Polska staje się europejskim liderem płacy minimalnej

Rząd proponuje kolejny istotny wzrost płacy minimalnej. Znów zacznie się dyskusja, czy w warunkach wysokiego bezrobocia warto podnosić koszty pracy. Wiele badań wskazuje, że poziom płacy minimalnej w Polsce już w tym momencie może ograniczać zatrudnienie. Ale z drugiej strony badania te są tak niepewne, że trudno dziwić się politykom, że od ponad dekady średnio się na nie oglądają. I prą do przodu na zasadzie eksperymentowania. Podnoszą systematycznie płacę minimalną aż zatrzymają się w momencie, gdy negatywne efekty będą wyraźnie widoczne.

W przyszłym roku minimalne wynagrodzenie w Polsce ma wynieść 2800 zł brutto, wobec 2600 zł w tym roku i 2250 zł przed rokiem. A zatem w relacji do przeciętnego wynagrodzenia wzrośnie z ok. 45 proc. w 2019 roku do ok. 52 proc. w 2021 roku. Pod tym względem Polska staje się jednym z liderów Unii Europejskiej, co widać na wykresie (dane dla krajów UE są do 2018 r.). Choć warto jednocześnie pamiętać, że przed wyborami rząd obiecywał, iż do 2021 r. minimalne wynagrodzenie wzrośnie do 3000 zł – czyli jakieś efekty kryzysu w decyzjach w tym obszarze widać.

Czy to dobrze, czy źle, że minimalna pensja rośnie tak szybko?

Dzięki tym zmianom nierówności płacowe spadają, a część osób doświadcza szybszego wzrostu płac. Można też oczekiwać, że dzięki temu pracodawcy więcej inwestują w pracowników. Jednak rosnące koszty pracy mogą też ograniczać popyt na pracę mniej wykwalifikowanych pracowników. Sam prowadziłem w zeszłym roku badanie, które wykazywało, że po przekroczeniu przez płacę minimalną poziomu 50 proc. płacy średniej miejsca pracy zaczynają znikać w widoczny sposób. To by oznaczało, że wchodzimy na niebezpieczny teren. W warunkach i tak rosnącego bezrobocia wprowadzamy zmiany, które mogą bezrobotnym zaszkodzić. Takich badań jest zresztą więcej. Dominująca dziś w ekonomii opinia jest taka, że podnoszenie minimalnego wynagrodzenia może być korzystne przy niskich jego poziomach i szkodliwe przy wysokich.

Jednak znając temat od poszewki muszę też przyznać, że ze wspomnianymi wnioskami wiąże się ogromna niepewność. Negatywne efekty mogą wystąpić, ale nie muszą – zależy to od wielu czynników, m.in. od ogólnej sytuacji na rynku pracy, czy możliwości wyprowadzania przez pracodawców części pracowników do szarej strefy. Polscy politycy od dawna przyjęli strategię stopniowego podnoszenia relacji płacy minimalnej do płacy średniej i konsekwentnie ją realizują – zaczęło się to za rządów PO, a PiS kontynuował tę politykę. Do tej pory nie przyniosło to widocznych negatywnych skutków po stronie ogólnej stopy bezrobocia czy stopy zatrudnienia, więc politycy nauczyli się nie zwracać uwagi na ostrzeżenia płynące od analityków.

Sądzę, że dążenie do wyrównywania nierówności dochodowych to zmiana cywilizacyjna, która będzie postępowała przez wiele lat w większości gospodarek rozwiniętych. I będzie postępowała na zasadzie eksperymentów, bo analizy nie są w stanie udzielić precyzyjnej odpowiedzi na pytanie, gdzie jest granica, której nie powinno się przekraczać. I jak to z eksperymentami bywa: czasami wychodzą, aż w końcu nie wychodzą.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Niemiecka koniunktura wykazuje V-kształtne tendencje

Nastroje w niemieckim biznesie szybko się poprawiają [tu powinna znaleźć się tradycyjna formuła o tym, że Niemcy są naszym najważniejszym partnerem handlowym, więc sytuacja w tym kraju ma duży wpływ na Polskę, ale przecież Państwo to już wiedzą i nie wypada mi o tym wspominać]. Niemiecki indeks IFO, najważniejszy indeks koniunktury w tym kraju, wzrósł w lipcu do najwyższego poziomu od lutego, a miara oczekiwań jest najwyższa od listopada 2018 r.

IFO wyniósł w lipcu 90,5 pkt, wobec 86,3 pkt w czerwcu. Zamiast czytać te liczby warto zerknąć na wykres, na którym widać zarówno wielki kryzys finansowy, jak i epidemiczną recesję. Widać różnicę.

O ile kryzys finansowy przebiegał klasyczną U-kształtną ścieżką, z powolnym spadkiem i powolnym odbiciem, o tyle kryzys epidemiczny przebiega na razie ścieżką V-kształtną. Po szybkim spadku nastąpiło szybkie odbicie. Szybkość tego odbicia zaskoczyła większość obserwatorów gospodarki.

