kwartale francuska gospodarka nieoczekiwanie przyspieszyła, a Niemcy postawili pierwszy krok na terenie recesyjnym. To jest dobry przyczynek do pytania, które stawia wielu ekonomistów (i nie tylko), o to, czy przypadkiem Niemcy nie wchodzą w czas dłuższej stagnacji?

Na wykresie pokazałem różnicę w rocznej zmianie PKB między Francją a Niemcami (wykorzystując dane nieodsezonowane). W drugim kwartale wzrost PKB we Francji wyniósł 1,4 proc. (wobec 1 proc. w pierwszym kwartale), w Niemczech 0 proc. (wobec 0,8 proc. w pierwszym kwartale). Różnica wyniosła 1,4 pkt proc. i była najwyższa od ostatniego kwartału kryzysowego roku 2009. Dane te interpretuję jako zjawisko pozytywne, ponieważ pokazują one, że w Europie zachodniej nie mamy do czynienia ze skoordynowaną recesją, a raczej punktowymi wstrząsami.

Istotne pytanie, które tu chcę postawić, dotyczy tego, czy te dane pokazują początek jakiejś długookresowej zmiany? Od ok. 15 lat Niemcy rozwijały się dużo szybciej niż Francja – to była era Niemiec w europejskiej i światowej gospodarce. Czy to się teraz zmieni? Czy Niemcy wpadają w jakieś dłuższe tarapaty? Niemcy zwykle rosną wolniej niż Francja w warunkach globalnego spadku popytu inwestycyjnego, ponieważ przemysł niemiecki specjalizuje się w dobrach inwestycyjnych, a przemysł francuski w dobrach konsumpcyjnych. Dodatkowo Niemcy są bardziej niż Francja uzależnione od koniunktury globalnej. Może być więc tak, że ta dywergencja między Francją a Niemcami jest tylko zjawiskiem cyklicznym.

Ale sami Niemcy dostrzegają w ostatnich słabych wynikach swojej gospodarki przejawy długookresowej słabości. Najczęściej wymienia się dwa problemy niemieckiej gospodarki, które mogą sprawić, że zacznie ona tracić międzynarodową konkurencyjność.

Po pierwsze, Niemcy mają dość niską stopę inwestycji, czyli relatywnie niski udział inwestycji w PKB. W zeszłym roku stopa ta wyniosła 21,2 proc., podczas gdy we Francji było to 22,8 proc. (a w poprzednich latach różnica była jeszcze większa na niekorzyść Niemiec). Czyli mimo faktu, że w ostatniej dekadzie Niemcy rozwijały się dużo szybciej niż Francja, czyli teoretycznie oferowały firmom więcej możliwości inwestycyjnych, niemieckie firmy mniejszą część dochodu przeznaczały na inwestycje niż firmy francuskie.

Po drugie, Niemcy mają relatywnie niski – jak na kraj rozwinięty – poziom inwestycji w aktywa cyfrowe, co może czynić ten kraj słabo przygotowanym na trwającą rewolucję cyfrową. Na przykład, w 2018 r. nakłady inwestycyjne na własność intelektualną (czyli głównie oprogramowanie) wyniosły w Niemczech 3,8 proc. PKB, a we Francji 5,6 proc. PKB. Niemcy obawiają się, że w erze, gdy software zaczyna dominować nad hardware (czyli na przykład, gdy o wartości samochodu będzie decydować oprogramowanie a nie silnik).

Sądzę, że Niemcy rzeczywiście mają strukturalne słabości, które były ukrywane w czasach po kryzysie finansowym, gdy inne kraje cierpiały na dużo większe bolączki. I te słabości mogą teraz wychodzić na światło dzienne. Ale jednocześnie pesymizm odnośnie perspektyw tego kraju wydaje mi się czasem przesadzony. To jest zdrowa, zrównoważona, elastyczna gospodarka, będąca zawsze jednym z liderów postępu technologicznego w przemyśle, która nie powinna mieć problemów, by zaistnieć także na froncie postępu cyfrowego. 

Autor: Ignacy Morawski

Więcej danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Inwestycje na górce, eksport w dołku

Słabnący popyt na rynkach zagranicznych będzie ograniczał chęć do inwestowania wśród firm. Ale jednocześnie solidna konsumpcja powinna oddziaływać w odwrotnym kierunku. Sądzę, że to starcie dużych trendów jest już dobrze widoczne w danych o strukturze polskiego PKB. To jest teraz najważniejsze pytanie o najbliższą przyszłość gospodarki: który wektor będzie mocniejszy – zagraniczny czy krajowy?

GUS podał w piątek dokładne dane o strukturze PKB w drugim kwartale. Wzrost samego PKB wyniósł 4,5 proc., czyli minimalnie wyżej niż szacunku flash podanym w połowie sierpnia (4,4 proc.). I jednocześnie niżej niż w pierwszym kwartale (4,7 proc.). To, co było ciekawe w tych danych i na co wszyscy analitycy czekali, to struktura PKB.

Najważniejszy jest fakt, że bardzo solidnie rosną inwestycje – w drugim kwartale były o 9 proc. wyższe niż przed rokiem. Wprawdzie to znacznie mniejszy przyrost niż ten zanotowany w pierwszych trzech miesiącach roku (12,6 proc.), ale wciąż wysoki – wyższy niż przyrost PKB, co oznacza wzrost stopy inwestycji. Ważne też jest, że udaje się utrzymać wysoką dynamikę nakładów na środki trwałe mimo słabszej koniunktury w inwestycjach infrastrukturalnych. Z tego wynika, że coraz więcej inwestują przedsiębiorstwa, a nie tylko państwo. To jest pozytywny sygnał na przyszłość.

