Być jak Izrael – jak szybko wyjść z lockdownu

Rząd znów zaostrza restrykcje gospodarcze i społeczne: zamyka kina, teatry, muzea, szkoły, hotele i sklepy w galeriach handlowych. Zgodnie z tym, co pisałem już parę razy – szpitale są tak przeciążone, że na tym etapie to nie jest kwestia wyboru. Główne pytanie brzmi teraz: czy uda się z tego lockdownu wyjść do początku grudnia, zgodnie z obecnym założeniem? Przykłady innych krajów sugerują, że jest to możliwe. Ale nie będzie łatwe.

Na razie mamy dwa przykłady krajów, które wprowadziły drugi restrykcyjny lockdown i w przypadku których można ocenić rezultaty: Izrael i Irlandię. W Izraelu ostre restrykcje wprowadzono w drugiej połowie września, w Irlandii miesiąc później. W obu przypadkach zasięg epidemii został bardzo szybko ograniczony. Izrael już znosi ograniczenia, a Irlandia ma to zrobić pod koniec miesiąca.

Wkrótce będziemy mogli ocenić skuteczność restrykcji wprowadzonych pod koniec zeszłego miesiąca w Czechach, czy Francji, a także na początku listopada w Wielkiej Brytanii. Na razie wszędzie widać pierwsze sygnały ograniczenia zasięgu epidemii, ale za wcześnie na wnioski.

Jeżeli Polska podążałaby ścieżką Izraela i Irlandii, to zniesienie restrykcji będzie możliwe na początku grudnia. Lekkim optymizmem może napawać fakt, że już teraz w Polsce widać zmniejszenie dynamiki rozprzestrzeniania się wirusa – wskaźnik reprodukcji powoli maleje (pokazuje on, ile osób zaraża przeciętnie jeden zainfekowany), zmniejsza się też dynamika hospitalizacji. Ten proces wkrótce powinien przybrać na sile.

Pozytywny jest też fakt, że rząd zapowiada kontynuację programów pomocowych z wiosny dla najbardziej zagrożonych branż. Choć na razie brakuje szczegółów, by móc ocenić wielkość pomocy. Dostrzegam ryzyko, że o ile wiosną pomoc okazała się zbyt hojna, o tyle teraz może okazać się zbyt skąpa.

Widzę też ryzyko, że nam znoszenie ograniczeń zajmie więcej czasu niż Izraelowi. Przede wszystkim ze względu na fakt, że fala epidemii jest w Polsce wyższa niż w Izraelu we wrześniu – mamy większy odsetek pozytywnych testów i wyraźnie większą liczbę zgonów w przeliczeniu na milion mieszkańców. Ograniczanie fali może więc być dłuższe. Dla nas lepszym przykładem mogą być Czechy, warto więc będzie dokładnie śledzić ścieżkę, jaką podąża ten kraj – Czechy są ok. 2 tygodni przed Polską.

Warto również pamiętać, że dla Polski, jako kraju mocno opartego o eksport, bardzo duże znaczenie mają też ograniczenia wprowadzane w innych krajach. Ważne będzie, jak ze znoszeniem restrykcji poradzą sobie Francja czy Wielka Brytania oraz czy nowe restrykcje będą musiały wprowadzać Niemcy.

Na ten moment mój scenariusz bazowy jest taki, że znoszenie restrykcji rozpocznie się powoli w pierwszej dekadzie grudnia. Będę śledził kluczowe dane o hospitalizacjach i infekcjach by aktualizować to założenie.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

Popyt na samochody na razie trzyma się relatywnie mocno

Polski konsument w październiku wyraźnie zredukował wydatki na wyjścia do kawiarni i restauracji, a nawet na ubrania. Ale samochody i inne dobra trwałego użytku kupował w tempie podobnym do poprzednich miesięcy. Lockdown powoli zaczął straszyć, ale jeszcze nie uderzył w całą mocą w wydatki konsumpcyjne. Zobaczymy jaki będzie listopad.

Jak co miesiąc śledzę dane o sprzedaży samochodów i zestawiam je z indeksami nastrojów konsumentów. Sądzę, że te dwa wskaźniki dobrze oddają skłonność Polaków do wydawania większych kwot pieniędzy. Jest to więc papierek lakmusowy zmiennej części popytu.

W październiku sprzedaż samochodów osobowych wyniosła 41 tys. sztuk (a dokładnie 40 067). To są dane instytutu analitycznego Samar. Po odjęciu sezonowości z danych, otrzymujemy spadek sprzedaży aut o 6,6 proc. w stosunku do września i o 11,7 proc. w stosunku do października zeszłego roku. Jest to bez dwóch zdań nienajlepszy wynik. Ale biorąc pod uwagę skalę rozwoju epidemii oraz ogólną zmienność sprzedaży samochodów, można powiedzieć, że popyt na auta wciąż trzymał się dość mocno w październiku.  Widzę w tych danych przejaw stabilności oczekiwań gospodarstw domowych i firm dotyczących ich przyszłej sytuacji finansowej. Możliwe, że programy antykryzysowe rządu wywołały przekonanie, że ryzyko utraty pracy jest generalnie niskie.