Tutaj należy poczynić uwagę, że indeks koniunktury może nieco przeceniać tempo odbicia gospodarczego. Indeks powstaje jako wynik ankiet, w których przedsiębiorcy i menedżerowie oceniają bieżącą sytuację firmy oraz przewidywania na przyszłość. To wzrost przewidywań jest głównym odpowiedzialnym za poprawę całego indeksu w lipcu. A zatem zmienia się głównie sentyment, a nie sama bieżąca aktywność. Obserwujemy po prostu zwiększenie zasobów optymizmu.

Bez względu na to, czy motorem poprawy są nastroje, czy faktyczna aktywność, wyjście z tego kryzysu jest ewidentnie szybsze niż kryzysu finansowego. Teraz nadchodzą miesiące, gdy ten optymizm będzie testowany przez kolejne fale epidemii. Moje bazowe założenie jest takie, że zobaczymy sporo turbulencji, ale pesymizm w skali obserwowanej na początku wiosny już nie wróci.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Budżet państwa w lepszej kondycji od oczekiwań

Dochody podatkowe budżetu są całkiem niezłym wskaźnikiem koniunktury. Szczególnie dotyczy to podatków pośrednich, czyli głównie VAT i akcyzy. Dlatego przyspieszenie dochodów budżetu państwa w czerwcu można traktować jako sygnał wyraźnego ożywienia gospodarki. Możliwe też jest, że sytuacja budżetu państwa będzie lepsza od prognoz.

W czerwcu dochody z podatków pośrednich spadły o 7,1 proc. rok do roku. To sporo. Ale jak widać na wykresie (drugim z trzech), nastąpiła wyraźna zmiana między majem i czerwcem. Jeszcze w maju roczny spadek dochodów budżetu z tytułu podatków pośrednich wynosił 31 proc. Czerwiec przyniósł zatem zmianę na plus.

Czerwiec to był pierwszy pełen miesiąc bez lockdownu. Dane pokazują, że w czerwcu wyraźnie przyspieszyła produkcja przemysłowa, sprzedaż detaliczna, poprawiły się nastroje konsumentów.

Jeżeli sytuacja budżetu do końca roku byłaby taka jak w czerwcu – po odjęciu efektów sezonowych (do których należy m.in. wypłata zysku NBP) – to deficyt budżetu państwa wyniósłby w całym roku ok. 50-60 mld zł. To znacznie mniej niż zapowiadane przez ministra finansów 100 mld zł. Trudno powiedzieć, czy minister wie o jakichś niespodziankach, czy też liczy się z możliwością powrotu recesji, lub też może pozycjonuje odpowiednio debatę publiczną, by uzyskać efekty pozytywnego zaskoczenia.

Oczywiście trzeba pamiętać, że budżet państwa to tylko część tzw. sektora instytucji rządowych i samorządowych, który ujmuje wszystkie instytucje publiczne i ich finanse. Deficyt w całym sektorze zapewne przekroczy 200 mld zł. Ale może będzie bliżej 200 niż 300 mld zł.

Jeżeli ktoś się martwi tymi wielkimi kwotami deficytów, to powinien pamiętać o dwóch faktach.

Po pierwsze, dla stabilności finansów publicznych ważne będzie co zrobimy z deficytem i długiem po kryzysie gospodarczym, a nie dziś – dziś możemy „hulać”, bo inwestorzy na to pozwalają. Później przyjdzie czas na redukcję długu i na ten okres musimy mieć dobry plan. Ale to zacznie się od 2022 r.

Po drugie, dla stabilności finansów publicznych znacznie ważniejszy od deficytu i długu nominalnego jest wzrost gospodarczy. Dynamiczna gospodarka poradzi sobie z wysokim długiem, a anemiczna nie poradzi sobie nawet z niskim.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Jak zmieniły się perspektywy inflacji po kryzysie

Dyskusja o perspektywach inflacji to zapewne jedna z ciekawszych współczesnych debat ekonomicznych. Czy w reakcji na masywny wzrost finansowania wydatków rządowych przez banki centralne ryzyko inflacji rośnie czy nie? Odpowiedź na to pytanie może nam pomóc zrozumieć, jak mocno jeszcze można wesprzeć gospodarkę bez jej destabilizowania. Wiele sygnałów wskazuje, że pole do dalszego wspierania jest jeszcze duże, choć mniej wiarygodne kraje – takie jak Polska – muszą uważać.

Ciekawe światło na ten problem rzuca Bank Rozliczeń Międzynarodowych (BIS – Bank for International Settlements), który jest instytucją koordynującą międzynarodową współpracę banków centralnych i rodzajem think-tanku w sprawach makroekonomicznych. BIS opublikował krótką notkę badawczą, w której pokazał, jak zmieniły się perspektywy inflacji w różnych krajach w reakcji na kryzys epidemiczny. Pisząc o perspektywach bank pokazuje nie tyle konkretne prognozy, ile tzw. rozkład prawdopodobieństwa różnych scenariuszy. Czyli na wykresach na osi X widać wysokość inflacji, a na osi Y prawdopodobieństwo wystąpienia określonej inflacji.

Zdaniem ekonomistów banku, w krajach rozwiniętych rozkład prognoz inflacji ewidentnie przesunął się w lewo – to znaczy, że wzrosło prawdopodobieństwo bardzo niskiej inflacji. Wynika to z faktu, że spadek popytu i wzrost bezrobocia ewidentnie oddziałuje negatywnie na ceny i ten czynnik przeważa nad skutkami wzrostu deficytów budżetowych.

Na tzw. rynkach wschodzących sytuacja wygląda nieco inaczej. W wielu tego typu krajach rozkład prognoz inflacji również przesunął się w lewo, ale nie wszędzie. Na przykład w Polsce wzrosło prawdopodobieństwo zarówno spadku jak i wzrostu inflacji. Dziwne? Niekoniecznie. Wskazuje to, że wzmocnieniu uległy czynniki zarówno pro- jak i antyinflacyjne, a ich bilans jest w równowadze.

Czym Polska różni się od zachodu? Między innymi tym, że większym zagrożeniem dla inflacji jest stabilność finansowa. To znaczy w Polsce większe jest ryzyko ucieczki kapitału, która wywołałaby drastyczną przecenę waluty i skok inflacji. Gdyby inwestorzy zaczęli się masowo wycofywać z Polski, kurs złotego znacznie by się osłabił, co podniosłoby ceny importu i inflację. Gdbyby taka sama sytuacja wystąpiła na przykład w Hiszpanii lub Włoszech to reakcją gospodarki byłby nie wzrost inflacji – bo kraje te nie mają własnej waluty, więc nie mogą doświadczyć jej dewaluacji – ale raczej jej spadek w wyniki pogłębienia recesji. A zatem to samo zjawisko, czyli ucieczka inwestorów, w Polsce powoduje zupełnie odwrotne efekty inflacyjne niż w niektórych krajach rozwiniętych (zakładam, że w najbardziej rozwiniętych krajach ucieczka inwestorów w ogóle nie jest możliwa, więc ten efekt nie występuje).

Wniosek? Generalnie w Europie jest jeszcze dużo miejsca do wspierania gospodarki przez wydatki publiczne finansowane przez bank centralny. Zagrożenie bardzo wysoką inflacją jest na razie poza horyzontem. Ale nie wszędzie. W Polsce musimy być bardziej ostrożni. Nie oznacza to moim zdaniem, że nie powinniśmy zwiększać programów pomocowych dla gospodarki – bo powinniśmy – ale jednocześnie musimy dużo wysiłku wkładać w przekonywanie rynku, że po kryzysie ustabilizujemy finanse publiczne i będziemy wciąż wiarygodnym krajem.

Rozkład prognoz inflacji przed kryzysem (szare pole) i po kryzysie (linia czarna)

Rynki rozwinięte – panel górny, rynki wschodzące – panel dolny

(źródło: Bank Rozliczeń Międzynarodowych)

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Setki miliardów złotych uratowały setki tysięcy miejsc pracy

Nastroje konsumentów wyraźnie się poprawiają. Bezrobocie powoli przestaje rosnąć. Firmy deklarują utrzymanie stanu zatrudnienia. Te wszystkie zjawiska pokazują, że sytuacja na rynku pracy stabilizuje się po wiosennych wstrząsach. Dzieje się tak nie tylko dzięki powrotowi aktywności gospodarczej do jako takiej normalności, ale też dzięki gigantycznemu impulsowi fiskalnemu. Polska zwiększa dług publiczny by ratować miejsca pracy. Czy warto? Sądzę, że warto i jak będzie trzeba to impuls może być zwiększony.

Jak widać na wykresie, w lipcu indeks nastrojów konsumentów wyraźnie wzrósł – do -13,4 pkt, wobec -19,4 pkt w czerwcu. Lipcowy poziom jest taki, jak w połowie 2015 r. A jeszcze w kwietniu nastroje były gorsze niż po upadku Lehman Brothers. Poprawa jest bardzo szybka, choć oczywiście jeszcze daleko do poziomów sprzed epidemii. Zakładam, że w tym roku nastroje nie wrócą już do poziomu z lutego. Możliwe to będzie w przyszłym roku.

Nastroje konsumentów poprawiają się, ponieważ lepsza jest sytuacja na rynku pracy. Taki wniosek można wysnuć na podstawie paru ciekawych badań ankietowych.

Polski Instytut Ekonomiczny poinformował, że w jego badaniu ankietowym przeprowadzonym wśród firm tylko 5 proc. ankietowanych deklaruje chęć redukcji zatrudnienia w najbliższych miesiącach, a 9 proc. planuje zwiększać zatrudnienie. Aż 83 proc. firm nie widzi potrzeby zmian zatrudnienia.

Z kolei badanie realizowane przez Uniwersytet Warszawski oraz ośrodki badawcze GRAPE i CASE wskazuje, że po początkowej fali wzrostowej stopa bezrobocia w Polsce zaczęła powoli spadać. Między kwietniem a czerwcem obniżyła się z 5,7 do 5,4 proc. Tych danych nie można porównywać z bezrobociem rejestrowanym, ponieważ badanie jest prowadzone inną metodą – ma na celu zreplikowanie danych o bezrobociu pochodzących z badań aktywności ekonomicznej ludności, które raz na kwartał realizuje GUS. W każdym razie wniosek, że bezrobocie mogło się obniżyć jest bardzo optymistyczny.

Połączyłbym te wszystkie dane z informacją innego rodzaju. Wczoraj minister finansów powiedział, że deficyt budżetowy w tym roku sięgnie 100 mld zł. Ale kiedy doliczy się programy pomocowe innych instytucji publicznych – jak Polski Fundusz Rozwoju czy Bank Gospodarstwa Krajowego – to łączna wartość wsparcia sięga 250-300 mld zł (ok. 13 proc. PKB). To dzięki tym pieniądzom sytuacja na rynku pracy jest stabilna. Potężny, niespotykany w najnowszej historii Polski impuls fiskalny pozwolił na uratowanie wielu firm i zachowanie miejsc pracy. Kosztem znaczącego wzrostu długu publicznego. Dług, liczony według metodologii Unii Europejskiej, przekroczy w Polsce 60 proc. PKB.

Niektórzy obawiają się, że koszty ratowania gospodarki będą wysokie. Że czeka nas inflacja (bo obligacje państwowe skupuje głównie bank centralny), zwiększenie nierównowagi w finansach publicznych i może nawet kryzys finansów publicznych w przyszłości.

Ja tych ostrzeżeń nie bagatelizuję. Ale sądzę, że dziś jesteśmy w sytuacji, w której każdy wybór w polityce gospodarczej niesie ryzyko. Gdyby nie impuls fiskalny, setki tysięcy pracowników – a może nawet miliony – mogłoby utracić na długie lata zatrudnienie. Koszty naprawy takiego błędu byłyby dużo (duuuuuużo) wyższe niż koszty poradzenia sobie z rosnącym długiem publicznym.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Produkcja przemysłowa jak ten bocian z Seksmisji

Produkcja przemysłowa odbiła w czerwcu tak mocno w Polsce, że aż serca podskoczyły. Aktywność przemysłowa wbrew wszelkim prognozom była w minionym miesiącu wyższa niż w analogicznym okresie ubiegłego roku. To są bardzo dobre dane, choć to wciąż za mało, by mówić o nadrobieniu strat po epidemii. Produkcja mocno odbiła, bo firmy realizują zaległe zamówienia. Tymczasem największym wyzwaniem będzie utrzymanie napływu nowych zamówień. To będzie trochę trudniejsze.

Produkcja wzrosła w czerwcu o 0,5 proc. rok do roku. Te 0,5 proc. to może wydawać się mało, ale  nadmienię, że najwyższa prognoza na rynku wskazywała na niemal 3 procentowy spadek produkcji w czerwcu. Przypomniał mi się kadr z filmu Seksmisja: „Uratowani! Uratowani jesteśmy! Bocian! Patrz! Bocian! Jak on żyje, to znaczy, że my też możemy”. Taki mały sygnał, a jak wiele znaczy. Ten mały, niepozorny wzrost oznacza, że gospodarka wstała na nogi z największego szoku od lat.

Choć jeszcze nie na proste nogi. To taki pół-przysiad.

Dane o produkcji za cały kwartał wskazują, że PKB mógł zanotować w nim spadek o ok. 5-8 proc. rok do roku. Byliśmy oczywiście w głębokiej recesji, ale jeszcze parę miesięcy temu wydawało się, że spadek PKB w drugim kwartale może być głęboko dwucyfrowy. Trzeba jeszcze poczekać na dane o sprzedaży detalicznej i produkcji budowlanej by wydać bardziej jednoznaczne oceny, ale wracamy z dalekiej podróży.

To wszystko nie oznacza niestety jeszcze, że w drugiej połowie roku sytuacja poprawi się równie szybko. Wyjście z dołka to w dużej mierze efekt realizacji zaległych zamówień (pomogły też dwa dni robocze więcej w czerwcu tego roku niż zeszłego). Zamknięte fabryki wróciły do pracy i zaczęły wysyłać klientom zamówione wcześniej towary – to wymagało zwiększonej aktywności. Jeżeli jednak napływ nowych zamówień nie utrzyma się na poziomie sprzed epidemii, to dynamika produkcji wróci poniżej zera.

Teraz toczy się walka o to, by ten napływ zamówień nie spadł za mocno. Ma rację wicepremier Jadwigi Emilewicz, która mówi, że od stosowania tarczy przechodzimy do stosowania miecza. Był czas chronienia firm przed bezprecedensowym wstrząsem płynnościowym, teraz nadszedł czas wspierania popytu – konsumpcyjnego i inwestycyjnego. Sami w kraju nie jesteśmy w stanie odbudować tego popytu do poziomów sprzed epidemii, bo jako mała gospodarka otwarta (kraj z dużym udziałem eksportu i importu w PKB) bardzo zależymy od zamówień zagranicznych. Ale odpowiednie działania po stronie podatków i transferów mogą pomóc gospodarce nadrobić zdecydowaną większość strat. Jeżeli oczywiście sytuacja epidemiczna na to pozwoli.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Skąd się wziął pesymizm NBP i czy jest uzasadniony

Patrząc na przyszłość gospodarki polskiej, zawsze jednym z najciekawszych punktów odniesienia jest raport o inflacji Narodowego Banku Polskiego – długi dokument rozkładający na czynniki pierwsze trendy ekonomiczne w kraju. Dlatego najnowszy raport przeczytałem z najwyższym zainteresowaniem.

Coś, co przykuło moją uwagę, to pesymizm NBP dotyczący inwestycji firm, czyli wzrostu zasobów produkcyjnych polskiej gospodarki. Analitycy banku centralnego uważają, że aż do końca 2022 r. inwestycje nie wrócą do poziomu z końca 2019 r., czyli sprzed epidemii. Sprawi to, że trwale obniży się potencjał rozwojowy kraju oraz trwale wzrośnie stopa bezrobocia. Skąd wzięła się taka prognoza? Albo NBP założył, że epidemia w jakiejś formie utrzyma się przez trzy lata, albo że pozostawiony przez nią lęk przed ryzykiem utrzyma się długo. To pierwsze założenie wydaje mi się niemożliwe do zweryfikowania, to drugie zaś zasługiwałoby na więcej uwagi.

Co do szczegółów, projekcja NBP jest pod względem ścieżki PKB wyraźnie niższa od prognoz analityków rynkowych. W tym roku, według NBP, polski PKB ma spaść o 5,4 proc., w 2021 r. wzrośnie o 4,9 proc., a w 2022 r. o 3,7 proc. Żeby przełożyć to na bardziej zrozumiały język, warto pokazać, że przy takim rozwoju wydarzeń przeciętne dochody w Polsce w 2022 r. będą aż o 6,5 proc. poniżej poziomu, który był przewidywany przed epidemią. To bardzo dużo. Najbardziej wymiernym tego efektem będzie wzrost stopy bezrobocia. Ma ona nawet w 2022 r. być o ok. 2,5 pkt proc. powyżej poziomu sprzed epidemii, co oznacza trwają utratę ok. 400 tys. miejsc pracy. Tę liczbę można zapamiętać: 400 tys. miejsc pracy jako trwały koszt epidemii.

Spójrzmy skąd bierze się przekonanie NBP o takim wzroście bezrobocia. Główny winowajca to inwestycje, które w wyniku lęku firm i gospodarstw domowych mają być trwale niskie. Jeszcze w ostatnim kwartale 2022 r. inwestycje mają być o ok. 8 proc. niższe niż pod koniec 2019 r.(!). Tak długotrwałego spadku inwestycji w Polsce nie wywołał ani wielki kryzys finansowy z 2008 r., ani kryzys strefy euro z 2011 r. Pokazuję to na załączonym wykresie.

Analitycy NBP tłumaczą to niepewnością, jaka będzie panowała wśród firm, czyli mówiąc prościej – strachem przed podejmowaniem ryzyka. Strach wynika oczywiście z pandemii. W projekcji założono następujący scenariusz: „Negatywny wpływ pandemii na aktywność gospodarczą będzie ustępował, jednak nie wygaśnie w pełni przed końcem horyzontu projekcji”. Czyli jeszcze przez co najmniej dwa i pół roku będziemy odczuwali skutki COVID-19. A pewnie dłużej, tylko projekcja nie wykracza już poza koniec 2022 r.

Założenie, że choroba będzie siać strach jeszcze przez ponad dwa lata, uważam za dość pesymistyczne. Rośnie skuteczność leczenia choroby, rosną szanse na wprowadzenie dość szybko szczepionki, ludzie dostosowują też swoje oczekiwania do nowej rzeczywistości – uczą się w niej funkcjonować. Już teraz widać, że druga fala epidemii nie wywołuje takiej paniki jak pierwsza, a co dopiero będzie za dwa lata, przy n-tej fali. Bardziej obawiam się jakiegoś silnego uderzenia zimą niż tego, że przez wiele lat będziemy żyli w cieniu strachu przed chorobą. Choć rozumiem oczywiście, że w oficjalnym dokumencie bank centralny nie chciał zakładać zupełnego ustąpienia pandemii.

Natomiast za bardziej uzasadnione uważam inne założenie – że nawet  w warunkach ustępowania choroby, utrzyma się generalna awersja do ryzyka. Po wielkim szoku obawy mogą utrzymywać się przez długie lata – jest wiele badań, które to pokazują i poświęcę im wkrótce więcej uwagi w jednym z newsletterów. Psychologowie nazywają to „efektem zakotwiczenia”: ludzie patrzą na świat przez pryzmat zjawisk, które niedawno zobaczyli. Innymi słowy, konsumenci, właściciele firm i menedżerowie mogą bać się pandemii nawet wiele kwartałów po jej ograniczeniu.

Wyobrażam sobie, że wystąpienie takiego przedłużonego strachu jest możliwe. Jednak są sposoby, by radzić sobie z takim problemem. Jeżeli koszt ryzyka w inwestycjach w oczach firm rośnie, to trzeba obniżyć inne koszty związane z inwestycjami – poprzez utrzymywanie bardzo niskich stóp procentowych, czy solidne wsparcie podatkowe dla inwestujących firm. Polityka publiczna nie powinna dopuścić do sytuacji, w której nawet kilka lat po ograniczeniu epidemii bezrobocie jest na podwyższonym poziomie. To, jaki scenariusz będzie realizowany w najbliższych latach, nie jest nam dane przez jakąś zewnętrzną siłę: to zależy od nas, od instytucji publicznych, które jako społeczeństwo powołaliśmy do wypełniania zadania stabilizowania gospodarki. Czyli między innym od banku centralnego.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Politycy obrazili się na małe firmy?

Znaleźliśmy się chyba w przełomowym momencie na ścieżce rozwoju polskiej gospodarki. Hołubione małe firmy znalazły się pod presją polityczną. Najważniejsi politycy wprost przyznają, że gwałtowna podwyżka płacy minimalnej, o której pisałem wczoraj, ma być bodźcem do skończenia z modelem rozwoju opartym o niskie płace. To są wprost słowa premiera Mateusza Morawieckiego, a wtórowała mu minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz. A przecież model rozwoju oparty o niskie płace cechuje niewątpliwie częściej firmy małe niż duże – tam się płaci mniej, tam jest więcej nieefektywności, mniej inwestycji. Nieprzypadkowo niektórzy ekonomiści interpretują radykalną podwyżkę płacy minimalnej jako próbę wymuszenia konsolidacji w sektorze przedsiębiorstw, czyli bodziec do łączenia się małych firm.

Wygląda to tak, jakby politycy obrazili się na małe firmy. Jakby te nie spełniały ich marzeń o wielkim „pchnięciu inwestycyjnym”. Wystarczy zresztą spojrzeć na dane, które pokazuję poniżej. Inwestycje w przeliczeniu na pracownika w firmach zatrudniających od 10 do 49 osób były w 2018 r. niższe niż w 2007 r. Przez ponad 10 lat małe firmy zredukowały inwestycje (!!!). W tym samym czasie inwestycje w przeliczeniu na pracownika w firmach zatrudniających powyżej 49 osób wzrosły o niemal jedną czwartą (też mało, ale więcej).

Te dane można interpretować oczywiście różnie. Możliwe jest, że jest w tym trochę iluzji statystycznej. W miarę upływu czasu w grupie małych firm zostają tylko te, które są mało efektywne, czyli też te, które mniej inwestują. Te bardziej dynamiczne szybciej awansują do grupy większych firm i dlatego statystyki pokazują słabe wyniki inwestycyjne w niższej grupie. Ale wątpię, czy to jest całe wyjaśnienie obserwowanej dywergencji inwestycyjnej między grupą małych i grupą większych firm. Bazując na różnych analizach można dojść do wniosku, że w Polsce istnieją bariery, które blokują rozwój małych firm – mogą to być utrudnienia w dostępie do finansowania, może być niepewność systemu podatkowego i duża skala szarej strefy, może to też być transformacja rynku pracy i problem z dostępem do pracowników (w Polsce od kilku lat trwa recesja demograficzna, spada liczba osób w wieku produkcyjnym).

Wróćmy do polityków. Ci wymarzyli sobie, że osiągniemy w Polsce bardzo wysoką stopę inwestycji. Słynny plan Morawieckiego zakładał, że udział inwestycji w PKB sięgnie 25 proc. (teraz wynosi ok. 19 proc.). Ich oczkiem w głowie były polskie MiŚe, czyli małe i średnie firmy kontrolowane przez krajowy kapitał – to one miały więcej inwestować. Ale klops. Nie inwestują. Więc teraz zamiast marchewki, czyli różnych ulg podatkowych i zachęt inwestycyjnych, nadchodzi kijek – potężna podwyżka płacy minimalnej, reklamowana jako zachęta do inwestowania w automatyzację. I pewnie część firm tak zareaguje. Ale wątpię, czy będzie to proces szybki i masowy. Rozwój gospodarczy to proces polegający na nauce, a ta trwa długo. Dziecku w trzeciej klasie nie każe się zdawać egzaminu szóstoklasisty i tak samo nie da się na małych firmach wymusić gwałtownej i szybkiej transformacji.

Może to nie firmy popełniły błędy, tylko politycy? Może po prostu źle definiowali instrumenty służące wsparciu tych firm? Popełniali błędy w polityce gospodarczej, nie widzieli efektów, a teraz sięgają po radykalne metody?

Jeżeli problemem jest w Polsce dostęp do finansowania, to nie można zarzynać rynku kapitałowego. Jeżeli problemem jest niepewność systemu podatkowego, to nie można gwałtownie dokręcać śruby kontroli podatkowych (patrz słynne interpretacje wsteczne prawa podatkowego, gdy firmy posiadające interpretacje podatkowe są zmuszane do dopłaty podatków). A jeżeli problemem jest dostępność pracowników, to nie można tak radykalnie podnosić płacy minimalnej, która wypchnie z rynku pracy część pracowników, a część przesunie do najbardziej efektywnych firm, odcinając mniej efektywnym firmom do nich dostęp.

Generalnie polityka nastawiona na bodźce do podnoszenia efektywności jest bardzo Polsce potrzebna. Nie było jej do tej pory. Koncentrowano się na mało efektywnych ulgach dla małych firm, a nie na bodźcach do wspierania najbardziej dynamicznych przedsiębiorstw. Ale jeżeli nie da się wwiercić śruby w ścianę, to może trzeba zamienić wiertło, a nie traktować ją młotem pneumatycznym.

Mam wrażenie, że politycy strzelili focha na małe firmy. A z fochów rzadko wychodzi coś dobrego.

Autor: Ignacy Morawski


Więcej danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Firmy chcą zatrudniać, nie chcą inwestować

Ruszą, nie ruszą; ruszą, nie ruszą; ruszą, nie ruszą? Pytanie o to, kiedy firmy w Polsce zareagują na świetną koniunkturę porządnym wzrostem nakładów inwestycyjnych, od dawna nurtuje ekonomistów. I najnowsza ankieta NBP wśród firm wskazuje, że inwestycje wciąż nie ruszają. Lub przynajmniej, że rosną powoli. Co ciekawe, firmy wciąż są bardzo chętne do zatrudniania ludzi. Dlaczego więc nie chcą inwestować?

NBP pyta co kwartał pyta w ankiecie menedżerów o ich postrzeganie koniunktury i plany firm na przyszłość. Wskaźniki konstruowane na podstawie tej ankiety całkiem nieźle obrazują realną aktywność gospodarczą (czyli korelują się ze zmiennymi ze sfery realnej), więc warto je obserwować.

Wskaźnik nowych inwestycji, pokazujący odsetek firm planujących nowe nakłady inwestycyjne w ciągu kwartału, wyraźnie obniżył się na początku wiosny. Z kolei wskaźnik zatrudnienia wzrósł. Oba wskaźniki pokazuję na wykresie poniżej w ujęciu zmiany rok do roku. Widać, że oba wskaźniki w długim okresie poruszają się równolegle, ponieważ decyzje o inwestycjach i zatrudnianiu podejmowane są zwykle w tym samym czasie. Jednak w ostatnim czasie wskaźnik inwestycji dołował, a wskaźnik zatrudnienia rósł.

Potencjalne wyjaśnienia

Jak to wyjaśnić? Dlaczego firmy deklarują niską skłonność do nowych inwestycji? Tematem zajęliśmy się już rok temu (więcej), a teraz go kontynuujemy.  Kilka możliwości wysuwa się na pierwszy plan. 

Pierwsza możliwość jest taka, że nastąpiło pogorszenie postrzegania perspektyw rozwojowych przez firmy. Nie widać tego w twardych danych z gospodarki, ale widać w indeksach nastrojów, również tych podawanych przez NBP. Wśród ekonomistów zapanował ostatnio wielki optymizm co do perspektyw gospodarki, ale firmy widzą to nieco inaczej. Jednocześnie firmy mogą być chętne do zatrudniania nowych ludzi, bo widzą, że w erze recesji demograficznej o pracownika jest generalnie bardzo ciężko.

Druga możliwość jest taka, że firmy doświadczając wzrostu kosztów pracy mają problem z wygenerowaniem przepływów finansowych koniecznych do sfinansowania inwestycji. Dla mniejszych i średnich firm, mających ograniczony dostęp do kredytu, lub niechętnie korzystających z kredytu, może być to ograniczenie rozwojowe. Stąd może się brać wysoka skłonność do zatrudniania i niska do inwestowania.

Trzecia możliwość jest taka, że firmy są mało skłonne do inwestycji ze względów regulacyjnych. NBP podaje, że wskaźnik nowych inwestycji szczególnie obniżył się w  m.in. handlu. Czyżby było to pokłosie dalszego zaostrzania regulacji dotyczących „wolnych niedziel”? Jednocześnie restrykcyjna polityka fiskalna w obszarze ściągalności podatków może wpływać na zaburzenia płynności i utrudnienia w planowaniu finansowania długookresowych przedsięwzięć.

Jakie wnioski?

Pierwszy z podanych czynników ma charakter długookresowy, dwa kolejne – bardziej strukturalny. Wszystkie z wyjaśnień mają charakter hipotetyczny. 

Jakie wypływają z tego wnioski? Niska skłonność do inwestycji to jest niepokojące zjawisko, bo jeżeli będzie się przedłużała to może ograniczyć potencjał rozwojowy polskiej gospodarki. Ale w ostatnich kwartałach snucie negatywnych wizji w oparciu o słabość inwestycji sprawdzało się bardzo słabo. Więc do tego alarmującego sygnału można podejść z dystansem.

Autor: Ignacy Morawski


Baza danych NBP: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Czy Polska ma problem z mierzeniem inwestycji?

Słabość inwestycji w polskiej gospodarce to jedno z głównych zjawisk, które przykuwa uwagę ekonomistów w ostatnich latach – poza bardzo szybkim wzrostem gospodarczym i zmianami na rynku pracy. Pod koniec 2018 r. inwestycje były zaledwie o 2,3 proc. wyższe niż trzy lata wcześniej, mimo że PKB urósł w tym czasie o ponad 13 proc. To sprawiło, że udział inwestycji w PKB spadł w bardzo zaskakujący sposób. Pokazuję to na wykresie poniżej.

Intrygującą opinię na ten temat wypowiedział wczoraj prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński na konferencji Forum Bankowe. Jego zdaniem GUS… zaniża wartość inwestycji w gospodarce. Nie jest to opinia nowa, ale wypowiedziana przez prezesa banku publicznie nabiera znaczenia. Dokładnie Glapiński powiedział tak:

Z rosnącym zdumieniem obserwujemy statystykę, jeśli chodzi o poziom inwestycji w Polsce i według naszych dyskusji i analiz, poziom inwestycji jest wyższy niż odnotowuje to GUS. Dyskusyjna jest analiza, jeśli chodzi o leasing. Przychylamy się do opinii, że poziom inwestycji jest daleko wyższy niż pokazują to statystyki. Wykazywany niski poziom inwestycji przy tak wysokim wzrośnie PKB jest sprzecznością” (cytat za PAP).

Jego słowa są o tyle istotne, że NBP dysponuje bardzo rozbudowanymi zasobami analitycznymi i ma dobry wgląd w trendy w gospodarce. NBP otrzymuje też od GUS więcej informacji niż przeciętny obywatel. Co więcej, debata o inwestycjach ma bardzo duże implikacje dla rekomendacji dla polityki gospodarczej. Czy więc słabość inwestycji w Polsce jest iluzją statystyczną?

Czy rzeczywiście inwestycje są niedoszacowane?

Nie mam na to pytanie naturalnie jednoznacznej odpowiedzi. Ale mam kilka uwag, które mogą naprowadzić nas na istotne problemy.

Po pierwsze, choć bardzo szybki wzrost PKB i niski wzrost inwestycji nie są zupełnie sprzeczne, to są zjawiskiem rzadkim. W ostatnich 20 latach w Unii Europejskiej na 220 przypadków trzyletniego wzrostu PKB o ponad 10 proc., tylko w 10 przypadkach inwestycje rosły tak słabo jak teraz w Polsce lub słabiej. Prawie wszystkie przypadki dotyczą tzw. nowych członków UE. Może rzeczywiście jest jakiś problem z mierzeniem nakładów na środki trwałe?

Po drugie, należałoby odpowiedzieć na pytanie, czy problem z mierzeniem inwestycji jest większy niż w przeszłości i większy niż w innych krajach UE? To pozwoliłoby lepiej ocenić obecną sytuację Polski w porównaniach historycznych i geograficznych. Glapiński sugeruje, że jest problem z wliczaniem leasingowanych maszyn do inwestycji – leasing bardzo szybko rósł w ostatnich latach, więc może być coś na rzeczy, że problem z liczeniem inwestycji się powiększył i wpłynął na szacunek dynamiki inwestycji.

Po trzecie, zaskakujące jest, że prezes NBP wyraża opinie, które nie mają poparcia w oficjalnych dokumentach analitycznych banku. Pytanie, dlaczego tak się dzieje? Dopiero co NBP opublikował duży Raport o Inflacji, gdzie jeden rozdział jest poświęcony inwestycjom. Nie ma tam słowa o problemach z ich mierzeniem, opisanych przez prezesa banku. Czy wątpliwości odnośnie inwestycji mają po prostu członkowie Rady Polityki Pieniężnej, czy też szersza grupa analityków w banku? Przekłada się to wprost na pytanie, czy uwagi Glapińskiego nie mają charakteru politycznego?

Sądzę, że zarówno NBP jak i GUS powinny udzielić opinii publicznej głębszej informacji na ten temat. 

Autor: Ignacy Morawski

Źródło danych o inwestycjach dla krajów UE: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna