Dane, które wywołują furię w Białym Domu

Ścieżki Europy i Stanów Zjednoczonych w ostatnich latach trochę się rozjechały. Dotyczy to głównie podejścia do handlu i globalizacji, ale zwrócę dziś uwagę na jeden aspekt tego rozejścia, który jest bardzo istotny, choć rzadko znajduje się w centrum uwagi opinii publicznej – zadłużenie publiczne. Myślę, że gdyby wykres, który przedstawiam poniżej, pokazać w Białym Domu, mógłby wywołać furię (zresztą na pewno taki wykres sobie pokazywali).

Wczoraj Eurostat podał, że kraje Unii Europejskiej zredukowały dług publiczny w 2018 r. do 80 proc. PKB. Redukcja wskaźnika długu trwa już od czterech lat i wynika z restrykcyjnej polityki fiskalnej prowadzonej przez największe kraje i narzucanej przez reguły UE. W tym samym czasie Stany Zjednoczone powiększały swój wskaźnik długu do niemal 110 proc. PKB. Według porównywalnych danych, w ciągu czterech lat USA powiększyły wskaźnik długu o 2 pkt proc., a UE zredukowała go o 6 pkt proc. Wynika to z faktu, że rząd federalny w Waszyngtonie prowadzi znacznie luźniejszą politykę fiskalną – utrzymuje wysoki deficyt, a za kadencji Donalda Trumpa nawet ten deficyt powiększył (w wyniku cięć podatków).

Kto lepiej wychodzi na odmiennym podejściu do polityki fiskalnej? Stany Zjednoczone notują wyższy wzrost gospodarczy i mają niższą stopę bezrobocia niż Unia Europejska, więc można argumentować, że na innym podejściu do polityki makroekonomicznej wypadły lepiej. Choć napięcia społeczne uwidocznione przez wybór Donalda Trumpa na prezydenta ukazały wiele problemów, których w kluczowych wskaźnikach makroekonomicznych nie widać. Na przykład, w USA relatywnie duży jest odsetek osób, które w ogóle nie są aktywne zawodowo – wypadły z rynku pracy. Europa znacznie lepiej radzi sobie z tym problemem. W Europie znacznie niższe są też nierówności społeczne, a antyglobalizm nie zyskał tak silnego miejsca na scenie politycznej.

Ale ważne jest, by zrozumieć, że Unia Europejska nie mogłaby obniżać swoich wskaźników długu, gdyby… nie powiększały ich Stany Zjednoczone. To jest właśnie ten wniosek, który mocno rezonuje w Białym Domu – zwracał na to uwagę już prezydent Barack Obama, a dla Donalda Trumpa jest to wręcz oczko w głowie. Unia Europejska utrzymała w ostatnich latach dodatni wzrost gospodarczy dzięki bardzo wysokiemu saldu handlowemu z resztą świata. Aż jedna piąta całkowitego wzrostu gospodarczego UE w latach 2010-2018 została wygenerowana przez popyt zagraniczny (netto). W dużej mierze jest to możliwe dzięki popytowi na europejskie towary pochodzącemu ze Stanów Zjednoczonych. W uproszczeniu, USA stymulują popyt wewnętrzny luźną polityką fiskalną i dzięki temu zwiększają popyt na europejskie towary i usługi, pomagając Unii Europejskiej uniknąć recesji i umożliwiając jej prowadzenie takiej a nie innej polityki fiskalnej. W USA popyt zagraniczny netto nie dołożył niemal nic do całkowitego wzrostu PKB w latach 2010-2018.

Trump chce zareagować cłami na europejskie towary, co koniec końców zaszkodzi obu stronom. Ale UE powinna sobie zdawać sprawę, że taką reakcję USA częściowo sprowokowała. Sytuacja przypomina finansowanie wydatków wojskowych – Europa korzysta wysokich wydatków w USA, sama nie chcąc spełniać wymogów NATO odnośnie wydatków militarnych.

Wniosek? Biorąc pod uwagę skalę wstrząsów gospodarczych w ostatniej dekadzie, polityka fiskalna w UE jest prawdopodobnie zbyt restrykcyjna. Ten błąd był łagodzony przez solidny popyt ze świata, do czego przyczyniła się zbyt luźna polityka fiskalna w USA.  Optymalna sytuacja byłaby taka, gdyby ścieżka długu w UE była wyższa niż w USA – a jest odwrotnie. Czas pokaże, czy z taką metodą wychodzenia Europy z kryzysu są związane jakieś ukryte koszty.