Co ciekawe, dane banku Pekao SA, czyli dużej instytucji obsługującej miliony klientów, wskazują, że stabilny w październiku był też popyt na sprzęt RTV/AGD i meble (bank prezentuje te dane na Twitterze poprzez konto swojego departamentu analiz makroekonomicznych). Te towary również należą do grupy trwałych dóbr konsumpcyjnych, na które popyt bardzo mocno zależny jest od zaufania gospodarstw domowych do swojego bezpieczeństwa finansowego. Dane te mogą więc potwierdzać postawioną powyżej tezę, że jak na razie epidemia nie zachwiała fundamentalnie poczuciem bezpieczeństwa finansowego.

Ale oczywiście wszystko jeszcze przed nami. Jesienne dno koniunktury nastąpi pod koniec listopada w optymistycznym scenariuszu lub w okolicach stycznia w pesymistycznym scenariuszu. Konsumenci prawdopodobnie zredukują w najbliższym czasie wydatki na dobra trwałe.

Już zresztą widać obniżenie aktywności kupujących w niektórych obszarach. Ze wspomnianych danych Pekao wynika, że w drugiej połowie października znacząco spadły wydatki na restauracje i kawiarnie (co naturalne biorąc pod uwagę ich zamknięcie), hotele, czy nawet ubrania. Ta ostatnia kategoria sugeruje mniejszą częstotliwość wizyt w galeriach handlowych. Wygląda na to, że na razie pod nóż poszły wydatki na dobra i usługi społeczne, związane z interakcją z innymi ludźmi. Czyli ludzie kupują mniej tego, czego nie mogą kupować ze względów na ograniczenia administracyjne lub miękkie zalecenia władz.

Teraz na froncie gospodarczym walka toczy się o to, czy dojdzie do zaostrzenia restrykcji społecznych o dwa elementy: zamknięcie sklepów niesprzedających towarów pierwszej potrzeby oraz nakaz pozostania w domu (poza wyjściem do pracy, na spacer czy w celu załatwienia innych niezbędnych potrzeb). Dopóki do tego nie dojdzie, dostosowanie konsumpcji nie powinno być gwałtowne. Najbliższy tydzień będzie pod tym względem kluczowy.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Lockdown nie straszny producentom. Na razie.

Pierwszy raz w historii z większym zainteresowaniem przyglądałem się indeksom koniunktury z takich krajów jak Irlandia czy Czechy niż z Polski. Te małe kraje bowiem jako pierwsze w Europie wprowadziły jesienią twardy lockdown i dane z nich napływające są pierwszym pomiarem, jak gospodarka reaguje na nowe obostrzenia. Wniosek jest taki, że nawet w warunkach lockdownu przemysł działa na wysokich obrotach. Konsumenci są w gorszych nastrojach, ale firmy przemysłowe w lepszych. Czy to dobry prognostyk na najbliższe miesiące dla innych krajów, które wprowadzają lockdown? I tak i nie.

Indeks PMI dla przetwórstwa przemysłowego w Czechach wzrósł w październiku do 51,9 pkt i tym samym był najwyższy od dwóch lat. Stało się tak mimo faktu, że kraj od miesiąca wprowadzał ostre ograniczenia w aktywności społecznej – 12. października podjęto decyzję o zamknięciu części usług (głównie gastronomia) i szkół, a 21. października zapadła decyzja o zamknięciu wszystkich sklepów nie sprzedających towarów pierwszej potrzeby.

Jak widać na wykresie, nastroje konsumentów w Czechach załamały się, a firm przemysłowych – poprawiły. Jak to interpretować? Koniunktura w przemyśle zależna jest głównie od warunków globalnych, a te były w przemyśle w październiku bardzo dobre. Indeksy PMI z Chin, Niemiec i USA pokazywały bardzo wysokie odczyty, wskazujące, że firmy przemysłowe działały na wysokich obrotach. PMI w Chinach znalazł się na najwyższym poziomie od stycznia 2011 roku, Niemczech – najwyżej od marca 2018 roku, a w USA – od stycznia 2019 roku (w Polsce indeks PMI wyniósł 50,8 pkt – tyle, co we wrześniu).

I to jest dobra wiadomość. Wprawdzie popyt w Europie na pewno spadnie w najbliższych tygodniach ze względu na narastające obostrzenia w większości krajów UE, ale w przeciwieństwie do wiosny nie mamy do czynienia ze skoordynowanym światowym zamrożeniem przemysłu. Chiny działają na wysokich obrotach, w USA na razie nie przewiduje się recesji w ostatnim kwartale roku. Co więcej, nawet w Europie warunki lockdownu są bardziej łagodne dla przemysłu niż na wiosnę – dzieci chodzą do szkoły, co sprawia, że pracownicy nie są wysyłani na urlopy opiekuńcze, a fabryki i place budowy normalnie działają.

Ale jednocześnie nie można oczekiwać, że europejski przemysł przejdzie przez trudne warunki zimowe jak czołg. W dużych krajach, takich jak Francja czy Wielka Brytania (a do nich niedługo mogą dołączyć inne) zamyka się część sklepów, co oznacza, że popyt okresowo wyraźnie spadnie. To spowoduje dostosowania w całych łańcuchach dostaw. Im dłużej będzie utrzymywał się okres niepewności, tym wydatki konsumentów będą niższe, a fala uderzeniowa będzie roznosiła się coraz szerszymi kręgami po różnych sektorach.

