Usługi drożeją coraz szybciej

Inflacja w Polsce odpuściła lekko we wrześniu i trzyma się bardzo blisko celu inflacyjnego NBP. Ale w tle widać wciąż silną presję na wzrost cen usług, napędzaną w dużej mierze przez wysoką presję płacową. Sam NBP jest przekonany, że inflacja będzie spokojnie pod kontrolą.

We wrześniu inflacja wyniosła 2,6 proc, wobec 2,9 proc. w sierpniu. Dane były nieznacznie niższe od prognoz rynkowych. Za spadek inflacji odpowiada głównie lekkie wyhamowanie cen żywności i paliw. W przypadku paliw można mówić o pewnym zaskoczeniu, ponieważ ropa i dolar drożały we wrześniu. Ale cóż… nieprzeniknione są polityki cenowe dużych koncernów.

Natomiast czynnik, który w poprzednich miesiącach przyczyniał się do przyspieszania indeksu cen w Polsce, czyli wzrost cen usług, pozostaje w mocy. We wrześniu wzrost cen usług wyniósł 4,4 proc. rok do roku, wobec 3,9 proc. w sierpniu. Co ciekawe, zmiana usług cen miesiąc do miesiąca była najwyższym wrześniowym wzrostem w tym obszarze od września 2007 r. (porównywanie tego samego miesiąca w kolejnych latach może mieć sens ze względu na efekty sezonowe).

Przy tak szybkim wzroście płac, jaki obserwujemy w Polsce, wzrost cen usług jest naturalnym zjawiskiem. Usługi są najczęściej wykonywane przez ludzi, a nie maszyny, więc udział kosztów pracy w kosztach ogółem firm usługowych jest relatywnie wysoki. Firmy nie mogą godzić się na permanentny spadek marż. Do tego dochodzą czynniki regulacyjne, na przykład wzrost kosztów składowania odpadów.

Po środowym posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej prezes NBP Adam Glapiński powiedział, że spodziewa się wzrostu inflacji do początku 2020 r., a później je spadku w ciągu kilku miesięcy. Patrząc na mizerną koniunkturę w Europie i bardzo niską inflację w strefie euro jest to scenariusz całkiem realny. 

Autor: Ignacy Morawski

Źródło danych o inflacji CPI: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Polska przywróciła dług zagraniczny do bezpiecznej granicy

Jedną z najbardziej pozytywnych zmian gospodarczych w Polsce w ostatnich latach było odzyskiwanie równowagi makroekonomicznej w obszarze zadłużenia zagranicznego. Wszystkie wskaźniki, które pokazują uzależnienie gospodarki (rządu, obywateli i firm) od finansowania zewnętrznego, przestały świecić się na ostrzegawczo-czerwony kolor. Ostatnie dane o długu zagranicznym brutto są tego najlepszym dowodem.

Według nowych danych NBP, dług zagraniczny brutto wyniósł na koniec drugiego kwartału 1 315 mld zl, czyli 60 proc. w relacji do PKB z minionego roku (minionych czterech kwartałów). Ta granica 60 proc. jest istotna. W jednym z najsłynniejszych badań ekonomicznych ostatnich dziesięciu lat, ekonomiści Carmen Reinhart i Kenneth Rogoff postawili tezę, że granica 60 proc. długu zagranicznego określa poziom, przy którym na rynkach wschodzących dług zagraniczny zaczyna negatywnie oddziaływać na PKB. Polska właśnie przestała przekraczać tę barierę.  Czyli wygląda na to, że jesteśmy bezpieczniejsi.

To oczywiście nie oznacza, że nagle polska gospodarka dostanie jakiegoś kopa. Badanie jest tylko opisem statystycznym, a nawet wobec tego opisu różni ekonomiści zgłaszali zastrzeżenia (niektórzy zarzucali, że Reinhart i Rogoff popełnili błędy w obliczeniach w Excelu). Ale jako symboliczny punkt odniesienia wydaje mi się to ciekawy moment.

Mniejsze zadłużenie zagraniczne oznacza, że kraj jest mniej narażony na efekty turbulencji na światowych rynkach finansowych. Wiele istotnych miar obrazujących wrażliwość na takie turbulencje znacząco się poprawiło w minionych latach. Na przykład, relacja rezerw walutowych kraju do zapadającego w ciągu roku zadłużenia zagranicznego przekroczyła już w 2017 r. 100 proc. A relacja rezerw walutowych do krótkookresowego długu powiększonego o saldo obrotów bieżących przekroczyła 100 proc. w zeszłym roku. Te dwie miary pokazują zdolność kraju do wytrzymywania nagłych, gwałtownych ucieczek kapitału.

