Przemysł powoli wychodzi z kryzysu

Światowy przemysł wciąż znajduje się w recesji, ale jest to recesja już znacznie płytsza niż w kwietniu i maju. Wyraźnie odbija popyt na dobra konsumpcyjne, co jest dobrym sygnałem. Natomiast słabiej wygląda koniunktura w dobrach inwestycyjnych, co odzwierciedla fakt, że to inwestycje będą głównym obciążeniem dla koniunktury w najbliższych kwartałach. Takie wnioski wynikają z publikacji indeksów PMI dla przetwórstwa przemysłowego.

W czerwcu światowy PMI, mierzony przez Markit i JP Morgan, wzrósł do 47,8 pkt, wobec 42,4 pkt w maju i 39,6 pkt w kwietniu. Czerwcowy odczyt jest najwyższy od stycznia.

Zaletą PMI jest jego bardzo wysoka korelacja z produkcją przemysłową (światowy PMI wypada pod tym względem znacznie lepiej niż analogiczny indeks w Polsce). Dzięki temu na 6-8 tygodni przed publikacją danych o faktycznej produkcji można mieć wgląd w trendy produkcyjne.

Bazując na historycznych korelacjach można szacować, że obecne odczyty PMI są spójne ze spadkiem globalnej produkcji przemysłowej o ok. 2-5 proc. rok do roku w czerwcu. Tymczasem jeszcze w kwietniu spadek produkcji wynosił ponad 15 proc. Najszybciej odbija aktywność w obszarach dóbr konsumpcyjnych, głównie motoryzacji. 

W Polsce trendy są bardzo podobne. Nasz PMI zanotował w czerwcu wzrost do 47,2 pkt, wobec 40,6 pkt w maju.

Żebyśmy mogli mówić o V-kształtnym odbiciu w gospodarce, to produkcja musiałaby wyraźnie rosnąć. Jeszcze więc za wcześnie na taki optymizm. Ale trendy podążają w dobrym kierunku, odbicie aktywności gospodarczej jest niewątpliwie szybsze od oczekiwań. W najbliższych tygodniach największym testem dla koniunktury będzie sytuacja w USA, gdzie epidemia znów wymknęła się spod kontroli – liczba nowych zakażeń przekracza 50 tys. dziennie, a odsetek pozytywnych testów powoli zbliża się do 10 proc. Wiele firm wycofuje się z decyzji o otwarciu sklepów. Zobaczymy jak to wpłynie na aktywność przemysłową na świecie. Teoretycznie powinno to wpłynąć na przemysł negatywnie i na pewno rośnie ryzyko zahamowania światowego ożywienia. Ale jednocześnie warto przypomnieć, że coraz większa skuteczność różnych terapii na koronawirusa może zwiększać przekonanie, że epidemia jest zjawiskiem przejściowym – w takiej sytuacji wpływ fali zakażeń na zamówienia firm nie musi być tak destrukcyjny jak w pierwszej fali.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

Wnioski po pierwszej turze wyborów prezydenckich

Znamy już dokładne wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich w Polsce. Są one bardzo zbliżone do wyników sondaży sprzed wyborów, więc wpływ wyborów na oczekiwania dotyczące zmian na scenie politycznej nie jest duży. Widać pewien wzrost szans na reelekcję obecnego prezydenta Andrzeja Dudy, który – patrząc na sondaże – jest faworytem wyborów, ale rozstrzygnięcie drugiej tury wciąż jest sprawą w miarę otwartą. Na głębszą refleksję gospodarczą i polityczną pozwolę sobie natomiast po drugiej turze.

Andrzej Duda otrzymał 43,5 proc. głosów, a Rafał Trzaskowski 30,5 proc. Aby obecny prezydent utrzymał urząd, w drugiej turze musi zdobyć ok. jednej czwartej głosów, które padły na innych kandydatów niż dwóch wchodzących do drugiej tury. To oczywiście uproszczone obliczenie, zakładające niezmienioną frekwencję  i stabilne preferencje wyborów głównych kandydatów. Ale pokazuje ono, że Andrzej Duda ma w tym momencie prawdopodobnie wyższe szanse niż Rafał Trzaskowski. Takie są zresztą notowania bukmacherów.

Rozstrzygający dla tych notowań jest prawdopodobnie fakt, że profil polityczny wyborców, którzy będą przechodzili od innych kandydatów, nie jest wystarczająco bliski Rafałowi Trzaskowskiemu, aby mógł liczyć na pozyskanie znaczącej większości ich głosów (powyżej trzech czwartych) – dwóch najważniejszych kandydatów odpadających po pierwszej turze to centroprawicowy Szymon Hołownia i zdecydowanie prawicowy Krzysztof Bosak.