Najważniejszy dla przemysłu czynnik to długość trwania obostrzeń w Europie. Jeżeli będą one trwały ok. miesiąca i w grudniu sklepy w większości krajów będą otwarte, wówczas firmy mogą potraktować jesienne załamanie jako przejściowe i nie będą bardzo istotnie obniżać zamówień. Wstrząsy rozchodzące się po łańuchcach dostaw będą wtedy umiarkowane. Taki scenariusz mogą uprawdopodabniać dane epidemiczne z Czech, Irlandii czy Izraela, gdzie natychmiast po wprowadzeniu lockdownu zasięg epidemii zaczynał się znacząco kurczyć. Niestety zupełnie nie wiadomo, czy zimowa pogoda umożliwi znoszenie obostrzeń w grudniu. Będziemy śledzić przykład Czech i raportować na bieżąco.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Albo bezrobocie, albo inflacja

Przy tak dużym wstrząsie gospodarczym z jakim mierzy się świat, wiele krajów staje przed bardzo trudnym wyborem – albo pozwolą na skokowy wzrost bezrobocia, albo będą trzymać bezrobocie nisko dzięki rosnącym wydatkom publicznym i zaryzykują wzrost inflacji. Im głębsze i dłuższe będzie załamanie gospodarcze tym trudniej będzie znaleźć ścieżkę pośrednią, minimalizującą oba ryzyka. Z jednym z tych ryzyk – bezrobocia albo inflacji – trzeba się pogodzić, jeżeli chce się zapobiec drugiemu.

Wymienność między bezrobociem a inflacją już widać w danych. Jak pokazuję na wykresie, te kraje Unii Europejskiej, które najmocniej wspierały zatrudnienie w okresie kryzysu epidemicznego, mają najwyższą inflację. Na przykład, Polska doświadczyła najniższego wzrostu stopy bezrobocia wśród krajów UE w ostatnich sześciu miesiącach i jednocześnie ma najwyższą inflację. Z kolei kraje, które pozwoliły bezrobociu istotnie wzrosnąć, mają już deflację.

Dlaczego tak to działa? Skąd ta wymienność ryzyka inflacji i bezrobocia? Jeżeli w warunkach załamania aktywności gospodarczej podtrzymuje się zatrudnienie, to jednocześnie wynagrodzenia są wyższe niż wynikałoby to z warunków czysto rynkowych. A skoro wynagrodzenia są wyższe, to firmy mają wyższe koszty i jednocześnie popyt na ich towary jest bardziej stabilny niż gdyby rząd nic nie robił. Dlatego ceny są wyższe. Wydaje się, że to jest mechanizm, który mógł zadziałać w Polsce.

Można też problem opisać nieco prościej, obrazowo. Jeżeli w warunkach spadku PKB będziemy podtrzymywali nominalne dochody ludności, to wysoka siła nabywcza spotka się z mniejszą ilością towarów i wytworzy presje w górę na ceny.

Ekonomiści oczywiście dobrze wiedzą o tym, że można doświadczyć dwóch plag jednocześnie: mieć wysoką inflację i wysokie bezrobocie. Nazywa się to stagflacją (stagnacja+inflacja). Albo można mieć też niską inflację i niskie bezrobocie. Wtedy nazywa się to złotą równowagą (mój bardzo luźny przekład angielskiego pojęcia „goldilocks”, które opisuje taką sytuację). Ale sądzę, że w świecie epidemicznym trzeba mieć bardzo dużo pecha by skończyć w pierwszym stanie, stagflacji, albo wyjątkowo dużo szczęścia, by osiągnąć drugi stan – złotej równowagi.

Oba ryzyka – inflacji lub bezrobocia – mogą wiązać się z długookresową szkodą dla gospodarki.

Nadmierna inflacja może sprawić, że duża część ludności poczuje mocne uderzenie w portfele. Klasyczna ekonomia mówi też, że w takich warunkach firmy otrzymują złe sygnały cenowe i podejmują złe decyzje inwestycyjne – na przykład mogą kupować drożejące nieruchomości zamiast inwestować w jakieś nowe, produktywne technologie. Z drugiej strony, wysoki i trwały wzrost bezrobocia może sprawić, że część pracowników doświadczy szokowego spadku standardu życia. To oznacza trwałe obniżenie ich umiejętności, a także – co gorsze – słabszy start w życie dla ich dzieci. W wyniku bezrobocia następuje erozja kapitału ludzkiego.

Jakie ryzyko więc zaakceptować, a które ograniczać? Ja jestem zwolennikiem polityki minimalizującej ryzyko nadmiernego bezrobocia. Z dwóch powodów. Po pierwsze, inflacja na całym świecie jest na razie bardzo niska i ryzyko jej trwałego wymknięcia się spod kontroli jest daleko na horyzoncie. Po drugie, uważam, że koszty polityczne i społeczne bezrobocia są większe niż koszty umiarkowanie podwyższonej inflacji. Dlatego jeżeli kryzys będzie się pogłębiał należy kontynuować wsparcie dla firm, by nie znikały i nie likwidowały zbyt wielu miejsc pracy. Ale oczywiście, zgodnie z powyższą analizą, przyznaję, że nie jest to polityka pozbawiona ryzyk.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Gotówka zamiast inwestycji

Kilka dni temu pisałem, że firmy w Polsce zgromadziły duże zapasy gotówkowe i pod względem płynności są lepiej przygotowane na jesień niż były na wiosnę. Ale jest też druga strona medalu tego zjawiska, bardziej bolesna – cięcie planów inwestycyjnych. Firmy gromadzą gotówkę m.in. poprzez ograniczanie wydatków rozwojowych. To będzie ograniczało potencjał wzrostu gospodarczego kraju. Pocieszeniem może być fakt, że cięcie planów inwestycyjnych nie jest wcale tak dramatyczne jak wynikałoby ze skali wstrząsu makroekonomicznego. Wciąż sporo firm planuje się rozwijać.