A już niedługo Polska może przejść test wytrzymałości na wstrząs związany z finansowaniem zagranicznym. Jeżeli orzecznictwo sądowe w sprawie kredytów frankowych doprowadzi do masowych przewalutowań tych kredytów (w tym tygodniu zapadnie ważny wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej dotyczący sposobu rozstrzygania spraw z tym związanych), to banki będą musiały likwidować zobowiązania denominowane we frankach, czyli de facto spłacać szybko zadłużenie zagraniczne po niekorzystnych kursach (znacząco odmiennych od kursu przewalutowania). Analitycy snują różne czarne scenariusze związane z takim obrotem spraw i mogę sobie wyobrazić, że w skrajnym przypadku sektor finansowy może mieć problemy. Ale jako kraj pod względem makroekonomicznym powinniśmy wytrzymać takie wstrząsy. Mamy zasoby fiskalne i walutowe, które pozwalają na ograniczenie negatywnych konsekwencji gospodarczych tego problemu. Wszystko będzie zależało od zdolności politycznych i zarządczych kluczowych decydentów.

 

Autor: Ignacy Morawski


Źródło danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Ukraina staje na nogi, czy Ukraińcy wyjadą z Polski?

Powszechnie wiadomo, że nie byłoby 5-procentowego wzrostu gospodarczego w Polsce gdyby nie imigranci z Ukrainy. Pisałem kiedyś o szacunkach, które to potwierdzają. Naturalne jest zatem, że potencjalny gwałtowny odpływ ukraińskich pracowników byłby dla polskich firm poważnym wstrząsem.

Dlatego warto przyjrzeć się ostatnim danym z Ukrainy, bo one pokazują, że pojawia się więcej bodźców dla imigrantów do powrotu do domu. Kraj ten bardzo powoli staje na nogi.

W ciągu roku przeciętne wynagrodzenie na Ukrainie w przeliczeniu na złote wzrosło aż o 35,4 proc. W relacji do przeciętego wynagrodzenia w Polsce wzrosło w ciągu roku z 25 do 32 proc. Na to zjawisko składa się kilka przyczyn. Po pierwsze, ukraińska gospodarka przyspieszyła – w drugim kwartale wzrost PKB sięgnął 4,6 proc., czyli najszybciej od niemal trzech lat (wtedy silne były efekty niskiej bazy odniesienia). To przekłada się na wzrost płac, który w ujęciu nominalnym (w hrywnach) sięga 20 proc., a w ujęciu realnym ok. 10 proc. Po drugie, powolna stabilizacja makroekonomiczna prowadzi do stopniowego umocnienia kursu hrywny. Inflacja na Ukrainie powoli się obniża, deficyt na rachunku obrotów bieżących maleje. Od połowy września toczą się również rozmowy z Międzynarodowym Funduszem Walutowym odnośnie uruchomienia kolejnego programu pomocowego o wartości 5-10 mld dolarów. A na to wszystko nakładają się nadzieje związane z nowym prezydentem i rządem. Na Ukrainie trwają reformy nowo zaprzysiężonego rządu pod przewodnictwem premiera Oleksija Honczaruka (współpracownika prezydenta Zełeńskiego). W planach rządu jest m.in. głęboka reforma podatkowa, przyspieszenie integracji z europejskim rynkiem energii oraz prywatyzacja wybranych spółek państwowych.

Ożywienie gospodarcze na Ukrainie jest jak najbardziej pozytywnym zjawiskiem. Warto docenić postępy w rozwoju gospodarczym sąsiada i nie sprowadzać wszystkiego do tematu korzyści i kosztów dla Polski.

Ale koniec końców od pytania o zachowanie imigrantów trudno uciec. Odegrali oni tak ważną rolę w rozwoju polskiej gospodarki w ostatnich latach, że utrata ich byłaby kosztowna. Czy więc wzrost płac na Ukrainie może odwrócić przepływy migracyjne? Trudno zweryfikować to empirycznie, ale wydaje się, że będzie jakiś ruch, choć o ograniczonej skali. Fala imigracji zaczęła się po kryzysie gospodarczym związanym z wojną w Donbasie. To głęboka recesja połączona z inflacją wypchnęły setki tysięcy Ukraińców z kraju. Jeżeli te negatywne zjawiska ustaną, to część osób może zdecydować się na powrót. Tym bardziej, że Polska nie zrobiła wiele by przyciągnąć tych pracowników na stałe, są oni właściwie w permanentnym ruchu, na krótkookresowych pozwoleniach.

Jednocześnie warto pamiętać o epizodzie emigracji Polaków do Wielkiej Brytanii przed 10-15 laty. Relatywnie bardzo dobra sytuacja gospodarcza w Polsce i osłabienie kursu funta w relacji do złotego przełożyły się na zatrzymanie odpływu Polaków z kraju, ale nie wywołały fali powrotów. Podobnie może być z Ukraińcami.

Autor: Ignacy Morawski

Cykliczne raporty ekonomiczne dotyczące krajów Europy Środkowo-Wschodniej: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Prognozy się chyboczą

Ostatnie dni przyniosły serię słabszych danych z polskiej i europejskiej gospodarki. Jaskółki ożywienia w sektorze przemysłowym schowały się, widać coraz więcej sygnałów spowolnienia koniunktury. Ekonomiści zapewne są już gotowi do wyraźnych rewizji prognoz dla Polski, a powstrzymywać ich może jedynie fakt, że dużej części aktywności gospodarczej w danych miesięcznych po prostu nie widać – i może tam kryją się jakieś pozytywne zjawiska.