Na minus z kolei wyróżnił się eksport, który wzrósł tylko o 3,9 proc., wobec 5,9 proc. w pierwszym kwartale. Wzrosty eksportu poniżej 5 proc. w Polsce zdarzały się tylko w warunkach wstrząsów gospodarczych za granicą, więc jest to wynik słaby. Nie będę w tym momencie wchodził w temat dużej rozbieżności między statystykami eksportowymi NBP (z bilansu płatniczego) i GUS (z tzw. rachunków narodowych), które pokazują różne historie i różne odpowiedzi na pytanie o odporność polskiego eksportu na recesję przemysłową w Niemczech. Skupię się na danych GUS, a te pokazują, że popyt zagraniczny słabnie. To osłabienie może wynikać z dwóch czynników: słabsza koniunktura w przemyśle osłabia popyt na towary, a zmniejszenie napływu nowych firm zagranicznych do sektora usług biznesowych osłabia sprzedaż zagraniczną usług.

I w tym miejscu dochodzimy do najważniejszej zagadki dotyczącej przyszłości polskiej gospodarki. Czy słaby popyt zagraniczny przełoży się na osłabienie inwestycji? Koniunktura za granicą miała w przeszłości duże przełożenie na inwestycje w kraju, ponieważ za gros inwestycji odpowiadają firmy przemysłowe aktywne na rynkach zagranicznych (przemysł odpowiada za ok. 60 proc. inwestycji średnich i dużych firm w Polsce). Więc słabnący popyt zagraniczny może być czynnikiem ciążącym w najbliższych kwartałach na inwestycjach krajowych. I już to trochę widać, bo jednak inwestycje schodzą z cyklicznej górki.

Ale jednocześnie wiemy, że w ostatnich latach ten związek koniunktury światowej z inwestycjami w Polsce osłabł – raz, że głównym czynnikiem odpowiedzialnym za wahania inwestycji są przepływy funduszy unijnych, a dwa, że do Polski trafia sporo inwestycji rozbudowujących łańcuchy dostaw, co jest procesem w dużej mierze niezależnym od koniunktury. Ryzyko dla inwestycji ze strony turbulencji zagranicznych więc istnieje, ale nie będzie dołować aktywności inwestycyjnej firm tak jak to zdarzało się w przeszłości.

Trzeba jeszcze poświęcić uwagę konsumpcji prywatnej. Ta wzrosła o 4,4 proc. (rdr) w drugim kwartale, wobec wzrostu o 3,9 proc. w pierwszych miesiącach roku. A więc widać przyspieszenie i odwrócenie trendu spadkowego tego wskaźnika! A w trzecim kwartale wchodzą w życie potężne transfery społeczne, które dodatkowo pomogą konsumpcji. Jednak nie wyciągałbym nazbyt optymistycznych wniosków. Biorąc pod uwagę silne efekty sezonowe (wyjątkowo późne Święta Wielkanocy) oraz wypłatę tzw. 13. emerytury w maju, przyspieszenie konsumpcji wcale nie jest imponujące. Boom konsumpcyjny wywołany nowymi transferami społecznymi może być mniejszy od oczekiwań.

Gospodarka jest zatem na ścieżce stopniowego spowolnienia. O skali tego spowolnienia zdecydują inwestycje. Te trzymają się mocno, choć otoczenie inwestycyjne się pogarsza. 

Autor: Ignacy Morawski

Dane źródłowe wykresu: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Przemysł przyspieszył słabiej od prognoz

We wczorajszej paczce danych z polskiej gospodarki każdy znalazł coś dla siebie – optymiści i pesymiści. Ci pierwsi dostrzegli, że przemysł i budownictwo w lipcu zanotowały solidne wzrosty, odbijając się z czerwcowego dołka. Ci drudzy zauważyli, że przy korzystniej różnicy dni roboczych odbicie powinno być silniejsze, więc skoro nie było, to znaczy, że coś zgrzyta w gospodarce.

Produkcja przemysłowa wzrosła w lipcu o 5,8 proc. rok do roku, czyli mocno odbiła po zaskakującym czerwcowym spadku. Nic dziwnego, skoro w lipcu były aż cztery (!) dni robocze więcej niż miesiąc wcześniej. Ale dni robocze to nie jedyne wyjaśnienie. Na pełnych obrotach działają m.in. branże produkcji sprzętu transportowego, przetwórstwa tworzyw sztucznych, czy produkcji wyrobów elektrycznych. We wszystkich tych obszarach trwa ekspansja sprzedaży wiedziona w dużej mierze rosnącymi zamówieniami z zagranicy.

Choć w kilku branżach widać ewidentne sygnały słabości. Na przykład, produkcja metali spadła w ujęciu rocznym o 4,9 proc., reagując zapewne na spowolnienie koniunkturalne w przemyśle strefy euro. A patrząc na cały przemysł, mimo dobrej sytuacji w niektórych branżach, widać trend spowolnienia. Jest on nieubłagany. Warto zauważyć, że tzw. momentum produkcji, czyli średnie zmiany jej poziomu z miesiąca na miesiąc po odjęciu czynników sezonowych, jest ostatnio najniższe od … marca 2012 r. Jakieś wstrząsy ze świata do Polski jednak docierają.

Wszystko układa się w scenariusz zwalniania gospodarki. Optymiści powiedzieliby, że to „normalizacja”.

Autor: Ignacy Morawski


Dane źródłowe wykresu: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.