Najnowszy raport NBP o koniunkturze wśród firm potwierdził wniosek o wyraźnej poprawie płynności. Co ciekawe i czego nie można było wyczytać z danych GUS, medianowy wskaźnik płynności gotówkowej wzrósł do ponad 30 proc., wobec średniego poziomu ok. 20 proc. przed kryzysem epidemicznym.  To oznacza, że ustawiając firmy od tej z najmniejszą do tej z największą płynnością firma znajdująca się w połowie stawki ma gotówkę na poziomie ok. 30-35 proc. swoich krótkoterminowych zobowiązań.

To pozwala mieć nadzieję, że w razie ewentualnych obostrzeń w aktywności gospodarczej więcej firm przetrwa pierwszą falę uderzenia i rząd będzie miał więcej czasu by skierować pomoc do tych najbardziej potrzebujących.

Ale rosnąca płynność przyszła kosztem niższych planów rozwojowych. Pod koniec trzeciego kwartału tylko 17,9 proc. firm planowało rozpoczęcie nowych inwestycji w ciągu trzech miesięcy. W poprzednich latach ten odsetek wynosił średnio 19,8 proc. (średnia z trzecich kwartałów poprzednich czterech lat). Niemal co trzecia firma rezygnująca z inwestycji sygnalizuje, według NBP, że powodem jest potrzeba poprawy płynności. Na problem z popytem jako główną przyczyną ograniczania wydatków rozwojowych wskazała co czwarta firma.

Choć w tych danych można dopatrzeć się też pozytywnych sygnałów. Jeżeli najważniejszym powodem ograniczania inwestycji jest poszukiwanie płynności, to znaczy, że gdy tylko niepewność związana z epidemią minie to inwestycje mocno ruszą w górę. Sądzę, że może wydarzyć się to w pierwszej połowie przyszłego roku. Co więcej, warto dostrzec, że spadek odsetka firm planujących nowe inwestycje nie jest dramatyczny. To prawda, że ten odsetek jest generalnie niski, ale to było widać już przed kryzysem i nie stanowiło to istotnej bariery rozwoju gospodarki. Epidemia nie przyniosła drastycznych zmian w planach inwestycyjnych, czego można było się obawiać u jej progu.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Europa szykuje się do twardych restrykcji

Kraje europejskie szykują się do wprowadzenia twardych restrykcji w aktywności społecznej, ponieważ ich systemy szpitalne nie są w stanie wytrzymać fali pacjentów z COVID-19. Listopad upłynie zatem prawdopodobnie pod znakiem bardzo znaczącego ograniczenia aktywności gospodarczej. Główne pytanie jest teraz takie, czy uda się podążyć ścieżką Izraela i gwałtownie ograniczyć falę epidemii w ciągu ok. 3 tygodni, czy też będzie trwało to dłużej?

W Czechach jest już więcej pacjentów z COVID-19 w przeliczeniu na milion mieszkańców niż we Włoszech w szczycie pierwszej, wiosennej fali. Polska i Węgry podążają bardzo podobną ścieżką. Jeżeli w Polsce utrzyma się średni dzienny przyrost pacjentów na poziomie 5 proc., wówczas pod koniec pierwszego tygodnia listopada osiągniemy dzisiejszy poziom Czech.

Polski rząd informuje, że dla pacjentów przygotowanych jest 20 tys. łóżek, a kolejne 15 tys. jest w przygotowaniu. Czyli w krótkim okresie jesteśmy w stanie przyjąć 35 tys. pacjentów. Obecnie mamy ich ok. 14 tys.

Ostateczna wielkość zasobów fizycznych jest zapewne jeszcze trochę większa, ale trzeba pamiętać o dwóch czynnikach: epidemia nie rozkłada się równo po kraju, tylko dotyka wybrane regionu dużo mocniej niż inne; a poza tym w Polska cierpi na braki kadrowe – liczba lekarzy w relacji do populacji jest w Polsce niemal dwukrotnie mniejsza niż w Czechach. Dlatego jeżeli przeliczy się liczbę pacjentów na liczbę lekarzy, to w Polsce jest ich już dziś więcej niż w Czechach dziś i więcej niż we Włoszech w pierwszej fali.

Wydaje się, że z tego powodu kwestia restrykcji nie jest kwestią wyboru. Trudno mi sobie wyobrazić rząd, który decyduje się podjąć ryzyko całkowitego zatkania systemu szpitalnego. Podejrzewam, że czeka nas coś, co zwykło się nazywać „twardym lockdownem”. A inne kraje podążają podobną ścieżką. Dynamika hospitalizacji we Włoszech czy Francji jest jeszcze wyższa niż w Polsce. Niemcy radzą sobie lepiej (choć nie ma dokładnych danych o częstotliwości dziennej), ale też rozważają wprowadzenie dość ostrych restrykcji.