Jednocześnie trzeba pamiętać, że takie uproszczone kalkulacje mogą nie uwzględniać kilku istotnych efektów. Na przykład, wyborcy Krzysztofa Bosaka to są osoby najczęściej młode i zapewne głosujące bardziej przez pryzmat libertariańskich poglądów gospodarczych niż prawicowych poglądów obyczajowo-politycznych. Możliwe, że kalkulacja, iż zdecydowana większość z nich zagłosuje na Andrzeja Dudę, okaże się błędna. Dlatego sprawa rozstrzygnięcia w drugiej turze jest wciąż otwarta.

Jakie to ma znaczenie dla gospodarki? Tak jak wspomniałem, na głębszą refleksję będzie czas po drugiej turze. Generalnie, reelekcja Andrzeja Dudy oznaczałaby utrzymanie status quo, a to kojarzy się inwestorom z dwoma trendami: niezłymi na tle innych krajów europejskich wynikami gospodark i narastaniem obaw o stabilność i przewidywalność instytucjonalną kraju. Wyzwanie dla rządzących polega na tym, że łatwiej jest stracić korzyści z pierwszego trendu, niż nadrobić koszty drugiego.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Dwa najważniejsze trendy gospodarcze początku lata

Widać dwa kluczowe zjawiska, których ewolucja wydaje mi się w tym momencie najistotniejsza z punktu widzenia krótkookresowych perspektyw koniunktury. Po pierwsze, epidemia nie odpuszcza, ale wysyła też nieśmiałe sygnały o rosnącej łagodności – zobaczymy, co przeważy. Po drugie, wyraźnie odradza się popyt na konsumpcyjne dobra trwałe w gospodarce. Jeżeli nic temu popytowi nie przeszkodzi, to może rosnąć jak na drożdżach.

Epidemia wciąż jest w centrum uwagi, ponieważ pytanie o nowe jej fale blokuje wydatki inwestycyjne firm – a bez inwestycji nie ma rozwoju. W Europie falę koronawirusa udało się właściwie zatrzymać. W największych krajach liczba zgonów z powodu COVID-19 w przeliczeniu na milion mieszkańców nie przekracza 0,2-0,4, co jest wartością bardzo niską (normalnie w przeciętnym kraju dziennie umiera ok. 30 osób w przeliczeniu na milion mieszkańców). Ale oczywiście nie wiadomo, na ile to zatrzymanie jest zjawiskiem trwałym. Sytuacja w Stanach Zjednoczonych pokazuje, że nowy patogen wciąż stanowi poważne ryzyko – w południowych stanach USA trwa wysoka fala zakażeń, która wywołała też nowe ograniczenia w aktywności biznesu.

Pesymistyczna interpretacja sytuacji w USA jest taka, że epidemia nawraca i pokazuje wciąż swoje destrukcyjne oblicze. Ale widać też optymistyczne sygnały – mimo dużej liczby zakażeń, liczba zgonów w USA spada (nie licząc jednorazowych zmian w raportowaniu zaległych zgonów z poprzednich miesięcy), co niektórzy specjaliści interpretują jako objaw rosnącej skuteczności w leczeniu choroby. Pewne optymistyczne sygnały widać też w innych krajach, m.in. w Polsce. Warto dostrzec, że u nas mimo trwającego od sześciu tygodni odmrażania gospodarki oraz dużych ognisk wirusa w kopalniach i szpitalach, nie ma wyraźnego wzrostu zakażeń. To może być przypadek, ale może też oznaczać, że przy obecnej liczbie testów i procedurach kwarantanny można kontrolować epidemię bez zamrażania gospodarki. Myślę, że lato wyjaśni wiele z tych wątpliwości.

Jeżeli chodzi o trendy czysto gospodarcze, to uwagę przykuwa szybko rosnący popyt na dobra trwałe, m.in. samochody czy meble. Dane pokazały, że w Polsce w maju sprzedaż mebli i sprzętu RTV/AGD była realnie aż o 14 proc. wyższa niż w analogicznym okresie ubiegłego roku. To oczywiście nastąpiło po dwóch miesiącach głębokich spadków, ale mimo wszystko ten wzrost zaskoczył pozytywnie i pokazał, że działa mechanizm tzw. popytu odroczonego. To znaczy, że część popytu, która „zniknęła” w kwietniu i maju nie jest stracona, a to z kolei daje szanse na szybsze ożywienie gospodarcze. W połowie czerwca pojawiła się też informacja o tym, że sprzedaż samochodów osobowych w pierwszej dekadzie miesiąca była o niecałe 5 proc. niższa niż przed rokiem. To również był wynik lepszy od prognoz. Wprawdzie sprzedaż jest wciąż na minusie, ale nikt chyba nie oczekiwał, ze ten minus może w najbliższych miesiącach zniknąć – wystarczy, że on jest mniejszy.

Takich sygnałów o rosnącej aktywności konsumentów w zakresie zakupów dóbr trwałych jest więcej. Z comiesięcznej ankiety GUS wynika, że w branżach motoryzacyjnej i meblarskiej wyraźnie rośnie prognozowana wartość zamówień. W innych krajach też widać podobne sygnały. Lepsze od oczekiwań są m.in. dane o sprzedaży detalicznej w USA.

Z perspektywy moich wcześniejszych oczekiwań, sytuacja gospodarcza wygląda nieźle – nie jesteśmy na ścieżce w pełni V-kształtnego ożywienia, ale możemy nadrobić w tym roku więcej niż się wydawało. Jeżeli tylko uda się ograniczyć śmiertelność epidemii i przez to jej destrukcyjny wpływ na popyt konsumpcyjny. Wrócę do danych epidemicznych z USA – to jak nową falę infekcji przejdą południowe stany w tym kraju będzie w moim przekonaniu bardzo ważnym sygnałem dotyczącym tego, jak przebiega choroba w warunkach braku lockdownu i nowych metod leczenia. Najbliższe 2-3 tygodnie przyniosą pod tym względem wiele odpowiedzi.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

 

 

Kolejne setki miliardów stymulacji fiskalnej i monetarnej

Dwie duże liczby zdefiniowały czwartkowe wydarzenia makroekonomiczne. Po pierwsze – 130 mld euro: tyle niemiecki rząd przeznaczy na kolejny pakiet stymulacyjny gospodarki. Po drugie – 600 mld euro: o tyle Europejski Bank Centralny powiększy swój kryzysowy program skupu obligacji. Obie kwoty są duże i dokładają do już istotnych działań stymulacyjnych podjętych przez rządy i banki centralne. Zwiększają tym samym szanse na istotne ożywienie gospodarcze.

Niemiecki pakiet fiskalny jest warty niemal 4 proc. PKB, co jest potężną kwotą, a to przecież tylko kolejny z podobnych kroków. W ramach pakietu rodzice otrzymają 300 euro na każde dziecko, dojdzie też do obniżenia stawek podatku VAT. Niemcy otrzymają też dopłaty do zakupu samochodów, choć wyłącznie elektrycznych.

600 mld euro od EBC oznacza zaś, że łączna wartość kryzysowego skupu aktywów sięgnie 1,4 biliona euro. To mniej więcej tyle, ile wyniosą zwiększone emisje obligacji skarbowych przez rządy strefy euro w 2020 r.. A zatem bank centralny skupuje w praktyce – poprzez rynek wtórny – emisje potrzebne do wprowadzania pakietów fiskalnych. Jest wielce prawdopodobne, że w przyszłości skup obligacji będzie jeszcze powiększony.

Co to wszystko oznacza? Działa fiskalne i monetarne wytoczone przeciw kryzysowi są naprawdę potężne, a mogą być jeszcze dużo większe. Sądzę, że dzięki tym działaniom bardzo mocno zmalało ryzyko scenariusza depresji gospodarczej, czyli długotrwałego utrzymywania się niskiego zatrudnienia i PKB głęboko poniżej poziomu sprzed epidemii.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

 

Stopy procentowe wyzerowane. Na jak długo?

I stało się. Stopy procentowe w Polsce spadły do zera. No, prawie do zera, ale uwzględniając podatek bankowy jest to przecież zero lub nawet mniej niż zero. W ten sposób Polska dołączyła do świata zachodniego pod względem ceny pożyczania (i lokowania) pieniądza. Jak długo to potrwa? W dużej mierze będzie to zależało od tego, jak mocno firmy i gospodarstwa domowe będą chciały zwiększyć swoje płynna aktywa finansowe w reakcji na zwiększony strach przed ryzykiem. Jeżeli bardzo mocno, to stopy pozostaną niskie bardzo długo.

NBP obniżył w czwartek referencyjną stopę procentową do 0,1 proc., z 0,5 proc. wcześniej. Bank centralny uzasadnił to wysokim ryzykiem spadku inflacji w reakcji na kryzys gospodarczy. Pominę w tym momencie pytanie, czy ten spadek rzeczywiście nastąpi, bo temat poruszałem wielokrotnie i jeszcze będę do niego wracał.

Czy (prawie) zerowe stopy zostaną z nami na długo? Doświadczenia krajów zachodnich pokazują, że może być to zjawisko wręcz permanentne. Europa Zachodnia i USA tkwią z zerowymi stopami od dekady, a Japonia od paru dekad. Ale z drugiej strony, widzę też pewną szansę, że obecny kryzys paradoksalnie zlikwiduje powody permanentnie niskich stóp nominalnych – niedostatek nominalnego popytu i wysoką skłonność do oszczędzania. Jeżeli rzeczywiście rządy i banki centralne będą zdeterminowane do maksymalnej stymulacji gospodarki, to może wystąpić przechylenie wahadła w drugą stronę i rozgrzanie gospodarki, co skończy się trwale wyższymi stopami procentowymi.

Kluczowe będzie starcie dwóch sił. 

Z jednej strony, firmy i gospodarstwa domowe będą na pewno przez dłuższy czas masywnie oszczędzać. Po takim wstrząsie będą budować poduszki finansowe na wypadek, gdyby szok się powtórzył. To naturalne zjawisko będzie przekładało się na spadek stóp procentowych, bo wzrost oszczędności będzie ograniczał popyt, czemu banki centralne będą starały się zapobiec. Lub spoglądając na problem z innej strony, warto zrozumieć, że przy gigantycznym popycie na gotówkę korzyści z posiadania tej gotówki muszą być po prostu bardzo niskie. Tak jak przy gigantycznym popycie na truskawki korzyści z ich kupowania za 24 zł/kg są dość ograniczone (jakby gorzej smakowały).

Z drugiej strony, potężna stymulacja fiskalna i monetarna może w końcu przełożyć się na wyraźny wzrost oczekiwań inflacyjnych i inflacji, a co za tym idzie także … skłonności do inwestowania przez firmy. Gdyby się okazało, że wirus zanika w ciągu paru kwartałów, to skala stymulacji makroekonomicznej może wystrzelić gospodarkę jak rakietę.

Sądzę, że pierwsza siła będzie w najbliższych miesiącach mocniejsza. Co więcej, sądzę, że będzie ona przeważająca przez wiele lat i dlatego stopy nominalne będą niskie (może nie zerowe), a realne ujemne. Ale chciałbym oczywiście, by było inaczej i byśmy zaobserwowali to wystrzelenie rakiety.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

UE wyciąga prawdziwą bazookę fiskalną, na miarę Planu Marshalla

Fundusz odbudowy zaproponowany kilka dni temu przez Niemcy i Francję przyjmuje coraz bardziej konkretny wyraz. I wygląda jak prawdziwa bazooka fiskalna. Dla Polski może być to mocny impuls rozwojowy. Co więcej, jest to autentycznie duży krok dla Unii Europejskiej, mogący zapewnić tej organizacji przetrwanie wyjątkowo trudnego dla niej kryzysu. Trudno przecenić rolę tych informacji.

Z propozycji opublikowanej w środę przez Komisję Europejską wynika, że cały fundusz będzie miał wartość 750 miliardów euro, z czego 2/3 to będą granty dla państw, a 1/3 – pożyczki. Kwota to 5 proc. PKB Unii Europejskiej, rozłożona na 4 lata. Bardzo ważny jest fakt, że – w przeciwieństwie do tradycyjnego budżetu UE – fundusz będzie finansowany przez emisję długu przez Komisję Europejską, a więc będzie to czysta stymulacja kredytowa gospodarki. Spłata nastąpi w latach 2028-2056 z nowych podatków, m.in. podatku cyfrowego, czy granicznego podatku węglowego (Carbon Border Tax). Ta różnica między funduszem odbudowy a tradycyjnym budżetem UE jest bardzo ważna, bo oznacza, że fundusz nie jest tylko transferem od bogatszych do biedniejszych, ale jest stymulacją gospodarki opartą na uwspólnotowieniu długu. 

Fundusze przyznane do dyspozycji Polsce mogą w przybliżeniu sięgnąć 66 mld euro, czyli 280 mld zł, rozłożonych na 4-lata (dokładna alokacja może zależeć też od tego, czy kraj przedstawi dobre plany inwestycyjne, zgodne z priorytetami KE). To jest równowartość ok. 3 proc. PKB rocznie, co oznacza bardzo poważny impuls fiskalny. Moglibyśmy za łączną kwotę zbudować 8 Centralnych Portów Komunikacyjnych lub 8000 km autostrad.

Oczywiście, będziemy w przyszłości spłacać większość tych pieniędzy (ok. 42 mld euro), ale spłata zacznie się dopiero w 2028 r. i będzie finansowana z nowych podatków europejskich, a nie składki członkowskiej. 

Trudno przecenić, jak opłacalna dla Polski jest propozycja Komisji Europejskiej. Tę operację można porównać do zwiększenia wydatków publicznych finansowanych długiem, z tym że dług zaciągamy pośrednio – korzystając z wiarygodności całej UE, a część otrzymujemy w formie grantu. I to jest największa zaleta tej operacji. W czasie, gdy potrzebujemy wsparcia gospodarki finansowanego długiem publicznym, Europa podejmuje decyzje o uwspólnotowieniu długu. Korzystają na tym wszystkie kraje o wiarygodności wyraźnie niższej od średniej. A dodatkowo kraje, które otrzymają więcej niż ich udział w europejskim PKB, takie jak Polska, korzystają podwójnie.

Są tu jeszcze trzy niezwykle istotne aspekty polityczne, które trzeba dostrzec. 

Po pierwsze, najważniejsi decydenci w UE dostrzegli prawdopodobnie, że Unia stoi na granicy rozpadu. Zamknięte granice, potężna pomoc publiczna dla firm, nadwyrężająca wolny rynek, brak solidarności – to mogło skończyć się destrukcją UE. Fundusz należy interpretować jako wielki europejski projekt na miarę Planu Marshalla, o zasięgu wykraczającym poza wymiar finansowy. Kontekst jest oczywiście zupełnie inny, ale dla słabszych krajów w relacji do PKB transfery mogą być większe niż Plan Marshalla dla ówczesnej Europy. A cel jest podobny: zabezpieczyć Europę przed turbulencjami politycznymi wywołanymi przez kryzys gospodarczy.

Po drugie, w Niemczech doszło do potężnej zmiany politycznej – kraj zgodził się na częściowe uwspólnotowienie długu w Europie, wbrew swoim dotychczasowym dogmatom politycznym.  Niemcy, jako największy płatnik i dotychczas lider frakcji konserwatyzmu fiskalnego, robią duży krok naprzód. Poświęcają część swoich narodowych świętości by wziąć odpowiedzialność za utrzymanie UE.

Po trzecie, mimo rosnących od wielu lat podziałów między Europą Zachodnią i Centralną, nasz region otrzymuje kolejny gigantyczny transfer. Pomimo silnej presji politycznej, by odebrać Polsce finansowanie ze względu na łamanie reguł praworządności UE, Polska ma należeć do największych beneficjentów, w ujęciu brutto i netto. Mam nadzieję (może płonną?), że jest to krok na drodze do zasypywania niebezpiecznych podziałów, które zaczęły się odradzać w Europie – i że odpowiednie kroki wykona także polski rząd. Kroki zmierzające do wzmocnienia naszych relacji z UE.

Naprawdę trudno nie docenić tych zmian, które proponuje Komisja Europejska. Teraz czas na trudne i długie negocjacje, bo nie wszyscy w UE chcą wykonać taki krok, jakiego dokonały Niemcy.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Co oznacza znaczący wzrost podaży pieniądza?

Ilość pieniądza w polskiej gospodarce znacząco wzrosła w minionym miesiącu. Ale Polska to jeszcze nic – w USA to dopiero zalewają wirusa pieniądzem! Oczywiście trochę wyolbrzymiam, by podkręcić temat i wzbudzić zainteresowanie mechanizmami walki z kryzysem gospodarczym. Rosnąca podaż pieniądza pokazuje po prostu, jak znacząco wzrosło zadłużenie publiczne. Pieniądz to dług, a dług tworzy się dzięki kredytom. Jeżeli jakieś pytanie mnie nurtuje, to o stabilność tego zadłużenia w przyszłości. Wiążę z tymi niekonwencjonalnymi działaniami zarówno nadzieje jak i obawy.

W Polsce podaż pieniądza (M2) wzrosła w kwietniu o 14,7 proc. rok do roku, czyli w tempie niemal połowę wyższym niż na początku roku (kiedy wzrost wynosił niecałe 10 proc.). Był to najwyższy wzrost od czerwca 2009 r. Co to oznacza w praktyce? Pieniądz to gotówka i rachunki/depozyty bankowe (te drugie stanowią zdecydowaną większość), więc wzrost podaży pieniądza oznacza po prostu wzrost wartości tych kategorii. Ważniejsze jest pytanie, skąd się to bierze? Musi za tym stać rosnące zadłużenie w jakimś miejscu gospodarki. Nie są to ani firmy, ani gospodarstwa domowe, bo te mają raczej ograniczony dostęp do nowego kredytu. Jest to po prostu rząd i jego agencje. Pomoc finansowa dla firm oraz spadek dochodów podatkowych zmusiły rząd oraz Polski Fundusz Rozwoju do gigantycznych emisji obligacji.

Ale to co dzieje się z podażą pieniądza w Polsce to jeszcze pikuś. W USA podaż pieniądza (M2) wzrosła w kwietniu o 17,5 proc. rok do roku, co było najwyższym wzrostem od początku lat 80. (od kiedy dostępne są porównywalne dane). Dane większej częstotliwości pokazują, ze w połowie maja roczna dynamika przekraczała już 20 proc. W USA na wzrost podaży pieniądza wpływa zarówno mocny wzrost zadłużenia publicznego (rządowego), jak też rosnąca pomocowa akcja kredytowa dla firm stymulowana przez Fed.

Rosnąca podaż pieniądza często budzi obawy o inflację. Ale raczej wyłączyłbym myślenie o tym, że rosnąca ilość pieniądza sama w sobie prowadzi do inflacji. Tak uważano w XIX wieku, a jesteśmy jednak trochę dalej w czasie. Dziś wiemy, że ilość pieniądza może przyspieszać (czy to bezwzględnie, czy to w relacji do PKB) przy spadającej inflacji, lub zwalniać przy rosnącej inflacji. Nie ma mocnego i bezpośredniego związku między ilością pieniądza i inflacją. Dla inflacji najważniejsze jest to, co z tym pieniądzem się dzieje – czy wpływa na takie zmienne jak wynagrodzenia, inwestycje, konsumpcja oraz oczekiwania ludności dotyczące przyszłych cen. A wpływ na te zmienne ma tak naprawdę nie sama ilość pieniądza, ale jego cena (stopy procentowe) oraz polityka fiskalna.

To, o czym powinniśmy intensywnie myśleć, to rosnące zadłużenie. To jest kluczowa kategoria, która powinna nas obchodzić. Z-A-D-Ł-U-Ż-E-N-I-E. Nie P-I-E-N-I-Ą-D-Z.

Zakładam, że potężne programy pomocowe rządów pomogą gospodarkom podnieść się z kolan i odbudować po kryzysie. To jest makroekonomiczny standard – korzystamy z przyszłych strumieni dochodów, by zapewnić sobie wygładzenie konsumpcji dziś i zapobiec katastrofie zdrowotnej i społecznej. Jeżeli jakaś forma korzystania z długu jest uzasadniona, to właśnie taka (plus taka, kiedy dług finansuje nakłady na środki trwałe; gorzej z sytuacjami, gdy dług finansuje konsumpcję na górce cyklu).

Widzę nawet szansę, że odbudowa popytu po kryzysie mogłaby być procesem bardzo dynamicznym. Gdyby epidemię udało się kontrolować w taki sposób, że nie wpływałaby ona już istotnie na nastroje ludności i swobodę globalnego przepływu osób, to stymulacja fiskalna mogłaby nawet podnieść trwale ścieżkę PKB ponad trend sprzed epidemii. Bo w wielu miejscach na świecie ewidentnie brakowało takiej mocnej stymulacji fiskalnej – dotyczy to szczególnie krajów strefy euro. Choć aż tak pozytywny bieg wydarzeń dziś może wydawać się nadmiernie optymistycznym scenariuszem.

Ale oczywiście nie jest tak, że z rosnącym zadłużeniem nie wiążą się żadne ryzyka. Jeżeli recesja będzie się przedłużać, wyjście z niej będzie powolne, a wskaźniki zadłużenia będą narastać, to w przyszłości obsługa zadłużenia może stanowić ciężar dla gospodarek. I tu rzeczywiście otworzy się pole do wyższej inflacji, jeżeli nie będzie innego sposobu, by obniżyć wskaźniki długu.

Innymi słowy, to korzystanie z przyszłych dochodów w formie podnoszenia długu ma swoje limity. Dyskusja na temat tego, gdzie takie limity się znajdują, to pewnie jedna z ciekawszych debat ekonomicznych dziś. Część ekonomistów twierdzi, że limity są tak wysoko, że prawie nie obowiązują (to słynna już MMT – modern monetary theory), choć oni na razie są w mniejszości. Inni uważają, że limit to ok. 30-40 pkt proc. PKB dodatkowego długu publicznego (np. Olivier Blanchard, znany francuski ekonomista wykładający w USA). Jeszcze inni twierdzą, że limity są dużo niżej i już wchodzimy w niebezpieczny obszar. Najbliższy rok to będzie dobry okres do przetestowania tych teorii.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

 

Produkcja skurczyła się o 1/4

Przez portale informacyjne przetoczyła się wczoraj złowroga informacja – produkcja przemysłowa w Polsce spadła w kwietniu o 24,6 proc.! To jest największy spadek od grudnia 1995 r. Ale wbrew pozorom to nie jest jeszcze aż tak fatalna informacja. Taki spadek produkcji byłby spójny ze spadkiem PKB o ok. 3-5 proc., co jak na okres, gdy na ulicach nie było widać żywej duszy, nie byłoby złym wynikiem. Problem polega jednak na tym, że tym razem, w przeciwieństwie do innych kryzysów, produkcja przemysłowa może nie być najbardziej wrażliwym papierkiem lakmusowym zmian ogólnej aktywności gospodarczej.

Spadek produkcji o 24,6 proc. to oczywiście bardzo, bardzo zły wynik. Wpłynęło na to głównie zatrzymanie fabryk w sektorze motoryzacji, gdzie spadek wyniósł aż… 78,9 proc. Ale to nie jest rząd wielkości, którego nie widzieliśmy w dynamikach przemysłowych w przeszłości. W dołku kryzysu finansowego produkcja spadała po 15-16 proc. rocznie. Tak jak pokazuję na wykresie, bieżące spadki mogłyby być – używając relacji historycznych – spójne z paroprocentowym spadkiem PKB. A przecież oczekiwaliśmy czegoś głębszego, mocniejszego.

Zwykle jest tak, że produkcja waha się znacznie mocniej niż ogólna aktywność gospodarcza, ponieważ popyt na towary jest znacznie bardziej zmienny niż popyt na usługi. W towarach duży udział mają dobra inwestycyjne, a inwestycje są przecież najbardziej zmiennym komponentem PKB – zależą od nastrojów, a z nastrojami wiadomo jak jest. Konsumpcja natomiast jest dużo bardziej stabilna i dlatego w usługach nie obserwujemy aż tak dużej zmienności.

Tym razem jednak jest inaczej niż w zwykłym kryzysie. Pierwszy wstrząs nie nadszedł ze strony inwestycji, ale konsumpcji. Strach i przymusowa kwarantanna sprawiły, że ludzie drastycznie ograniczyli zakupy.   

Wniosek? Choć dane o produkcji sugerują spadek PKB o 3-5 proc., to faktyczny spadek PKB w samym kwietniu mógł być znacznie, znacznie głębszy – podejrzewam, że był bliższy 20 proc. Oczywiście danych miesięcznych o PKB się w Polsce nie zbiera i nie publikuje, ale nawet cały drugi kwartał może przynieść dwucyfrowy spadek. Zobaczymy, jak mocne będzie odbicie realnej aktywności gospodarczej w maju.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

#LastNormalPhoto rynku nieruchomości. Co dalej?

NBP podał dane o cenach nieruchomości mieszkaniowych w pierwszym kwartale. To jest ostatnie zdjęcie tego rynku sprzed kryzysu. Coś jak #LastNormalPhoto, czyli akcja internetowa, w której ludzie zamieszczają swoje ostatnie zdjęcia sprzed epidemii. Co z cenami nieruchomości stanie się dalej? Pisałem parę tygodni temu, że bilans argumentów przemawia za spadkiem cen w reakcji na spadek popytu. Ale jak patrzę, co dzieje się z aktywami ludności w reakcji na spadek stóp procentowych, nie jestem już tak przekonany.

Ceny transakcyjne mieszkań w pierwszym kwartale średnio wciąż rosły, w większości miast w dwucyfrowym tempie rok do roku. Najszybciej w Krakowie – o ponad 17 proc. Najwolniej w Poznaniu – o ok. 6 proc. Patrząc na ostatnie pięć lat, zdecydowanym liderem wzrostów wśród dużych miast jest Trójmiasto. To są dane z rynku wtórnego. Pełen zestaw danych, obejmujących rynek pierwotny oraz indeksy hedoniczne (zmiany cen po uwzględnieniu zmian jakości sprzedawanych mieszkań) są dostępne na stronie NBP w pliku Excel.

Rosnące bezrobocie i niepewność gospodarcza powinny w kolejnych kwartałach przyczynić się do spadku cen. Do tego dojdzie spadek popytu ze strony turystów, co uderzy w szybko rosnący rynek inwestycji pod najem krótkoterminowy. A na to wszystko nakłada się ryzyko opodatkowania aktywów – czynnik, o którym dziś mówi się mało, a który moim zdaniem należy brać pod uwagę. Po kryzysie potrzebne będą nowe źródła finansowania budżetu państwa, którego kondycja będzie nadwyrężona. Podniesienie opodatkowania nieruchomości będzie politycznie bardzo łatwe.

Niektórzy jednak twierdzą, że w świecie głęboko ujemnych (realnych) stóp procentowych ceny różnych aktywów muszą rosnąć – dotyczy to tak obligacji, jak akcji, czy mieszkań. Patrząc na to, co dzieje się na rynku akcji, należy poważnie traktować taki pogląd. Mamy największy spadek PKB w historii najnowszej i potężny wzrost niepewności, a ceny akcji na świecie są niewiele poniżej poziomów sprzed pandemii. Oczywiście akcje i nieruchomości to inna klasa aktywów, posiadająca inne parametry płynności, zmienności itd. Ale reakcja na ultra niskie stopy procentowe może być podobna. Szczególnie w przypadku tych nieruchomości, które mogą mieć generalnie niższą elastyczność dochodową – w dobrych lokalizacjach w dużych miastach.

Wiele pewnie zależy od tego, jak szybkie będzie wychodzenie z zapaści gospodarczej. Na razie ludzie i firmy powoli oceniają, jak zmieniła się ich fundamentalna sytuacja w okresie epidemii. Dostosowanie decyzji inwestycyjnych do nowych warunków zajmie trochę czasu. Jeżeli jednak ścieżka wyjścia nie będzie bardzo stroma (w górę) to trudno mi uwierzyć, że ceny nie zareagują negatywnie na wstrząs gospodarczy, nawet w warunkach niskich stóp procentowych.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

Polska z relatywnie niewielkim spadkiem PKB. Czy to się może utrzymać?

Polska zanotowała dość płytki spadek PKB na tle innych krajów europejskich w pierwszym kwartale, choć to wciąż to był jeden z najgłębszych spadków w naszej młodej historii gospodarki rynkowej. Można zadać pytanie, czy możemy utrzymać tę relatywną odporność też w kolejnych kwartałach? Sprzyjać temu powinien relatywnie niski stopień rozwoju kraju, który – tak jak w czasie kryzysu finansowego – blokuje najważniejsze kanały rozchodzenia się fal kryzysowych. Ale nie łudźmy się, że będziemy zieloną wyspą. Nie będziemy.

W pierwszym kwartale polski PKB spadł o 0,5 proc. kwartał do kwartału. Wynik w ujęciu rok do roku wciąż był na plusie – 1,9 proc., co zawdzięczamy szybkiemu wzrostowi w poprzednich kwartałach. To są niezłe wyniki na tle tego, co działo się w innych krajach. PKB całej Unii Europejskiej spadł w pierwszym kwartale o 3,3 proc. w stosunku do ostatnich trzech miesięcy poprzedniego roku. Liderami spadków były oczywiście kraje najmocniej dotknięte epidemią, czyli Włochy, Francja i Hiszpania. Ale mocne spadku zanotowały też kraje, które z falą choroby poradziły sobie sprawnie – m.in. Czechy czy Niemcy.

Dlaczego spadek w Polsce był płytszy niż średnio w UE? Powody są zasadniczo trzy. Po pierwsze, mieliśmy znacznie mniejszą falę epidemii, co sprawiło, że mniejszy był strach ludności i łagodniejsze obostrzenia działalności gospodarczej. W Polsce liczba zarejestrowanych oficjalnie zgonów na COVID-19 jest ok. 40 razy niższa (!) niż we Włoszech czy Francji. Po drugie, mamy w Polsce znacznie mniejszy niż średnia europejska udział usług w PKB – a to usługi były najmocniej dotknięte zakazami w czasie kwarantanny. Po trzecie, mamy znacznie niższy niż Niemcy czy Czechy udział branży motoryzacyjnej w PKB, a motoryzacja była najmocniej dotkniętą kryzysem branżą przemysłową.

Te czynniki będą też sprzyjały Polsce w kolejnych miesiącach. Niski udział usług w PKB, mniejsze niż u sąsiadów oparcie gospodarki na motoryzacji, mniejsze zadłużenie firm niż w krajach rozwiniętych, możliwość korzystania z deprecjacji waluty – to wszystko działa trochę jak kamizelka kuloodporna. Natura tego kryzysu jest zupełnie inna niż kryzysu finansowego sprzed 10 lat, ale łączy je jedna cecha: uderza w serce gospodarek rozwiniętych, czyli usługi oparte na interakcjach społecznych. Polska jest relatywnie słabo rozwinięta na tle innych krajów UE, więc jest też bardziej odporna.

Ale jednocześnie z pewnym zażenowaniem czytam wiadomości jakoby Polska miała być jakoś wyjątkowo odporna na kryzys. Setki tysięcy ludzi stracą pracę, setki firm stracą rynki zbytu, wiele z nich na długo, przechodzimy przez naprawdę potężny wstrząs. To, że on jest mniej silny niż w innych krajach, nie czyni go mniej bolesnym. Co więcej, są pewne czynniki ryzyka, które mogą zacząć oddziaływać na niekorzyść Polski. Mamy niższą wiarygodność kredytową niż inne kraje UE, co w razie powrotu wysokiej fali epidemii będzie działało na naszą niekorzyść. Mamy mocno ograniczone zasoby ochrony zdrowia, a w razie globalnego wyścigu o szczepionkę na pewno dostaniemy do niej dostęp później niż kraje rozwinięte inwestujące w nią najwięcej. Dodajmy jeszcze ryzyko związane z prawdopodobnym cięciem funduszy UE dostępnych dla Polski ze względu na konieczność zwiększenia finansowania Włoch i Hiszpanii.

System międzynarodowy jest formą rywalizacji o miejsce w łańcuchach dostaw, więc patrzenie na gospodarkę przez pryzmat relatywnych wyników ma pewien sens. I widzę szansę, by Polska mogła wyjść z kryzysu w relatywnie mocniejszej formie niż niektóre inne kraje unijnych peryferii. Ale to nie jest czas na narrację triumfu.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.