Z wielu negatywnych informacji z ostatnich dni, na pierwszy plan wysuwają się bardzo słabe odczyty indeksów PMI w strefie euro. Wydawało się, że PMI ubijał już dno, a tymczasem indeks we wrześniu spadł jeszcze niżej. Na załączonym wykresie, pochodzącym z publikacji firmy Markit, widać, jak po wielu miesiącach szurania po dnie indeks zanurkował. Analitycy tworzący indeks wskazują, że firmy narzekają głównie na zaburzenia związane z brexitem i wojną handlową. Obecny odczyt złożonego PMI (dla przetwórstwa i usług razem) na poziomie 50,4 pkt jest spójny ze stagnacją gospodarczą.

Znając kontekst globalny, możemy teraz spojrzeć na dane krajowe. A tutaj też nic wielce dobrego się nie dzieje. Pisałem już w piątek o nurkującej produkcji przemysłowej. Do tego doszły raczej słabe dane o sprzedaży detalicznej i mizerne dane o produkcji budowlano-montażowej. Wszystkie najważniejsze wskaźniki miesięczne wskazują na wyraźne spowolnienie gospodarki.

Na razie nie obserwujemy jeszcze fali rewizji prognoz, ponieważ dane miesięczne w Polsce nie pokazują bardzo istotnego sektora – usług. A tam dzięki nowym transferom fiskalnym obroty i zyski mogą się zwiększać szybciej niż w innych sektorach.

W tym momencie więc większość prognoz rynkowych wciąż wskazuje na utrzymanie dynamiki PKB powyżej 4 proc. w drugiej połowie roku. Ale trudno uniknąć wrażenia, że te prognozy mocno się chyboczą.

Autor: Ignacy Morawski

Źródło danych o PMI dla strefy euro: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Plusy i minusy radykalnej polityki klimatycznej

W piątek odbyły się masowe, jedne z największych w historii, protesty klimatyczne, w których setki tysięcy ludzi w 150 krajach nawoływały do ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Jednocześnie w Nowym Jorku rozpoczyna się szczyt klimatyczny ONZ, na którym kraje mają zobowiązać się do nowych, zaostrzonych celów redukcji emisji. Sądzę, że jest to dobry moment, by pokazać, jak duża rewolucja gospodarcza nas czeka. Podkreślam słowo REWOLUCJA. Nadchodzące zmiany będą wyjątkowe, głębokie… i bardzo ryzykowne. Jesteśmy w sytuacji, kiedy brak zmian stanowi ryzyko, ale postulowane zmiany też generują zagrożenia.

Jako punkt wyjścia pokazuję emisję CO2 w krajach Unii Europejskiej, jako że dla nas jest to najważniejszy punkt odniesienia – podlegamy unijnej polityce klimatycznej. Unia Europejska chce podjąć zobowiązanie, do którego nawołują naukowcy i ruchy społeczne na świecie, i ograniczyć emisje gazów cieplarnianych do zera do 2050 r. Ma być to zero netto, czyli każde emisje będą musiały znaleźć odzwierciedlenie w wycofaniu gazów z atmosfery. Na razie nie udało się przyjąć takiego zobowiązania, ale nowa przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen zapowiedziała, że doprowadzi do jego przyjęcia w ciągu pierwszych 100 dni swojego urzędowania.

Jak widać na wykresie, planowane redukcje mają być drastycznie głębsze niż historyczny trend redukcji emisji oraz znacznie głębsze niż obecnie planowana ścieżka regulacyjna.

Warto zwrócić uwagę na dwa kluczowe fakty. Po pierwsze, przy polityce dojścia do neutralności klimatycznej tempo redukcji emisji w UE latach 2018-2050 będzie musiało być dwukrotnie (!) większe niż tempo redukcji emisji w latach 2007-2017, w których Europa przeszła przez dwa kryzysu finansowe i potężne recesje. Wymagana redukcja to ok. 150 mln ton ekwiwalentu CO2 rocznie, wobec ok. 70 mln ton rocznie w ostatniej dekadzie.

Po drugie, polityka klimatyczne zacznie bardzo mocno dotykać nie tylko energetykę, ale również inne sektory gospodarki – przemysł, transport, rolnictwo, budownictwo. W ostatniej dekadzie niemal 60 proc. redukcji emisji to zasługa energetyki. W nadchodzących dekadach, inne sektory będą musiały odpowiadać za ok. 75 proc. redukcji emisji. To oznacza rewolucyjne zmiany w sposobach, w jakich poruszamy się na duże odległości, w metodach ogrzewania domów, technologiach produkcji wielu wyrobów przemysłowych itd. Wielu technologii, które będą konieczne do takiej transformacji, jeszcze nie ma. Z wielu zmian społeczeństwo nie zdaje sobie sprawy.

Dobry przykład radykalizmu zmiany podaje Financial Times – żeby spełnić wymagania gospodarki nieemisyjnej, w Wielkiej Brytanii należałoby co tydzień wymieniać bojlery w ok. 15 tys. domów. Na razie rząd dąży do wymiany ok. … 220 tygodniowo.

Czy taki radykalizm ma sens? Naukowcy są praktycznie zgodni co do tego, że ocieplenie klimatu można zatrzymać tylko przy pomocy bardzo radykalnych kroków. Ale jednocześnie nie są zgodni co do tego, jakie czekają nas konsekwencje, jeżeli takich kroków nie podejmiemy. Na przykład, przegląd modeli prognostycznych wykonanych przez noblistę Williama Nordhausa wskazuje, że wzrost średniej temperatury na Ziemi o 3 stopnie Celsjusza w stosunku do epoki pre-industrialnej wywoła straty rzędu 2 proc. PKB w 2100 r. (niewiele większe są oszacowania podawane przez IPCC – Międzynarodowy Panel ds. Zmian Klimatu). To bardzo mała wartość, ponieważ do 2100 roku światowe PKB rosnące zgodnie z trendem może powiększyć się o 400-600 proc. Ale jednocześnie sami autorzy tego rodzaju badań przyznają, że nie uwzględniają one wszystkich negatywnych efektów – szczególnie tych nierynkowych, trudnych do oszacowania przy pomocy modeli ekonomicznych. A wielu ekonomistów uważa, że tego typu oszacowania w ogóle nie mają sensu, ponieważ kluczowe w ryzykach klimatycznych są właśnie te niemierzalne efekty. Ponadto, w ryzykach klimatycznych bardzo ważne są scenariusze skrajne – może średnia oczekiwana strata z tytułu ocieplenia klimatu jest niska, ale jeżeli istnieje pewne małe ryzyko destrukcji naszej cywilizacji, to warto ponieść duże koszty by się przed nim ubezpieczyć.

Nauka nie udzieli nam zatem odpowiedzi na pytanie, czy radykalizm w polityce klimatycznej ma sens, mimo wielkich nadziei, jakie w nauce się pokłada. Odpowiedź ma ostatecznie charakter polityczny, sprowadza się do wyboru kosztów, jakie jesteśmy gotowi ponieść, by ubezpieczyć się przed trudnymi do zmierzenia ryzykami.

W moim przekonaniu zalety radykalnej polityki są trzy. Po pierwsze, jest to właśnie ubezpieczenie przeciw potencjalnie dramatycznym konsekwencjom ocieplenia klimatu (nie wiemy, czy one wystąpią, ale są na tyle realne, że uzasadniają radykalne kroki). Po drugie, jest to gigantyczny bodziec popytowy dla innowacji. Świat może przejść na niskokosztową, neutralną dla klimatu energię – ale do tego potrzebne są innowacje, które nie pojawią się bez jednoznacznych celów politycznych. Przełomowe innowacje rzadko pojawiały się bez dużych efektów skali, często zapewnianych przez państwo (na przykład, nie byłoby rewolucji komputerowej w XX wieku w takiej skali jak obserwowana bez popytu ze strony sektora zbrojeniowego i branży kosmicznej). Po trzecie, dzięki radykalnej polityce klimatycznej Unia Europejska zyskuje szansę, by osiągnąć przewagę technologiczną nad Stanami Zjednoczonymi czy Chinami w dziedzinie, która będzie prawdopodobnie kluczowym obszarem transformacji gospodarczej.

Ale istnieją też potężne ryzyka związane z radykalną polityką. Jest to rewolucja, a każda rewolucja w historii wywoływała wstrząsy na dużą skalę – będą wygrani i przegrani, napięcia polityczne z tego wynikające trudno przecenić. Wątpliwe czy uda się zarządzać całym procesem w sposób płynny politycznie. Ponadto, wiele technologii koniecznych do przejścia do zeroemisyjnej gospodarki jeszcze nie istnieje, więc nie da się policzyć dokładnie kosztów tej transformacji. One mogą być relatywnie małe, ale mogą być też potężne. Wreszcie, w systemie gospodarki rynkowej jest to pierwsza rewolucja, w której władze odgórnie wyznaczają cele na tak szeroką skalę. Jest to bardzo duże ćwiczenie z inżynierii społecznej i gospodarczej i z tego powodu wywołuje już tak duże podziały ideowe.

Na pewno wkraczamy w nieznane. Presja na dokonanie rewolucyjnych zmian będzie bardzo duża i jako kraj powinniśmy się na to przygotować.  

Autor: Ignacy Morawski

Źródło danych klimatycznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Ile wojna handlowa odejmuje ze światowego PKB

To jest pewnie jedno z dwóch, może trzech najistotniejszych pytań makroekonomicznych w tym roku. Jakie będą skutki wojny handlowej? Ostatnio pojawiło się kilka ciekawych badań, które próbują odpowiedzieć na to pytanie. Kto wie, może to właśnie te publikacje wpłynęły na złagodzenie tonu przez administrację USA? Byłaby to żartobliwa sugestia, gdyby nie fakt, że media donosiły, iż czołowi doradcy Donalda Trumpa coraz mocniej naciskają na złagodzenie polityki handlowej. I są pewne jaskółki wskazujące, że administracja Trumpa może tak postąpić.

Kilka miesięcy temu pokazywałem badanie zrobione w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, które argumentowało, że wpływ wojny handlowej na PKB to dolne dziesiąte części punktu procentowego. Czyli bez tragedii. Ale już tamci autorzy podkreślali, że ich szacunki nie uwzględniają wszystkich efektów – opierali się na analizowaniu bezpośrednich zakłóceń w handlu, a nie szacowali wpływu wojny handlowej na inwestycje.

We wrześniu pojawiły się dwa ciekawe badania, które szacują wpływ zakłóceń w handlu na niepewność, inwestycje firm i przez to PKB. Badania opisują przede wszystkim wpływ, jaki mają informacje o zakłóceniach w handlu na skłonność firm do podejmowania ryzyka inwestycyjnego. Pierwsze badanie zostało wykonane w Rezerwie Federalnej USA, a drugie w MFW.

W obu przypadkach wniosek jest bardzo podobny – światowy PKB w tym roku jest niższy o ok. 0,8 proc. ze względu na niepewność i niższe inwestycje. To już dość sporo, jest to ok. jedna czwarta rocznej stopy wzrostu dochodu. A przyszłym roku wpływ na wzrost gospodarczy będzie już niższy, ale wciąż negatywny. A w przyszłym roku są przecież wybory w Stanach Zjednoczonych (wpływ na gospodarkę USA jest szacowany w podobnej skali).

Bloomberg donosił niedawno, że doradcy Trumpa chcą szybkiego porozumienia z Chinami, by ograniczyć negatywny wpływ wojny handlowej na gospodarkę. Sam Donald Trump powiedział, że jest gotowy do przejściowego porozumienia, choć Biały Dom doniesieniom o rozważaniach doradców zaprzeczył.  Czy szykuje się jakaś pozytywna zmiana? Zobaczymy. Widać, że wiara w nadzwyczajną odporność amerykańskiej gospodarki na wstrząsy trochę słabnie w Waszyngtonie.

Wpływ niepewności związanej z wojną handlową na PKB krajów rozwiniętych (lewy panel), rynków wschodzących (środkowy panel) i USA (prawy panel). Linia przerywana pokazuje wpływ pierwszej fali ceł (z 2018 r.), linia ciągła – pierwszej i drugiej fali ceł (z 2019 r.)

Autor: Ignacy Morawski

Źródło danych ekonomicznych dla świata: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Jakie będą konsekwencje wstrząsu na rynku ropy

Rynek ropy przeżył w ciągu jednego dnia największy wstrząs od 30 lat. Po ataku na instalacje naftowe w Arabii Saudyjskiej, wstrzymaniu uległa produkcja wielkości ok. 5 proc. światowych dostaw. Wstrząs ten może podnieść inflację na świecie i obniżyć aktywność gospodarczą. Wpływ nie będzie duży, ale nadchodzi w nieprzyjemnym momencie, gdy światowa gospodarka i tak przechodzi fazę spowolnienia.

W ciągu jednego dnia po ataku cena ropy Brent wzrosła o 14 proc. Ostatni raz tak duży wstrząs jednego dnia wydarzył się w momencie ataku Iraku na Kuwejt w sierpniu 1990 r.

Znaczenie dla gospodarki

Kluczowe znaczenie dla rynku i gospodarki przy tego rodzaju wstrząsach ma nie tyle samo ograniczenie podaży, co zmiana oczekiwań dotyczącej przyszłych dostaw. Badania ekonometryczne pokazują (patrz tu i tu), że samo ograniczenia podaży zwykle są szybko nadrabiane przez zwiększenie dostaw z innych miejsc świata, ale oczekiwane zakłócenia przekładają się na silny i trwały wzrost cen, m.in. poprzez rosnący popyt ostrożnościowy (budowanie zapasów). W tym przypadku kluczowe znaczenie może mieć obawa, że na Bliskim Wschodzie dojdzie do kolejnych tego typu ataków lub nawet konfliktu zbrojnego. Dlatego ceny ropy będą się poruszały w rym informacji wskazujących na wzrost lub spadek ryzyka takiego konfliktu. Jeżeli głównym aktorom politycznym uda się doprowadzić do deeskalacji, wówczas wpływ na ceny będzie znikomy.

Gdyby wyższa cena się utrzymała dłużej, oznaczałoby to negatywne konsekwencje dla światowej, w tym polskiej gospodarki. Wprawdzie zmiana ceny ropy o 8 dolarów na baryłce to nie jest coś, co na tle zmian historycznych wygląda niezwykle – jeszcze w maju cena na rynku była znacznie wyższa niż dziś. Ale kluczowy jest fakt, że mamy do czynienia z czystym wstrząsem podażowym. Wzrosty cen zwykle odzwierciedlają różne czynniki, w tym popytowe, które jednocześnie pozytywnie oddziałują na gospodarkę innymi kanałami. Tutaj mamy czyste zaburzenie ze strony podaży, które działa na kraje importujące ropę jak podatek nałożony na konsumpcję.

Jaka byłaby wielkość tego podatku? Możemy tylko mówić, jaki to będzie rząd wielkości. Ekonomiści w Międzynarodowym Funduszu Walutowym oszacowali, że 10 proc. wzrost cen ropy przekłada się średnio na inflację wyższą o ok. 0,4 pkt proc. Z moich szacunków na polskich danych wynika, że jest to ok. 0,2 pkt proc. Efekt ogólnogospodarczy może mieć zbliżoną wielkość – dynamika PKB może obniżyć się o 0,1-0,3 pkt proc.  To jest oczywiście tylko uproszczone obliczenie, ale nie jest ono różne od tego, co można wywnioskować na podstawie innych analiz.

Konsekwencje i możliwe scenariusze

To nie są duże zmiany. Ale jeden wstrząs cenowy rzadko jest w stanie wywołać duże zmiany makroekonomiczne. Istotne jest, jak ten wstrząs będzie się łączył z innymi zmianami w światowej gospodarce. Jeżeli jednocześnie będziemy mieli do czynienia z pogłębiającą się wojną handlową i rosnącymi turbulencjami handlowymi wokół brexitu, to wzrost cen ropy może tylko wzmocnić negatywne tendencje i przybliżyć światową gospodarkę do recesji. Jeżeli w handlu międzynarodowym nastąpi uspokojenie napięć, wówczas skok cen ropy może być niezauważalny w aktywności gospodarczej.

Patrząc na zachowanie cen akcji, inwestorzy na razie wyceniają ten drugi scenariusz. Na giełdach akcji panował wczoraj spokój.  Autor: Ignacy Morawski

Dane źródłowe o cenach ropy naftowej Brent: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

EBC nie daje rady podnieść inflacji i otwarcie to przyznaje

Miał Europejski Bank Centralny wziąć za bary inflację i trochę to zrobił. Ale „trochę” to mało, nie bierze się przecież czegoś za bary „trochę”. I prezes EBC Mario Draghi, w moich oczach najlepszy polityk wśród ekonomistów i najlepszy ekonomista wśród polityków współczesnej Europy, wyjaśnił, dlaczego nie dało rady zrobić więcej. Tuż przed odejściem wyjaśnił, jaka jest największa bariera dla polityki pieniężnej w strefie euro.

EBC podjął w czwartek kilka istotnych decyzji. Ale zanim o nich, to krótko o prognozach banku, które pokazują kontekst tych decyzji. Najnowsze prognozy EBC pokazują, że gospodarka strefy będzie w mizernej kondycji jeszcze przez co najmniej parę lat. Widać to na wykresie poniżej. Inflacja ma być niska, wyraźnie niższa niż cel inflacyjny EBC („poniżej, ale blisko 2 proc.”). Wzrost gospodarczy będzie ledwo przekraczał 1 proc. Prognozy zostały obniżone w porównaniu do czerwca, a już wtedy były raczej pesymistyczne.

Dlatego bank zrobił trzy ważne rzeczy. Po pierwsze, obniżył jedną ze stóp procentowych – stopę depozytową, która określa oprocentowanie depozytów banków w EBC i przekłada się na rynkowy koszt finansowania dla firm i konsumentów – do -0,5 proc. (wobec -0,4 proc. wcześniej). Po drugie, zdecydował o wznowieniu skupu aktywów, czyli tzw. luzowaniu ilościowym. Po trzecie, zapowiedział, że będzie prowadził luźną politykę pieniężną tak długo, jak inflacja nie osiągnie trwale celu inflacyjnego. Tym decyzjom towarzyszą ważne, aczkolwiek bardzo techniczne zmiany w zasadach oprocentowania depozytów banków w EBC – zmierzają one do tego, by część depozytów nie była lokowana na ujemnej stopie i by dzięki temu banki nie traciły na tych operacjach pieniędzy (słabe wyniki finansowe banków mogą utrudniać kreowanie akcji kredytowej).

To wszystko są istotne decyzje, które mogą trochę wesprzeć gospodarkę strefy euro. Ale spójrzmy jeszcze raz na prognozy EBC, które już uwzględniają nową ścieżkę stóp procentowych. One są tak mizerne, że wymagałyby znacznie szerzej zakrojonych działań, radykalnej zmiany w polityce pieniężnej. Bank centralny, który przyznaje, że przez trzy lata nie jest w stanie doprowadzić inflacji do swojego celu, de facto podnosi ręce do góry w geście poddania się.

Prezes EBC Mario Draghi przyznał, że EBC nie może zrobić więcej niż robi. Dlaczego? Jego zdaniem, i opinię tę podziela większość ekonomistów oraz decydentów w Radzie Gubernatorów EBC, kluczową rolę w pobudzaniu europejskiej gospodarki powinna odegrać polityka fiskalna. Po raz pierwszy EBC zakomunikował tak otwarcie, że europejskie rządy powinny wesprzeć wzrost gospodarczy instrumentami budżetowymi (czyli zwiększaniem wydatków lub cięciem podatków). Z czysto teoretycznego punktu widzenia Draghi nie ma racji, bank centralny ma wciąż potężne narzędzia do dyspozycji, mógłby np. przelewać obywatelom pieniądze na konta prywatne, skoro przelewanie ich bankom niewiele daje (w ekonomii tzw. helicopter money jest rozważany jako jedna opcji, które banki centralne mogą wykorzystać). Ale realia polityczne strefy euro są takie, że bardzo szeroko zakrojone działania w polityce pieniężnej wywołałyby potężny opór polityczny. Jest to więc niemożliwe. EBC trafił na mur. Może wykorzystać dotychczasowe narzędzia, których skuteczność jednak maleje. Draghi zawsze umiał balansować na bardzo cienkie granicy technokracji i polityki, nigdy jej jednak nie przekraczając. To pozwoliło mu uratować strefę euro w 2012 r. i stać się najważniejszym urzędnikiem współczesnej Europy. Ale słusznie uznał, że jest tylko urzędnikiem. Działania dużo głębsze niż do tej pory wymagają akceptacji politycznej, więc powinny być w realiach europejskich podejmowane przez polityków.

Co to wszystko oznacza dla Polski? Środowisko niskiej inflacji i niskich stóp będą wpływały też na naszą gospodarkę – wczoraj pokazywałem, jak duże znaczenie dla trendów nominalnych w kraju (ceny, stopy procentowe) mają zjawiska za granicą. Inflacja w strefie euro będzie bardzo niska bardzo długo. Stopy procentowe też. Możliwe nawet, że stopy procentowe w euro nie wzrosną już nigdy. Przecież dokładnie tak było w Japonii przez ostatnie 30 lat. Więc u nas też bardzo długo mogą być bardzo niskie.

Autor: Ignacy Morawski

Prognozy makroekonomiczne EBC: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Politycy obrazili się na małe firmy?

Znaleźliśmy się chyba w przełomowym momencie na ścieżce rozwoju polskiej gospodarki. Hołubione małe firmy znalazły się pod presją polityczną. Najważniejsi politycy wprost przyznają, że gwałtowna podwyżka płacy minimalnej, o której pisałem wczoraj, ma być bodźcem do skończenia z modelem rozwoju opartym o niskie płace. To są wprost słowa premiera Mateusza Morawieckiego, a wtórowała mu minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz. A przecież model rozwoju oparty o niskie płace cechuje niewątpliwie częściej firmy małe niż duże – tam się płaci mniej, tam jest więcej nieefektywności, mniej inwestycji. Nieprzypadkowo niektórzy ekonomiści interpretują radykalną podwyżkę płacy minimalnej jako próbę wymuszenia konsolidacji w sektorze przedsiębiorstw, czyli bodziec do łączenia się małych firm.

Wygląda to tak, jakby politycy obrazili się na małe firmy. Jakby te nie spełniały ich marzeń o wielkim „pchnięciu inwestycyjnym”. Wystarczy zresztą spojrzeć na dane, które pokazuję poniżej. Inwestycje w przeliczeniu na pracownika w firmach zatrudniających od 10 do 49 osób były w 2018 r. niższe niż w 2007 r. Przez ponad 10 lat małe firmy zredukowały inwestycje (!!!). W tym samym czasie inwestycje w przeliczeniu na pracownika w firmach zatrudniających powyżej 49 osób wzrosły o niemal jedną czwartą (też mało, ale więcej).

Te dane można interpretować oczywiście różnie. Możliwe jest, że jest w tym trochę iluzji statystycznej. W miarę upływu czasu w grupie małych firm zostają tylko te, które są mało efektywne, czyli też te, które mniej inwestują. Te bardziej dynamiczne szybciej awansują do grupy większych firm i dlatego statystyki pokazują słabe wyniki inwestycyjne w niższej grupie. Ale wątpię, czy to jest całe wyjaśnienie obserwowanej dywergencji inwestycyjnej między grupą małych i grupą większych firm. Bazując na różnych analizach można dojść do wniosku, że w Polsce istnieją bariery, które blokują rozwój małych firm – mogą to być utrudnienia w dostępie do finansowania, może być niepewność systemu podatkowego i duża skala szarej strefy, może to też być transformacja rynku pracy i problem z dostępem do pracowników (w Polsce od kilku lat trwa recesja demograficzna, spada liczba osób w wieku produkcyjnym).

Wróćmy do polityków. Ci wymarzyli sobie, że osiągniemy w Polsce bardzo wysoką stopę inwestycji. Słynny plan Morawieckiego zakładał, że udział inwestycji w PKB sięgnie 25 proc. (teraz wynosi ok. 19 proc.). Ich oczkiem w głowie były polskie MiŚe, czyli małe i średnie firmy kontrolowane przez krajowy kapitał – to one miały więcej inwestować. Ale klops. Nie inwestują. Więc teraz zamiast marchewki, czyli różnych ulg podatkowych i zachęt inwestycyjnych, nadchodzi kijek – potężna podwyżka płacy minimalnej, reklamowana jako zachęta do inwestowania w automatyzację. I pewnie część firm tak zareaguje. Ale wątpię, czy będzie to proces szybki i masowy. Rozwój gospodarczy to proces polegający na nauce, a ta trwa długo. Dziecku w trzeciej klasie nie każe się zdawać egzaminu szóstoklasisty i tak samo nie da się na małych firmach wymusić gwałtownej i szybkiej transformacji.

Może to nie firmy popełniły błędy, tylko politycy? Może po prostu źle definiowali instrumenty służące wsparciu tych firm? Popełniali błędy w polityce gospodarczej, nie widzieli efektów, a teraz sięgają po radykalne metody?

Jeżeli problemem jest w Polsce dostęp do finansowania, to nie można zarzynać rynku kapitałowego. Jeżeli problemem jest niepewność systemu podatkowego, to nie można gwałtownie dokręcać śruby kontroli podatkowych (patrz słynne interpretacje wsteczne prawa podatkowego, gdy firmy posiadające interpretacje podatkowe są zmuszane do dopłaty podatków). A jeżeli problemem jest dostępność pracowników, to nie można tak radykalnie podnosić płacy minimalnej, która wypchnie z rynku pracy część pracowników, a część przesunie do najbardziej efektywnych firm, odcinając mniej efektywnym firmom do nich dostęp.

Generalnie polityka nastawiona na bodźce do podnoszenia efektywności jest bardzo Polsce potrzebna. Nie było jej do tej pory. Koncentrowano się na mało efektywnych ulgach dla małych firm, a nie na bodźcach do wspierania najbardziej dynamicznych przedsiębiorstw. Ale jeżeli nie da się wwiercić śruby w ścianę, to może trzeba zamienić wiertło, a nie traktować ją młotem pneumatycznym.

Mam wrażenie, że politycy strzelili focha na małe firmy. A z fochów rzadko wychodzi coś dobrego.

Autor: Ignacy Morawski


Więcej danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.

Podwyżka płacy minimalnej – to już byłaby rewolucja

Prawo i Sprawiedliwość w ramach kampanii wyborczej złożyło obietnicę, że do 2023 r. wynagrodzenie minimalne wzrośnie w Polsce do 4000 zł brutto, wobec 2250 zł obecnie. Czyli w ciągu niecałych czterech lat, najmniej zarabiający Polacy mają zarabiać tyle, ile jeszcze w 2014 r. (!) zarabiał przeciętny Polak. Generalnie obietnicami wyborczymi staram się zajmować rzadko, ale tu mamy do czynienia z partią, która ma bezpośrednie i natychmiastowe przełożenie na rząd i parlament, więc pomysł należy traktować serio.

Co ten pomysł oznacza? Byłaby to rewolucja. Taki poziom wynagrodzenia minimalnego (w relacji do przeciętnej płacy) nie funkcjonuje w żadnym kraju z grupy OECD, a taka skala podwyżek zdarzała się niezmiernie rzadko w innych krajach (może parę razy w ciągu ostatnich 30 lat i to w krajach o dużo niższym poziomie płacy minimalnej). Dość dobrze pokazuje to poniższy wykres. Mamy zatem do czynienia z pomysłem radykalnym i novum w polityce gospodarczej. O ile do tej pory rząd naśladował rozwiązania zachodnich państw dobrobytu, o tyle teraz chce zastosować rozwiązania niespotykane w innych krajach – wprowadzić kompresję płac brutto na niespotykaną skalę.

Czy to odwaga, utopia, czy całkowite szaleństwo? Ja nigdy przeciwnikiem podnoszenia płacy minimalnej nie byłem, ale sądzę, że przekraczamy Rubikon. Taka zmiana może skończyć się albo wysoką inflacją, albo słabszą aktywnością gospodarczą (upadłości firm, zwolnienia, niższe inwestycje). Badania pokazują (patrz podsumowanie MFW, str. 24.), że wzrost płacy minimalnej powyżej 40 proc. średniej może nieść więcej kosztów niż korzyści. Ambitna pod tym względem Europejska Karta Społeczna Rady Europy wskazuje na minimalny poziom 50 proc., choć kraje tego generalnie nie przestrzegają. A my mamy dojść do ok. 60 proc. I to bardzo szybko. Ostatnie 15 pkt proc. w relacji płacy minimalnej do średniej osiągaliśmy w 17 lat, kolejne 15 pkt proc. mamy osiągnąć w niecałe cztery lata.

Niektórzy argumentują, że dzięki wzrostowi płacy minimalnej firmy będą więcej inwestować w automatyzację i efektywność, i pewnie taki efekt wystąpi. Ale trudno uwierzyć, by przy takiej skali zmiany efekty pozytywne przeważyły nad negatywnymi. Dlatego też myślę, że koniec końców rząd będzie się z tego pomysłu wycofywał lub go istotnie modyfikował.

Autor: Ignacy Morawski

Więcej danych ekonomicznych: LINK

Chcesz samodzielnie analizować dane ekonomiczne? Platforma SpotData to darmowy dostęp do ponad 40 tysięcy danych z polskiej i światowej gospodarki, które można analizować, przetwarzać i pobierać w formie wykresów i tabel do Excela.

Sprawdź na:  www.spotdata.pl/ogolna

Poniższy tekst pochodzi z newslettera Dane Dnia prowadzonego przez Ignacego Morawskiego, dyrektora centrum analiz SpotData. Chcesz codziennie takie informacje na swoją skrzynkę? Zapisz się na newsletter SpotData.