Pytanie, jak skuteczne będą te restrykcje i ile będą trwały? Na wiosnę najsilniejsze restrykcje trwały średnio ok. 2 miesięcy. To by oznaczało, że teraz będą trwały do końca roku. Jednak analizując doświadczenia innych krajów można dostrzec, że drugi lockdown jest skuteczniejszy niż pierwszy. Na przykład, Izrael wprowadził obostrzenia w ruchu ludności w drugiej połowie września i już w połowie października widać było wyraźne efekty. Może wynikać to z faktu, że szybkość transmisji wirusa dziś jest mniejsza niż w marcu, u progu epidemii. Ludzie są generalnie ostrożniejsi, w wielu miejscach od dawna funkcjonują obostrzenia sanitarne. Wskaźnik reprodukcji (liczący ile osób zaraża średnio jeden zainfekowany) wynosi dziś w wielu krajach ok. 1,5, podczas gdy na wiosnę zwykle przekraczał 3.

Z drugiej strony, warunki pogodowe w Izraelu są zupełnie inne niż dziś w Europie. Nie można więc nadużywać tego porównania. Pozostaje nam czekać.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Motoryzacja na wysokim pędzie, ciągnie cały przemysł

Powoli zaczynają spływać dane z październikowych badań koniunktury w różnych krajach, które są najszybszym źródłem informacji o reakcji gospodarki na jesienną falę epidemii. Widać w nich, że nastroje w firmach stopniowo zaczęły się pogarszać.

Ale jest też jeden błysk nadziei – bardzo dobra, wręcz poprawiająca się koniunktura w przemyśle niemieckim, wiedziona mocnym popytem w branży motoryzacyjnej. Widać ją też po wysokich kursach akcji spółek z branży, które pokazane są na wykresie – ceny są wyraźnie bliżej poziomu z początku roku niż dołka z wiosny i jak na razie nie reagują znaczącymi spadkami na nową falę obostrzeń społecznych. Dlaczego? Możliwe, że inwestorzy, podobnie jak menedżerowie w firmach, nauczyli się w ostatnich miesiącach, że po lockdownie popyt szybko wraca do normy.

Dobry wgląd w nastroje w gospodarce daje niemiecki indeks IFO, powstający na podstawie ankiety wśród bardzo dużej grupy 9000 firm. Indeks obniżył się lekko w październiku wobec września – do 92,7 pkt, wobec 93,2 pkt. To na razie niewielki ruch. Pogorszyła się przede wszystkim ocena koniunktury w usługach, handlu i budownictwie. Ale jednocześnie nastroje w przemyśle poprawiły się wyraźnie względem września. Subindeks sektorowy dla przemysłu po raz pierwszy od wiosny 2019 roku znalazł się na plusie, co oznacza, że większy jest odsetek firm uważających swoją sytuacje za dobrą lub oczekujących poprawy niż firm z odwrotnym nastawieniem.

Biorąc pod uwagę strukturę niemieckiego przemysłu, można postawić tezę, że poprawa jest głównie efektem lepszej koniunktury w motoryzacji. Widać to zresztą też w Polsce, gdzie przemysł jest mocno powiązany łańcuchami dostaw z Niemcami. Z badania koniunktury GUS (też prowadzonego na podstawie ankiet) wynika, że ocena bieżącego portfela zamówień jest najwyższa od 2011 roku (w sensie dynamiki tego portfela wobec poprzednich miesięcy).

Patrząc na notowania spółek motoryzacyjnych, widać, że inwestorzy na razie nie specjalnie przejęli się nadchodzącymi obostrzeniami. W ciągu tygodnia akcje największych firm w Niemczech staniały o ok. 4 proc. – spadek jest wyraźny, ale zupełnie nieporównywalny z sytuacją z wiosny. A na giełdzie w USA ceny akcji Forda czy Fiata wręcz drożały ostatnio.

Na optymizm w branży wskazał we wtorek prezes Volskwagen Herbert Diess, który powiedział w Financial Times, że sytuacja branży jest na tyle dobra, że niepotrzebne jest wsparcie rządu dla popytu na auta.

Czy ten optymizm wokół branży nie jest nadmierny? Wiele wskazuje, że menedżerowie i inwestorzy nie dostosowali się jeszcze do ryzyka zamknięcia sklepów z samochodami w najbliższych tygodniach. Twardy lockdown w Europie zbliża się wielkimi krokami, ponieważ systemy szpitalne w coraz większej liczbie krajów ulegają przeciążeniu.

Ale jednocześnie w tym relatywnym spokoju wokół spółek widać głębszy sens. Pół roku epidemii czegoś biznes już nauczyło. Jedna z lekcji jest taka, że w branżach trwałych dóbr konsumpcyjnych (motoryzacja, meble, AGD, RTV itp.) występują silne efekty odłożonego popytu – duża część konsumentów, która nie kupuje w czasie lockdownu, wraca później do zakupów.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Spokój zamiast wygody. Plan wyprowadzenia gospodarki na prostą

Mamy znów w Polsce miękki lockdown, który wkrótce może przerodzić się w twarde obostrzenia – takie jak na wiosnę. Można zadać sobie pytanie: ile jeszcze będzie tkwić w tym bagnie? W niepewności, w poczuciu braku bezpieczeństwa? W perspektywie miesiąca pewnie nie za wiele da się już zrobić, ale w perspektywie kilku miesięcy można wprowadzić zmiany, które wyprowadzą gospodarkę na prostą. Nie jesteśmy skazani na kryzys.

