Kolejne setki miliardów stymulacji fiskalnej i monetarnej

Dwie duże liczby zdefiniowały czwartkowe wydarzenia makroekonomiczne. Po pierwsze – 130 mld euro: tyle niemiecki rząd przeznaczy na kolejny pakiet stymulacyjny gospodarki. Po drugie – 600 mld euro: o tyle Europejski Bank Centralny powiększy swój kryzysowy program skupu obligacji. Obie kwoty są duże i dokładają do już istotnych działań stymulacyjnych podjętych przez rządy i banki centralne. Zwiększają tym samym szanse na istotne ożywienie gospodarcze.

Niemiecki pakiet fiskalny jest warty niemal 4 proc. PKB, co jest potężną kwotą, a to przecież tylko kolejny z podobnych kroków. W ramach pakietu rodzice otrzymają 300 euro na każde dziecko, dojdzie też do obniżenia stawek podatku VAT. Niemcy otrzymają też dopłaty do zakupu samochodów, choć wyłącznie elektrycznych.

600 mld euro od EBC oznacza zaś, że łączna wartość kryzysowego skupu aktywów sięgnie 1,4 biliona euro. To mniej więcej tyle, ile wyniosą zwiększone emisje obligacji skarbowych przez rządy strefy euro w 2020 r.. A zatem bank centralny skupuje w praktyce – poprzez rynek wtórny – emisje potrzebne do wprowadzania pakietów fiskalnych. Jest wielce prawdopodobne, że w przyszłości skup obligacji będzie jeszcze powiększony.

Co to wszystko oznacza? Działa fiskalne i monetarne wytoczone przeciw kryzysowi są naprawdę potężne, a mogą być jeszcze dużo większe. Sądzę, że dzięki tym działaniom bardzo mocno zmalało ryzyko scenariusza depresji gospodarczej, czyli długotrwałego utrzymywania się niskiego zatrudnienia i PKB głęboko poniżej poziomu sprzed epidemii.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

 

Potężna niepewność nie blokuje optymizmu na giełdach. Jak to wyjaśnić?

Otwierasz gazety, a tam: największe zamieszki w USA od 50 lat, powrót konfliktu USA-Chiny i wciąż tląca się wielka pandemia. Czujesz: czy tego nie jest wyjątkowo dużo? Czy jest jakiś sposób, by zmierzyć to „wyjątkowo”, tę intuicyjnie wysoką liczbę wyjątkowych zjawisk? Okazuje się, że jest i rzeczywiście poziom niepewności jest najwyższy od wielu dekad. Jednocześnie dzięki temu możemy udowodnić, że brak reakcji rynków finansowych na niepewność nie jest czymś nadzwyczajnym.

Indeks niepewności polityki gospodarczej w minionych dniach (a dokładnie na sam koniec maja) osiągnął najwyższy poziom od początku pomiaru, czyli od stycznia 1985 r. Pokazuję to na wykresie poniżej. Indeks jest mierzony przez naukowców z Uniwersytetu Stanford i wskazuje wystandaryzowaną liczbę artykułów prasowych, w których pojawiają się słowo „niepewność” w kontekście gospodarki i polityki gospodarczej (wystandaryzowaną, czyli skorygowaną o zmieniającą się liczbę artykułów ogółem). Dane pochodzą z USA, ale USA to jest serce światowego systemu gospodarczego, więc ta niepewność choć częściowo promieniuje na cały świat.

W 2020 r. indeks po raz pierwszy przekroczył w tym roku dzienną wartość 800. Na koniec maja sięgną 891. Dla porównania, w dniach po ataku na WTC we wrześniu 2001 r. wynosił 719, a po upadku Lehman Brothers we wrześniu 2008 r. – 626. 

Jednocześnie można zadać pytanie: jeżeli jest tak źle, to dlaczego na rynkach finansowych jest tak dobrze? Niepewność teoretycznie nie sprzyja inwestycjom w ryzykowne aktywa. Tymczasem indeksy giełdowe, waluty rynków wschodzących i ceny surowców od wielu tygodni systematycznie rosną. Media poświęcają temu rozdźwiękowi coraz więcej uwagi, eksperci wyrażają zdziwienie faktem, że świat nam się trzęsie w posadach, a ceny aktywów rosną. Traktują to jako aberrację wywołaną może nieświadomością inwestorów, a może polityką banków centralnych.