Autor: Ignacy Morawski

Baza danych SpotData: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Nie, Polska nie podąża ścieżką Grecji

Mamy w Polsce ewidentny problem z odpowiednim podejściem do zjawiska długu publicznego. Zresztą nie tylko my, w Polsce, bo jest to problem światowy. Swoisty koncepcyjny kac pokryzysowy, związany z zachwianiem mainstreamowych paradygmatów ekonomicznych. Problem polega na tym, że trudno jest odpowiedzieć na pytanie, gdzie leży punkt równowagi między odpowiednim wykorzystaniem długu publicznego do celów społecznych, a naruszaniem stabilności finansowej gospodarki? W mediach dominują skrajne opinie: z jednej strony, że dług to zło, a Polska jest jak Grecja (sic!), z drugiej strony, że długiem nie należy przejmować się wcale. Oto moja odpowiedź: nie, nie idziemy drogą Grecji, ani Grecji sprzed dekady, ani Grecji sprzed trzydziestu lat. Ale nie trzeba odwoływać się do panicznych scenariuszy by wykazać nieroztropność polityki zwiększania konsumpcji na kredyt w dobrych czasach. Powód do podjęcia tematu jest znaczący. Pierwszy raz w tej dekadzie dług publiczny Polski spadł w ujęciu na koniec roku poniżej 50 proc. PKB. Tak wynika z ostatnich szacunków GUS, wykonanych wg metodologii unijnej. Pokazuję to na wykresie poniżej. Z drugiej strony, bardzo hojne obietnice socjalne rządu prawdopodobnie ponownie pchną Polskę na ścieżkę wzrostu długu publicznego. Co więcej, po raz pierwszy w historii najnowszej kraju tak silna ekspansja fiskalna ma miejsce w okresie szczytowej koniunktury. Rozkręcamy konsumpcję na kredyt, co z intuicyjnego punktu widzenia nie jest działaniem roztropnym. Co rusz przeczytać można opinie ekonomistów, którzy ostrzegają, że Polska prowadzi nieostrożną politykę fiskalną, a wprowadzenie tzw. piątki Kaczyńskiego wiedzie wprost do scenariusza greckiego. Jak połączyć te punkty, jak je zinterpretować? Z góry uprzedzam, że w tym tekście nie zajmuję się w ogóle kompozycją wydatków publicznych (czy mają iść na czołgi czy leczenie chorób), a tylko aspektem makroekonomicznym – długiem, deficytem i wiarygodnością.

Porównanie Polski do Grecji – dlaczego jest niesłuszne

Porównywanie Polski do Grecji uznaję wyłącznie za chwyt publicystyczny, w istocie rzeczy niesłuszny. Grecja to archetyp Wszystkich Błędów Jakie Można Popełnić w Polityce Gospodarczej i Wszystkich Losowych Nieszczęść Jakich Można Doświadczyć. Uważam, że Polski dziś z Grecją z 2005-2010 r. nie ma sensu porównywać w ogóle, byłoby to czyste szaleństwo. Ale jest też kilka bardzo istotnych różnic między Polską dziś a Grecją sprzed trzydziestu lat.

Po pierwsze, Grecja zwiększyła wskaźnik długu do PKB z 20 do 100 proc. w ciągu zaledwie 13 lat od 1980 do 1993 r., nie doświadczając w tym czasie ani jednego epizodu redukcji wskaźnika długu.  Tymczasem w Polsce wskaźnik długu od 25 lat nie zmienił się, a konstytucyjny limit zadłużenia na poziomie 60 proc. PKB praktycznie uniemożliwia trwałe powiększanie długu. Po drugie, Grecja nigdy w latach 80. i 90. nie rozwijała się w takim tempie jak dzisiejsza Polska, mimo że była w ujęciu PKB per capita uboższa niż dzisiejsza Polska. Jak wiadomo, tempo rozwoju ma ogromne znaczenie dla stabilności zadłużenia. Po trzecie, Grecja ani razu nie zanotowała nadwyżki na rachunku bieżącym, a w latach 80. i 90. standardem były deficyty rzędu 3-5 proc. PKB. Polska ma dziś niemal zrównoważone saldo obrotów bieżących. Po czwarte, Grecja ani razu w latach 80. i 90. (i ani razu do wielkiego kryzysu finansowego) nie miała inflacji niższej niż Niemcy. Tymczasem Polsce epizody inflacji poniżej poziomu Niemiec zdarzają się, a średni poziom inflacji jest bardzo zbliżony do niemieckiego. Podsumowując tę krótką wyliczankę, Polska jest krajem znacznie bardziej stabilnym niż Grecja w którymkolwiek momencie od 1980 r. Fakt, że nie podążamy ścieżką Grecji, nie oznacza jednak, że wszystko w polityce fiskalnej należy ocenić pozytywnie. Finansowanie konsumpcji na kredyt w czasach dobrej koniunktury generuje słabości systemowe, które w pewnych warunkach mogą okazać się bardzo kosztowne. Te warunki mogą wystąpić lub nie, ale to jest tak jak z polisą OC – trzeba ją mieć, bo w razie poważniejszych wypadków koszty mogą być bardzo bolesne. Tak samo warto dbać o długookresową stabilność finansów publicznych.

Przykład Czech i Węgier – dwa sposoby zarządzania deficytem

Podam przykład. W poprzedniej dekadzie dwa kraje naszego regionu – Czechy i Węgry – doświadczyły wstrząsu gospodarczego, który na dekadę wepchnął je w niemal całkowitą stagnację. Co istotne, oba kraje na początku poprzedniej dekady miały mniej więcej podobny rating. Jednak Węgry prowadziły politykę wysokich deficytów (nawet bardzo wysokich), a Czechy po wejściu do UE ograniczały deficyt fiskalny. Gdy nadeszła stagnacja, Węgry doświadczyły ucieczki inwestorów, wzrostu stóp procentowych i istotnego wzrostu bezrobocia. Towarzyszyły temu silne wstrząsy polityczne. Czechy natomiast utrzymały bardzo wysoką stabilność, w miarę niskie bezrobocie i były traktowane przez inwestorów jako bezpieczna przystań. Jeżeli jakaś analogia jest słusznym ostrzeżeniem dla Polski, to nie grecka, ale właśnie węgierska. Wprawdzie do scenariusza węgierskiego wciąż nam sporo brakuje, bo mamy znacznie niższy dług krajowy i zagraniczny niż Węgry w połowie poprzedniej dekady. Ale jeżeli w dekadę niższego wzrostu gospodarczego (z powodów demograficznych) i rosnących napięć w systemie opieki zdrowotnej (przyrost liczebności kosztownych dla systemu roczników 60+) wejdziemy ze strukturalnie niezrównoważonymi finansami publicznymi, to możemy ponieść wysokie koszty społeczne. Wiarygodność i stabilność są potrzebne na trudne czasy jako poduszka bezpieczeństwa. Trudne nie w sensie cyklicznych dołków, ale okresów, kiedy model rozwojowy będzie przechodził dłuższe dostosowanie. Dlatego tak istotne jest trzymanie się przewidywalnych reguł, które umożliwiają redukcję długu w dobrych czasach i jego powiększenie w złych czasach. Autor: Ignacy Morawski


Źródło danych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Nie ma nadwyżki w budżecie, jest deficyt – choć niski

Wszędzie można przeczytać, że budżet państwa ma nadwyżkę. Rzeczywiście tak jest, gdy weźmie się pod uwagę pierwsze dziesięć miesięcy 2018 r. Ale ze względu na różne przesunięcia dochodów lub wydatków na przełomie roku, patrzenie na rok kalendarzowy dawno straciło sens. Najlepsza miara pokazująca kondycję budżetu to 12 miesięczna krocząca suma sald. Wedle tej miary mamy wciąż deficyt.

W okresie styczeń-październik budżet państwa miał nadwyżkę w wysokości 6,5 mld zł. Ale patrząc na kroczące 12 miesięcy, czyli tym razem na okres listopad 2017-październik 2018 widzimy deficyt w wysokości 21,5 mld zł. Żeby jeszcze uczynić ten obraz bardziej wyraźnym, odnieśmy te dane do PKB. W tym samym okresie deficyt wyniósł 1,1 proc. PKB, czyli był na poziomie, na którym utrzymuje się mniej więcej od roku. Innymi słowy, nihil novi w budżecie. Przy obecnej koniunkturze można oczekiwać, że taki deficyt utrzyma się jeszcze przez dłuższy czas.

Jak ocenić ten wynik? Dobrze. Deficyt jest blisko rekordowo niskich poziomów (czyli saldo jest bliskie rekordowo wysokich poziomów). Jako kraj notujący ponadprzeciętną stopę inwestycji publicznych i wysoką dynamikę nominalną PKB w długim okresie, możemy pozwolić sobie na utrzymanie niewielkiego deficytu i zachowanie równowagi makroekonomicznej. W takich warunkach dług publiczny znajduje się na spadkowej ścieżce. Moglibyśmy oczywiście prowadzić politykę nadwyżek budżetowych. Wtedy prawdopodobnie obserwowalibyśmy parę z następujących zjawisk: wyższy rating, niższe stopy procentowe, mocniejszą walutę, a hipotetycznie też wyższy udział inwestycji prywatnych w PKB i mniejszy udział konsumpcji. Pytanie tylko, czy taka konfiguracja byłaby stabilna politycznie. Może lepsze jest wrogiem dobrego.

Autor: Ignacy Morawski, Dyrektor SpotData