Załóżmy na razie, że nie mamy szczepionki. Ona wprawdzie powinna być masowo dostępna w przyszłym roku, ale trudno układać plany w oparciu o niepewny element. Jest kilka filarów planu zmierzającego do wyprowadzenia gospodarki na prostą. Wszystkie opierają się na założeniu, że nie ma powrotu do normalności sprzed epidemii, ale jest możliwość zorganizowania życia społecznego i gospodarczego w taki sposób, że wróci przewidywalność i poczucie bezpieczeństwa, a wzrost bezrobocia będzie nieznaczny. Założenie jest takie, że musimy poświęcić część wygody, by uzyskać więcej spokoju. Żyjemy w czasie, gdy nie możemy mieć jednego i drugiego w pełni. Oto kluczowe elementy – niektóre się uzupełniają, niektóre stanowią alternatywę.

Po pierwsze, musimy testować 20-30 razy więcej osób niż obecnie i znacznie szybciej wprowadzać restrykcyjne obostrzenia lokalne w miejscach z rosnącą liczbą infekcji. Nowe techniki testów antygenowych powinny pozwolić spełnić ten pierwszy warunek. Zaś obywatele po obecnej fali epidemii na pewno łatwiej zrozumieją, że szybki i krótki lockdown w 10 powiatach jest lepszy niż łagodny lockdown w 150 powiatach i później całkowite zamknięcie kraju na dwa miesiące. Regularnie testowani powinni być m.in. wszyscy uczniowie w szkołach.

Jak wskazują dane, kraje o dużej liczbie testów zanotowały w drugim kwartale średnio mniejszy spadek PKB od krajów wykonujących mało testów. I to pomimo faktu, że generalnie w tej pierwszej grupie są kraje mocniej dotknięte epidemią. Dlaczego duża liczba testów pomaga? Bo pozwala szybko wyłapywać osoby zainfekowane i wysyłać je na kwarantannę – lub wprowadzać lokane obostrzenia, jak to robiono w Chinach, Korei czy Singapurze, które nieźle poradziły sobie z epidemią. Lokalne restrykcje są dotkliwe dla poszczególnych społeczności, ale pozwalają gospodarce jako całości utrzymać w miarę normalne funkcjonowanie.

Po drugie, należy znacząco zwiększyć przewidywalność ewentualnych restrykcji. W wersji minimum należy stworzyć dokładną listę restrykcji i warunków, które je uruchamiają, wraz z zasadami pomocy finansowej dla dotkniętych firm. W wersji maksimum należy rozważyć wprowadzanie regularnego, dwutygodniowego lockdownu w całym kraju raz na 8-10 tygodni, z możliwością wyłączania z niego obszarów o najlepszej sytuacji epidemicznej. Warto pamiętać, że przewidywalność gwałtownie obniża koszty tego typu restrykcji – psychologiczne i finansowe. Szacowałbym, że lockdown raz na 10 tygodni obniżyłby roczny PKB o ok. 3-5 proc., co spokojnie przez parę lat możnaby amortyzować luźną polityką fiskalną. Obyłoby się bez istotnego wzrostu stopy bezrobocia. Jeżeli udałoby się utrzymać wersję minimum (ograniczenia tylko w niektórych sektorach) koszty byłyby jeszcze mniejsze.

Po trzecie, część aktywności społecznych musi być trwale zreorganizowana, inaczej niż latem, gdy staraliśmy się wrócić do życia niemal jak przed epidemią. Szkoły muszą funkcjonować w znacznie ostrzejszym rygorze sanitarnym niż we wrześniu – z większą rolą zajęć zdalnych, większym dystansem między uczniami (jedna osoba w ławce), bardziej restrykcyjnymi zasadami dotyczącymi noszenia masek. Musi zostać utrzymamy restrykcyjny reżim sanitarny w restauracjach, barach, na wydarzeniach kulturalnych i wszystkich imprezach masowych. Firmy z branż dotkniętych restrykcjami powinny otrzymywać wsparcie finansowe (o tym zaraz). Żeby to wszystko się zadziało potrzebne są nie tylko rozporządzenia i ustawy, ale permanentna komunikacja ze strony władz na poziomie centralnym i lokalnym, czyli element, którego bardzo mocno zabrakło w ostatnich miesiącach.

Warto zauważyć, że opisane punkty nie muszą być spełnione jednocześnie. Bardzo duża liczba testów może eliminować konieczność okresowego lockdownu. Z kolei wprowadzenie systematycznego lockdownu raz na 10 tygodni ograniczy konieczność zachowania bardzo ostrego reżimu sanitarnego w okresach pomiędzy. Możliwe są różne konfiguracje.

Po czwarte, rząd powinien szybko uruchomić duże wydatki inwestycyjne i transfery społeczne na transformację cyfrową kraju, które pozwolą nie tylko podtrzymać popyt w krótkim okresie, ale też zbudować nowe kompetencje na przyszłość. Bez czekania na dotacje z Unii Europejskiej. Wszystkie szkoły powinny zostać wyposażone w profesjonalny sprzęt do nauczania online – kamery, studia, serwery, programy do testowania zdalnego uczniów. To się przyda nawet po epidemii. Każde gospodarstwo domowe powinno otrzymać bon w wysokości 1000 zł na zakup sprzętu i 1000 zł a zakup usług cyfrowych. Nie bałbym się oskarżeń, że ludzie przepalą kasę – niech przepalają, niech kupują Spotify i Netflixa, zagrają w Cyberpunka i czerpią z tego przyjemność, zapewne duża część kupi też abonamenty polskich serwisów, wykupi naukę on-line, pójdzie do teatru on-line. Chodzi o to, żeby pobudzić popyt w czasach, gdy oszczędzanie przezornościowe go nadmiernie ogranicza, a jednocześnie skanalizować ten popyt w kierunku nowych technologii i kompetencji cyfrowych.

Po piąte, należy przedłużyć fiskalne programy pomocowe z wiosny, zapewniając jednocześnie ich lepszą kalibrację, czyli bardziej precyzyjne dopasowanie pomocy do konkretnych potrzeb firm, pracowników i całej gospodarki. Większą pomoc powinny otrzymywać firmy z branż objętych ograniczeniami administracyjnymi, mniejszą firmy z branż mogących swobodnie działać. Doświadczenia z wiosny pokazują, że niektóre firmy dostały pomoc wykraczającą ponad ich potrzeby. To sugeruje, że możemy skutecznie pomóc podtrzymać zatrudnienie w gospodarce oraz istnienie tysięcy firm niższym kosztem fiskalnym. Ale na pewno nie należy bać się wysokich deficytów budżetowych. Na oszczędności przyjdzie czas.

Dosyć koncentrowania uwagi wyłącznie na wskaźnikach infekcji, umieralności i obłożenia szpitali. Dosyć reakcji ad hoc, poszukiwania rozwiązań ratunkowych i lekceważenia zagrożenia w czasie opadania fali zachorowań. Czas wprowadzić w życie odważny plan, który zapewni przewidywalność i większy spokój.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Dlaczego rynek nie zareagował w minionym tygodniu na nowe obostrzenia?

Od minionego weekendu obowiązuje w Polsce miękki lockdown – ograniczenie aktywności społecznej i gospodarczej, któremu towarzyszy sugestia pozostawania w domu. Sądzę, że istnieje ryzyko, iż te restrykcje będą dalej zaostrzane, taką bowiem ścieżką podążyły Czechy, które są pod względem parametrów epidemii ok. 10-14 dni przed Polską. Nie wykluczone jest też, że inne kraje UE zrobią to samo.

W tym kontekście intrygujące jest pytanie, dlaczego na rynkach finansowych nie widać istotnego dostosowania do nowej rzeczywistości? W ciągu tygodnia WIG obniżył się tylko o 0,7 proc., złoty do euro osłabił się również tylko o 0,7 proc. Na światowych rynkach też nie widać dużego odwrotu od ryzyka: na giełdach jest dość spokojnie, dolar się nie umacnia, ceny metali stoją wysoko.

Przypominam, że pisałem już o tym, że doświadczenia Izraela, Australii czy Hong Kongu wskazują, że reakcja na kolejne fale epidemii jest znacznie mniejsza niż na pierwszą. Nie jest to więc duże zaskoczenie. Ale jest pretekst, by zadać znów pytanie, dlaczego tak się dzieje? I czy to będzie zjawisko trwałe? Czy oswoiliśmy epidemię, a może znów jej nie doceniamy?

Zacznę od czynników pesymistycznych, które mogą sprawić, że na rynkach nastąpi jeszcze dostosowanie cen ryzykownych aktywów w dół. Po pierwsze, niedoceniane jest ryzyko czeskiego lockdownu w wielu krajach UE. Powszechnie zakłada się, że ograniczenia będą punktowe i krótkie, tymczasem rośnie ryzyko, że będą twarde i długie. Wciąż bowiem większości dużych krajów Europy grozi zatkanie systemu opieki zdrowotnej, a kontrola epidemii jest mało efektywna. To jest czynnik, który stanowi zaskoczenie wobec oczekiwań z lata – wydawało się, że ograniczenia punktowe i nakaz noszenia masek będą bardziej skuteczne. Po drugie, istnieje ryzyko, że wsparcie finansowe dla firm będzie mniejsze niż w czasie pierwszej fali. Wprawdzie nie ma przesłanek makroekonomicznych, by takiego wsparcia nie udzielać, ale rządy w Europie mogą być bardziej wstrzemięźliwe. Po trzecie, panujące powszechnie założenie, że epidemię udało się pokonać w Azji może okazać się błędne w warunkach sezonu zimowego.