Tymczasem wzrost cen akcji w warunkach potężnej niepewności to nic nadzwyczajnego. Jak widać na drugim wykresie poniżej, korelacja między wspomnianym indeksem niepewności, a indeksem giełdowym S&P500 jest … zerowa. Ceny akcji w przeszłości wielokrotnie rosły w warunkach potężnej niepewności. Można wręcz powiedzieć, że rynek bardzo często zaskakiwał ekspertów, rósł wtedy, kiedy powszechnie oczekiwali czego innego. Hossa zwykle zaczynała się jeszcze zanim z realnej gospodarki napłynęły namacalne dowody ożywienia, gdy jeszcze większość komentatorów pogrążona była w pesymizmie.

To nie znaczy, że niepewność SPRZYJA inwestycjom finansowym. Ona po prostu im NIE PRZESZKADZA, lub przynajmniej nie przeszkadza tak, jak możnaby sądzić na podstawie teorii (według teorii wzrost premii za ryzyko powinien deprecjonować ceny ryzykownych aktywów, bez wyraźnej poprawy perspektyw ich zyskowności). Przynajmniej jeżeli weźmiemy pod uwagę niepewność „medialną” i nastroje społeczne.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

 

Na rynku pracy jest źle, ale sytuacja może się poprawić

Badania bieżącej sytuacji na rynku pracy prowadzone przez różne ośrodki badawcze pokazują, że pogorszenie na rynku mogło być w ostatnich miesiącach znacznie większe niż pokazują oficjalne dane, ale jednocześnie sytuacja w najbliższej przyszłości może być lepsza od obaw. Patrząc na różne dane pochodzące spoza obszaru statystyki publicznej można dojść do wniosku, że po bardzo silnym wstrząsie może dojść do ustabilizowania popytu na pracę i bezrobocia. Netto te wiadomości układają mi się w optymistyczny obraz.

Pierwsze ze wspomnianych badań przeprowadziły ośrodki naukowe GRAPE, IBS, CASE i CENEA. Jest to badanie, którego celem jest pokazanie wiarygodnego szacunku sytuacji na rynku pracy obecnie. Autorzy twierdzą, że faktyczna liczba bezrobotnych jest o ponad połowę wyższa od tego, co pokazują oficjalne dane z rejestrów bezrobotnych. Oficjalne dane pokazują, że w urzędach pracy w kwietniu zarejestrowanych było 966 tys. osób. Zgodnie z badaniem Diagnoza+ osób faktycznie bezrobotnych mogło być nawet 1,5 mln. Różnica wynikać może z faktu, że osoby tracące pracę nie zdążyły się jeszcze zarejestrować w urzędach pracy, są w okresie wypowiedzenia lub nie liczą na pomoc urzędu. Wprawdzie zawsze istnieje różnica między liczbą zarejestrowanych bezrobotnych, a liczbą osób faktycznie poszukujących pracy, ale zwykle ta różnica jest dodatnia (zarejestrowanych jest więcej niż faktycznie bezrobotnych) – tym razem ma być odwrotnie.

Drugie ze wspomnianych badań przeprowadził Polski Instytut Ekonomiczny (instytucja rządowa odpowiadająca za analizy), który od kwietnia co dwa tygodnie bada opinie przedsiębiorców dotyczące sytuacji ich firm. Wnioski z tego badania są już znacznie bardziej optymistyczne. O ile w kwietniu odsetek firm planujących zwolnienia był bardzo wysoki i sięgał niemal 30 proc., o tyle pod koniec maja takich firm było już tylko 5 proc. Co więcej, obecnie większy jest odsetek firm planujących zwiększanie zatrudnienia niż zmniejszanie. Możliwe więc, że wkrótce przyrost bezrobocia zatrzyma się, a sytuacja na rynku pracy zacznie się poprawiać.

Oba badania układają się w dość spójny obraz. Pierwsza fala kryzysu była bardzo bolesna dla firm i pracowników. Ale od maja następuje powolna stabilizacja, szczególnie dostrzegana w drugiej połowie miesiąca. Jest to spójne z coraz większym optymizmem konsumentów widocznym w danych bankowych z transakcji kartami płatniczymi oraz z coraz większym optymizmem inwestorów widocznym na rynkach finansowych.

Ten taniec na lodzie rozkręca się. Oby tylko lód nie pękł.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Konsumpcja nie załamała się tak mocno, jak się obawiano

Analiza danych o PKB w pierwszym kwartale ma charakter paleontologiczny. Większość informacji sprzed epidemii pokazuje świat, który przeminął i nie prędko wróci. Ale mimo wszystko z piątkowych danych GUS na temat polskiej gospodarki można wyciągnąć pewne ciekawe wnioski na przyszłość. Przede wszystkim, zaskakująco wysoka konsumpcja sugeruje, że lockdown nie musiał uderzyć w wydatki konsumentów aż tak mocno, jak się obawiano. To może być potencjalnie sygnał wskazujący, że drugi kwartał nie przyniesie dwucyfrowego spadku PKB.

W pierwszym kwartale PKB Polski wzrósł o 2 proc. rok do roku. Konsumpcja wzrosła o 1,9 proc., a inwestycje o 0,9 proc.

Z tego zestawu informacji najbardziej interesująca jest konsumpcja, która wypadła lepiej od oczekiwań. Była w miarę zgodna z tym, co pokazywały dane o sprzedaży detalicznej (patrz wykres), podczas gdy wydawało się, że konsumpcja będzie słabsza niż sprzedaż, ze względu na wyjątkowo mocne ograniczenie wydatków na usługi (nie ujęte w statystykach sprzedaży detalicznej).

Jak to interpretować? Jeżeli do połowy marca konsumpcja rosła w tempie ok. 3,5 proc. (tak jak w poprzednim kwartale), to znaczy, że w okresie lockdownu musiała być o ok. 10 proc. niższa od normy. Byłby to wynik lepszy od wcześniejszych szacunków. Dane raportowane przez niektóre banki z transakcji kartami płatniczymi sugerowały, że aktywność konsumentów w okresie zamknięcia gospodarki spadła o ok. 20-30 proc. poniżej normy. 

Możliwe, że zagadkę wysokiej konsumpcji rozwiązuje wysoka sprzedaż w małych osiedlowych sklepach, realizowana przy pomocy gotówki wyciągniętej z bankomatów ze strachu przed kryzysem. Coraz więcej danych pojawiający się na rynku wskazuje, że małe sklepy odnotowywały wzrosty sprzedaży w okresie społecznej kwarantanny. A do tego można dodać informacje o potężnych wypłatach z bankomatów realizowanych w marcu – najwyraźniej te pieniądze nie zostały pod poduszką.

Drugi kwartał będzie zapewne dla konsumpcji znacznie gorszy niż pierwszy. Ale jeżeli lockdown nie zamroził konsumpcji aż tak bardzo, jak się obawiano, to może spadek całego PKB w drugim kwartale też będzie mniejszy od obaw. Sądziłem, że możemy zanotować dwucyfrową redukcję produktu krajowego brutto. Teraz wydaje mi się, że spadek ma szansę być mniejszy.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Stopy procentowe wyzerowane. Na jak długo?

I stało się. Stopy procentowe w Polsce spadły do zera. No, prawie do zera, ale uwzględniając podatek bankowy jest to przecież zero lub nawet mniej niż zero. W ten sposób Polska dołączyła do świata zachodniego pod względem ceny pożyczania (i lokowania) pieniądza. Jak długo to potrwa? W dużej mierze będzie to zależało od tego, jak mocno firmy i gospodarstwa domowe będą chciały zwiększyć swoje płynna aktywa finansowe w reakcji na zwiększony strach przed ryzykiem. Jeżeli bardzo mocno, to stopy pozostaną niskie bardzo długo.

NBP obniżył w czwartek referencyjną stopę procentową do 0,1 proc., z 0,5 proc. wcześniej. Bank centralny uzasadnił to wysokim ryzykiem spadku inflacji w reakcji na kryzys gospodarczy. Pominę w tym momencie pytanie, czy ten spadek rzeczywiście nastąpi, bo temat poruszałem wielokrotnie i jeszcze będę do niego wracał.

Czy (prawie) zerowe stopy zostaną z nami na długo? Doświadczenia krajów zachodnich pokazują, że może być to zjawisko wręcz permanentne. Europa Zachodnia i USA tkwią z zerowymi stopami od dekady, a Japonia od paru dekad. Ale z drugiej strony, widzę też pewną szansę, że obecny kryzys paradoksalnie zlikwiduje powody permanentnie niskich stóp nominalnych – niedostatek nominalnego popytu i wysoką skłonność do oszczędzania. Jeżeli rzeczywiście rządy i banki centralne będą zdeterminowane do maksymalnej stymulacji gospodarki, to może wystąpić przechylenie wahadła w drugą stronę i rozgrzanie gospodarki, co skończy się trwale wyższymi stopami procentowymi.

Kluczowe będzie starcie dwóch sił. 

Z jednej strony, firmy i gospodarstwa domowe będą na pewno przez dłuższy czas masywnie oszczędzać. Po takim wstrząsie będą budować poduszki finansowe na wypadek, gdyby szok się powtórzył. To naturalne zjawisko będzie przekładało się na spadek stóp procentowych, bo wzrost oszczędności będzie ograniczał popyt, czemu banki centralne będą starały się zapobiec. Lub spoglądając na problem z innej strony, warto zrozumieć, że przy gigantycznym popycie na gotówkę korzyści z posiadania tej gotówki muszą być po prostu bardzo niskie. Tak jak przy gigantycznym popycie na truskawki korzyści z ich kupowania za 24 zł/kg są dość ograniczone (jakby gorzej smakowały).

Z drugiej strony, potężna stymulacja fiskalna i monetarna może w końcu przełożyć się na wyraźny wzrost oczekiwań inflacyjnych i inflacji, a co za tym idzie także … skłonności do inwestowania przez firmy. Gdyby się okazało, że wirus zanika w ciągu paru kwartałów, to skala stymulacji makroekonomicznej może wystrzelić gospodarkę jak rakietę.

Sądzę, że pierwsza siła będzie w najbliższych miesiącach mocniejsza. Co więcej, sądzę, że będzie ona przeważająca przez wiele lat i dlatego stopy nominalne będą niskie (może nie zerowe), a realne ujemne. Ale chciałbym oczywiście, by było inaczej i byśmy zaobserwowali to wystrzelenie rakiety.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

UE wyciąga prawdziwą bazookę fiskalną, na miarę Planu Marshalla

Fundusz odbudowy zaproponowany kilka dni temu przez Niemcy i Francję przyjmuje coraz bardziej konkretny wyraz. I wygląda jak prawdziwa bazooka fiskalna. Dla Polski może być to mocny impuls rozwojowy. Co więcej, jest to autentycznie duży krok dla Unii Europejskiej, mogący zapewnić tej organizacji przetrwanie wyjątkowo trudnego dla niej kryzysu. Trudno przecenić rolę tych informacji.

Z propozycji opublikowanej w środę przez Komisję Europejską wynika, że cały fundusz będzie miał wartość 750 miliardów euro, z czego 2/3 to będą granty dla państw, a 1/3 – pożyczki. Kwota to 5 proc. PKB Unii Europejskiej, rozłożona na 4 lata. Bardzo ważny jest fakt, że – w przeciwieństwie do tradycyjnego budżetu UE – fundusz będzie finansowany przez emisję długu przez Komisję Europejską, a więc będzie to czysta stymulacja kredytowa gospodarki. Spłata nastąpi w latach 2028-2056 z nowych podatków, m.in. podatku cyfrowego, czy granicznego podatku węglowego (Carbon Border Tax). Ta różnica między funduszem odbudowy a tradycyjnym budżetem UE jest bardzo ważna, bo oznacza, że fundusz nie jest tylko transferem od bogatszych do biedniejszych, ale jest stymulacją gospodarki opartą na uwspólnotowieniu długu. 

Fundusze przyznane do dyspozycji Polsce mogą w przybliżeniu sięgnąć 66 mld euro, czyli 280 mld zł, rozłożonych na 4-lata (dokładna alokacja może zależeć też od tego, czy kraj przedstawi dobre plany inwestycyjne, zgodne z priorytetami KE). To jest równowartość ok. 3 proc. PKB rocznie, co oznacza bardzo poważny impuls fiskalny. Moglibyśmy za łączną kwotę zbudować 8 Centralnych Portów Komunikacyjnych lub 8000 km autostrad.

Oczywiście, będziemy w przyszłości spłacać większość tych pieniędzy (ok. 42 mld euro), ale spłata zacznie się dopiero w 2028 r. i będzie finansowana z nowych podatków europejskich, a nie składki członkowskiej. 

Trudno przecenić, jak opłacalna dla Polski jest propozycja Komisji Europejskiej. Tę operację można porównać do zwiększenia wydatków publicznych finansowanych długiem, z tym że dług zaciągamy pośrednio – korzystając z wiarygodności całej UE, a część otrzymujemy w formie grantu. I to jest największa zaleta tej operacji. W czasie, gdy potrzebujemy wsparcia gospodarki finansowanego długiem publicznym, Europa podejmuje decyzje o uwspólnotowieniu długu. Korzystają na tym wszystkie kraje o wiarygodności wyraźnie niższej od średniej. A dodatkowo kraje, które otrzymają więcej niż ich udział w europejskim PKB, takie jak Polska, korzystają podwójnie.

Są tu jeszcze trzy niezwykle istotne aspekty polityczne, które trzeba dostrzec. 

Po pierwsze, najważniejsi decydenci w UE dostrzegli prawdopodobnie, że Unia stoi na granicy rozpadu. Zamknięte granice, potężna pomoc publiczna dla firm, nadwyrężająca wolny rynek, brak solidarności – to mogło skończyć się destrukcją UE. Fundusz należy interpretować jako wielki europejski projekt na miarę Planu Marshalla, o zasięgu wykraczającym poza wymiar finansowy. Kontekst jest oczywiście zupełnie inny, ale dla słabszych krajów w relacji do PKB transfery mogą być większe niż Plan Marshalla dla ówczesnej Europy. A cel jest podobny: zabezpieczyć Europę przed turbulencjami politycznymi wywołanymi przez kryzys gospodarczy.

Po drugie, w Niemczech doszło do potężnej zmiany politycznej – kraj zgodził się na częściowe uwspólnotowienie długu w Europie, wbrew swoim dotychczasowym dogmatom politycznym.  Niemcy, jako największy płatnik i dotychczas lider frakcji konserwatyzmu fiskalnego, robią duży krok naprzód. Poświęcają część swoich narodowych świętości by wziąć odpowiedzialność za utrzymanie UE.

Po trzecie, mimo rosnących od wielu lat podziałów między Europą Zachodnią i Centralną, nasz region otrzymuje kolejny gigantyczny transfer. Pomimo silnej presji politycznej, by odebrać Polsce finansowanie ze względu na łamanie reguł praworządności UE, Polska ma należeć do największych beneficjentów, w ujęciu brutto i netto. Mam nadzieję (może płonną?), że jest to krok na drodze do zasypywania niebezpiecznych podziałów, które zaczęły się odradzać w Europie – i że odpowiednie kroki wykona także polski rząd. Kroki zmierzające do wzmocnienia naszych relacji z UE.

Naprawdę trudno nie docenić tych zmian, które proponuje Komisja Europejska. Teraz czas na trudne i długie negocjacje, bo nie wszyscy w UE chcą wykonać taki krok, jakiego dokonały Niemcy.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Potężne umocnienie złotego

Pisałem kilka dni temu, że w gospodarce czuć lekki powiew optymizmu. Specjalnie użyłem słowa „lekki”. Teraz mam trochę poczucie, jakbym leżąc na plaży przy lekkim wietrze widział jacht płynący z prędkością 10 węzłów. Akcje, surowce, waluty rynków wschodzących – wszystko drożeje w tempie wskazującym, że rynek uwierzył w powolne wygaszanie epidemii. Mimo że sam przebieg epidemii nie wydaje się znacząco odmienny od tego, co pokazywały projekcje sprzed paru tygodni. Jaka więc może być przyczyna rosnącego optymizmu?

Najlepszym przykładem istotnych zmian na rynku jest fakt, że złoty zanotował we wtorek największe jednodniowe umocnienie wobec euro od ok. 5 lat, zyskując ponad 1,3 proc. Tym samym cena euro obniżyła się do ok. 4,43 zł. Istniało duże ryzyko, że potężny program skupu obligacji przez Narodowy Bank Polski doprowadzi do osłabienia waluty, a tymczasem złoty jest mocniejszy niż w momencie rozpoczęcia programu.

Oto kilka przyczyn, które mogły doprowadzić do wzrostu optymizmu na rynkach. Nie rozstrzygam, która jest istotniejsza.

Po pierwsze, choć przebieg epidemii nie odbiega od prognoz sprzed kilku tygodni, to znoszenie restrykcji w ruchu ludności jest w niektórych miejscach nieco szybsze. Na przykład, Włochy zapowiedziały, że już od pierwszych dni czerwca otworzą szerzej granicę i zniosą nakaz kwarantanny dla przyjezdnych. To oczywiście może nieść ze sobą zarówno szanse jak i ryzyka.

Po drugie, dość szybko spada na świecie liczba nowych przypadków śmiertelnych związanych z COVID-19, co może wywoływać wrażenie, że siła rażenia tej choroby jest mniejsza od prognoz. Im więcej mija czasu, tym wyraźniej widać, że wstrząs na miarę Lombardii, Londynu czy Nowego Jorku powtórzył się w niewielu miejscach na świecie. Biorąc pod uwagę, że siła tzw. lockdownów była bardzo różna, wniosek może być taki, że presję na system szpitalny można opanować.

Po trzecie, rośnie wiara, że banki centralne są w stanie zatrzymać każdą panikę finansową. Napędzają ją m.in. takie wypowiedzi jak przewodniczącego Fed Jeroma Powella, który stwierdził, że nie ma żadnych limitów dla programów pożyczkowych, jakie może uruchomić bank centralny. Wprawdzie daleko jeszcze do wiary, że banki są w stanie pokonać recesję, ale samo zabezpieczenie przed gwałtownymi panikami to istotny czynnik ograniczający premię za ryzyko na rynku.

Istotność każdego z opisanych zjawisk można zakwestionować. Rządy znoszą szybciej restrykcje, ale to może okazać się błędem. Chorobę dało się opanować, ale wiele projekcji pokazuje, że ona może wrócić na dużą skalę. A w warunkach nawracających lockdownów banki centralne mogą być bezsilne. Z tych powodów wydaje mi się mało prawdopodobne, że wyceny na rynach finansowych wrócą do poziomów z lutego – żyjemy jednak w innym świecie i nie prędko się to zmieni. Ale zakładając, że „tłum” (czytaj: rynek) coś wie i tej wiedzy nie warto lekceważyć, widać, że powody do najczarniejszego pesymizmu zostały ograniczone.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Co oznacza znaczący wzrost podaży pieniądza?

Ilość pieniądza w polskiej gospodarce znacząco wzrosła w minionym miesiącu. Ale Polska to jeszcze nic – w USA to dopiero zalewają wirusa pieniądzem! Oczywiście trochę wyolbrzymiam, by podkręcić temat i wzbudzić zainteresowanie mechanizmami walki z kryzysem gospodarczym. Rosnąca podaż pieniądza pokazuje po prostu, jak znacząco wzrosło zadłużenie publiczne. Pieniądz to dług, a dług tworzy się dzięki kredytom. Jeżeli jakieś pytanie mnie nurtuje, to o stabilność tego zadłużenia w przyszłości. Wiążę z tymi niekonwencjonalnymi działaniami zarówno nadzieje jak i obawy.

W Polsce podaż pieniądza (M2) wzrosła w kwietniu o 14,7 proc. rok do roku, czyli w tempie niemal połowę wyższym niż na początku roku (kiedy wzrost wynosił niecałe 10 proc.). Był to najwyższy wzrost od czerwca 2009 r. Co to oznacza w praktyce? Pieniądz to gotówka i rachunki/depozyty bankowe (te drugie stanowią zdecydowaną większość), więc wzrost podaży pieniądza oznacza po prostu wzrost wartości tych kategorii. Ważniejsze jest pytanie, skąd się to bierze? Musi za tym stać rosnące zadłużenie w jakimś miejscu gospodarki. Nie są to ani firmy, ani gospodarstwa domowe, bo te mają raczej ograniczony dostęp do nowego kredytu. Jest to po prostu rząd i jego agencje. Pomoc finansowa dla firm oraz spadek dochodów podatkowych zmusiły rząd oraz Polski Fundusz Rozwoju do gigantycznych emisji obligacji.

Ale to co dzieje się z podażą pieniądza w Polsce to jeszcze pikuś. W USA podaż pieniądza (M2) wzrosła w kwietniu o 17,5 proc. rok do roku, co było najwyższym wzrostem od początku lat 80. (od kiedy dostępne są porównywalne dane). Dane większej częstotliwości pokazują, ze w połowie maja roczna dynamika przekraczała już 20 proc. W USA na wzrost podaży pieniądza wpływa zarówno mocny wzrost zadłużenia publicznego (rządowego), jak też rosnąca pomocowa akcja kredytowa dla firm stymulowana przez Fed.

Rosnąca podaż pieniądza często budzi obawy o inflację. Ale raczej wyłączyłbym myślenie o tym, że rosnąca ilość pieniądza sama w sobie prowadzi do inflacji. Tak uważano w XIX wieku, a jesteśmy jednak trochę dalej w czasie. Dziś wiemy, że ilość pieniądza może przyspieszać (czy to bezwzględnie, czy to w relacji do PKB) przy spadającej inflacji, lub zwalniać przy rosnącej inflacji. Nie ma mocnego i bezpośredniego związku między ilością pieniądza i inflacją. Dla inflacji najważniejsze jest to, co z tym pieniądzem się dzieje – czy wpływa na takie zmienne jak wynagrodzenia, inwestycje, konsumpcja oraz oczekiwania ludności dotyczące przyszłych cen. A wpływ na te zmienne ma tak naprawdę nie sama ilość pieniądza, ale jego cena (stopy procentowe) oraz polityka fiskalna.

To, o czym powinniśmy intensywnie myśleć, to rosnące zadłużenie. To jest kluczowa kategoria, która powinna nas obchodzić. Z-A-D-Ł-U-Ż-E-N-I-E. Nie P-I-E-N-I-Ą-D-Z.

Zakładam, że potężne programy pomocowe rządów pomogą gospodarkom podnieść się z kolan i odbudować po kryzysie. To jest makroekonomiczny standard – korzystamy z przyszłych strumieni dochodów, by zapewnić sobie wygładzenie konsumpcji dziś i zapobiec katastrofie zdrowotnej i społecznej. Jeżeli jakaś forma korzystania z długu jest uzasadniona, to właśnie taka (plus taka, kiedy dług finansuje nakłady na środki trwałe; gorzej z sytuacjami, gdy dług finansuje konsumpcję na górce cyklu).

Widzę nawet szansę, że odbudowa popytu po kryzysie mogłaby być procesem bardzo dynamicznym. Gdyby epidemię udało się kontrolować w taki sposób, że nie wpływałaby ona już istotnie na nastroje ludności i swobodę globalnego przepływu osób, to stymulacja fiskalna mogłaby nawet podnieść trwale ścieżkę PKB ponad trend sprzed epidemii. Bo w wielu miejscach na świecie ewidentnie brakowało takiej mocnej stymulacji fiskalnej – dotyczy to szczególnie krajów strefy euro. Choć aż tak pozytywny bieg wydarzeń dziś może wydawać się nadmiernie optymistycznym scenariuszem.

Ale oczywiście nie jest tak, że z rosnącym zadłużeniem nie wiążą się żadne ryzyka. Jeżeli recesja będzie się przedłużać, wyjście z niej będzie powolne, a wskaźniki zadłużenia będą narastać, to w przyszłości obsługa zadłużenia może stanowić ciężar dla gospodarek. I tu rzeczywiście otworzy się pole do wyższej inflacji, jeżeli nie będzie innego sposobu, by obniżyć wskaźniki długu.

Innymi słowy, to korzystanie z przyszłych dochodów w formie podnoszenia długu ma swoje limity. Dyskusja na temat tego, gdzie takie limity się znajdują, to pewnie jedna z ciekawszych debat ekonomicznych dziś. Część ekonomistów twierdzi, że limity są tak wysoko, że prawie nie obowiązują (to słynna już MMT – modern monetary theory), choć oni na razie są w mniejszości. Inni uważają, że limit to ok. 30-40 pkt proc. PKB dodatkowego długu publicznego (np. Olivier Blanchard, znany francuski ekonomista wykładający w USA). Jeszcze inni twierdzą, że limity są dużo niżej i już wchodzimy w niebezpieczny obszar. Najbliższy rok to będzie dobry okres do przetestowania tych teorii.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Polska przywróciła dług zagraniczny do bezpiecznej granicy

Jedną z najbardziej pozytywnych zmian gospodarczych w Polsce w ostatnich latach było odzyskiwanie równowagi makroekonomicznej w obszarze zadłużenia zagranicznego. Wszystkie wskaźniki, które pokazują uzależnienie gospodarki (rządu, obywateli i firm) od finansowania zewnętrznego, przestały świecić się na ostrzegawczo-czerwony kolor. Ostatnie dane o długu zagranicznym brutto są tego najlepszym dowodem.

Według nowych danych NBP, dług zagraniczny brutto wyniósł na koniec drugiego kwartału 1 315 mld zl, czyli 60 proc. w relacji do PKB z minionego roku (minionych czterech kwartałów). Ta granica 60 proc. jest istotna. W jednym z najsłynniejszych badań ekonomicznych ostatnich dziesięciu lat, ekonomiści Carmen Reinhart i Kenneth Rogoff postawili tezę, że granica 60 proc. długu zagranicznego określa poziom, przy którym na rynkach wschodzących dług zagraniczny zaczyna negatywnie oddziaływać na PKB. Polska właśnie przestała przekraczać tę barierę.  Czyli wygląda na to, że jesteśmy bezpieczniejsi.

To oczywiście nie oznacza, że nagle polska gospodarka dostanie jakiegoś kopa. Badanie jest tylko opisem statystycznym, a nawet wobec tego opisu różni ekonomiści zgłaszali zastrzeżenia (niektórzy zarzucali, że Reinhart i Rogoff popełnili błędy w obliczeniach w Excelu). Ale jako symboliczny punkt odniesienia wydaje mi się to ciekawy moment.

Mniejsze zadłużenie zagraniczne oznacza, że kraj jest mniej narażony na efekty turbulencji na światowych rynkach finansowych. Wiele istotnych miar obrazujących wrażliwość na takie turbulencje znacząco się poprawiło w minionych latach. Na przykład, relacja rezerw walutowych kraju do zapadającego w ciągu roku zadłużenia zagranicznego przekroczyła już w 2017 r. 100 proc. A relacja rezerw walutowych do krótkookresowego długu powiększonego o saldo obrotów bieżących przekroczyła 100 proc. w zeszłym roku. Te dwie miary pokazują zdolność kraju do wytrzymywania nagłych, gwałtownych ucieczek kapitału.

A już niedługo Polska może przejść test wytrzymałości na wstrząs związany z finansowaniem zagranicznym. Jeżeli orzecznictwo sądowe w sprawie kredytów frankowych doprowadzi do masowych przewalutowań tych kredytów (w tym tygodniu zapadnie ważny wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej dotyczący sposobu rozstrzygania spraw z tym związanych), to banki będą musiały likwidować zobowiązania denominowane we frankach, czyli de facto spłacać szybko zadłużenie zagraniczne po niekorzystnych kursach (znacząco odmiennych od kursu przewalutowania). Analitycy snują różne czarne scenariusze związane z takim obrotem spraw i mogę sobie wyobrazić, że w skrajnym przypadku sektor finansowy może mieć problemy. Ale jako kraj pod względem makroekonomicznym powinniśmy wytrzymać takie wstrząsy. Mamy zasoby fiskalne i walutowe, które pozwalają na ograniczenie negatywnych konsekwencji gospodarczych tego problemu. Wszystko będzie zależało od zdolności politycznych i zarządczych kluczowych decydentów.

 

Autor: Ignacy Morawski


Źródło danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.