Ale jest też wiele czynników, które mogą podtrzymywać zarówno koniunkturę gospodarczą, jak i ceny aktywów na rynkach. Po pierwsze, rządy i banki centralne wciąż mogą używać bazooki w postaci ogromnych dotacji dla firm i obywateli, które przekładają się na obniżenie stopy bezrobocia i podniesienie popytu na ryzykowne aktywa (poprzez obniżenie premii za ryzyko). Po drugie, rosną szanse na szybkie wprowadzenie szczepionki na SARS-CoV-2 – w piątek minister zdrowia Niemiec mówił, że będzie to możliwe już w pierwszej połowie 2021 roku. To powinno stabilizować oczekiwania dotyczące koniunktury w przyszłym roku. Po trzecie, poprawiająca się szybko technologia testowania powinna w końcu ułatwić kontrolę epidemii. Po czwarte, firmy są lepiej przygotowane pod względem logistycznym i płynnościowym na nowy lockdown. Po piąte, raczej mało prawdopodobne są tak radykalne rozwiązania jak zamykanie granic – a to relatywnie poprawia perspektywy handlu międzynarodowego. Po szóste, popyt z Azji powinien amortyzować spadek popytu z Europy. Po siódme, doświadczenia takich krajów jak Izrael pokazują, że efektywność lockdownu w warunkach już wysokiej świadomości obywateli jest tym razem wyższa niż na wiosnę.

Sądzę, że w krótkim okresie doświadczymy dużego wstrząsu gospodarczego, ale wciąż widzę dużo przekonujących argumentów, że przyszły rok przyniesie zdecydowaną poprawę. W najbliższych dniach i tygodniach trzeba śledzić, jak rozkładają się opisane powyżej czynniki.

 

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Firmy mają więcej gotówki przed drugim lockdownem. Czy to im wystarczy?

Jednym z największych problemów w trakcie kryzysu epidemicznego jest płynność, czyli zdolność obsługi bieżących zobowiązań. W przeciwieństwie do kryzysów wynikających ze zmian strukturalnych w gospodarce, w kryzysie epidemicznym długookresowe perspektywy firm raczej nie powinny ulegać istotnym zmianom, pod warunkiem, że będą one w stanie przetrwać rok lub dwa lata w stresie finansowym.

Ostatnie dane pokazują, że pod tym względem firmy w Polsce są na pewno lepiej przygotowane niż u progu wiosny. Aktywa gotówkowe i depozytowe firm są bardzo duże, a wskaźniki płynności są najwyższe w historii. Z danych NBP wynika, że we wrześniu firmy miały na kontach bieżących i depozytach aż o 30 proc. więcej środków finansowych niż rok temu. Przed epidemią takie wzrosty notowano tylko w 2007 roku, gdy bardzo wysoki nominalny wzrost gospodarczy podnosił ilość pieniądza w gospodarce. Teraz w dużej mierze wynika to z pomocy finansowej udzielonej przez rząd oraz szybszego od oczekiwań odbicia aktywności gospodarczej w trzecim kwartale.

Sama ilość pieniądza oczywiście nie musi nic mówić o stabilności firm. To, co ma największe znaczenie, to ilość płynnych aktywów w stosunku do zapadających w krótkim okresie zobowiązań. I tutaj też widać znaczącą poprawę w tym roku. Z danych GUS wynika, że krótkoterminowe płynne aktywa firm (czyli gotówka i takie aktywa, które firma może szybko spieniężyć) w relacji do krótkookresowych zobowiązań wynosiły na koniec drugiego kwartału niemal 43 proc., wobec 35 proc. przed rokiem. Była to też najwyższa wartość w historii danych.

Wygląda więc na to, że firmy są lepiej przygotowane do wstrząsu niż pół roku temu. To powinno dać gospodarce pewien margines bezpieczeństwa w warunkach ewentualnego wprowadzenia silnych ograniczeń społecznych i gospodarczych.

Ale trzeba też pamiętać, że sama płynność posiadana przez firmy może nie wystarczać, by utrzymać normalny obrót gospodarczy i uniknąć załamania gospodarczego. W okresie silnego wstrząsu nawet solidne firmy mogą wstrzymywać niektóre płatności w celu gromadzenia krótkoterminowych zapasów gotówki, co może skutkować ogromnymi zatorami płatniczymi. Wtedy bez pomocy rządu i banku centralnego gospodarka nie może długo funkcjonować.

Dobra wiadomość jest taka, że w przeciwieństwie do wiosny więcej firm może przetrwać o własnych siłach. Gorsza jest taka, że jeżeli dojdzie do całkowitego lockdownu na dłużej niż parę tygodni, to bez kolejnego pompowania pieniądza do gospodarki się nie obejdzie.

PB Forecast

Powyższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

O Autorze:

Ignacy Morawski

Ignacy Morawski, dyrektor centrum analiz SpotData

Ignacy Morawski jest pomysłodawcą projektu i szefem zespołu SpotData. Przez wiele lat pracował w sektorze bankowym (WestLB, Polski Bank Przedsiębiorczości), gdzie pełnił rolę głównego ekonomisty. W latach 2012-16 zdobył wiele wyróżnień w licznych rankingach, zajmując m.in. dwukrotnie miejsce na podium konkursu na najlepszego analityka makroekonomicznego organizowanego przez „Rzeczpospolitą” i Narodowy Bank Polski. W 2017 roku znalazł się na liście New Europe 100, wyróżniającej najbardziej innowacyjne osoby Europy Środkowej, publikowanej przez „Financial Times”. Absolwent ekonomii na Uniwersytecie Bocconi w Mediolanie i nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim.